Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XXII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Ilustrator Stanisław Sawiczewski
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.
„Niech język twój nie będzie głosicielem twojej własnej hańby. Wyglądaj słodko, mów pięknie, przystrój nieuczciwość. Niechaj występek przybierze postać gońca cnoty.“
Szekspir. Komedja Omyłek.

Dosyć kłopotliwe było położenie zebranego w domu pana Whartona towarzystwa podczas godziny, jaką trwała nieobecność Cezara, taką bowiem zdumiewającą szybkość biegu rozwinął jego wierzchowiec, że nietylko przebył cztery mile drogi w trakcie tego czasu, ale zostawił go jeszcze dostatecznie na powyżej opisane wydarzenia. Oczywiście panowie starali się uprzyjemnić paniom chwile męczącego oczekiwania, ale naprzód obmyślone szczęście nie należy do najweselszych. Państwo młodzi od niepamiętnych czasów mają przywilej milczenia, a w danym wypadku wszyscy prawie obecni byli skłonni do pójścia w ich ślady. Angielski pułkownik siedział z twarzą odpowiednio rozpromienioną obok Sary, która zdawała się korzystać ze zwłoki, by uzbroić się w potrzebną moc ducha do czekającej ją uroczystej chwili. Wśród tej kłopotliwej ciszy, doktor Sitgreaves, usiadłszy obok panny Peyton, przemówił do niej w te słowa:
— Małżeństwo, łaskawa pani, jest stanem szanownym w oczach Boga i ludzi, i można powiedzieć, że w czasach obecnych przystosowało się do praw natury i rozsądku. Starożytni, sankcjonując wielożeństwo, nie brali pod uwagę usprawiedliwionych wymagań natury i skazywali tysiące istot ludzkich na niedolę; lecz z rozwojem nauki rozwinęły się i mądre zarządzenia społeczne, nakazujące mężczyźnie, aby miał jedną tylko żonę.
Wellmere spojrzał z niesmakiem na chirurga, i widoczne było, że gadanina doktora nudzi go i niecierpliwi w wysokim stopniu, zaś panna Peyton z lekkiem wahaniem, jakby lękając się potrącać o zabronione tematy, odrzekła:
— Sądziłam, panie doktorze, iż moralne nasze pojęcia w tym względzie zawdzięczamy religji chrześcijańskiej.
— Prawda, łaskawa pani, przepisy apostolskie ustanowiły równość obu płci w instytucji małżeństwa. Ale w jakim stopniu wielożeństwo mogło oddziaływać ujemnie na świątobliwość życia? Prawdopodobnie rozumne to zarządzenie było dziełem Pawła, który był uczonym człowiekiem i prawdopodobnie porozumiewał się w tej ważnej sprawie z Łukaszem; ten zaś, jak wszyscy wiemy, poświęcał się medycynie.
Trudno przewidzieć, jak daleko upodobanie w rozprawach byłoby zawiodło doktora Sitgreaves’a, gdyby Lawton, który w milczeniu lecz bacznie obserwował wszystko co się działo, nie przerwał mu nagle:
— Przepraszam, pułkowniku Wellmere, ale jaka jest kara w Anglji na dwużeństwo?
Pan młody drgnął i usta mu pobladły, Ale opanowawszy się natychmiast, odpowiedział słodko, jak przystało na tak szczęśliwego człowieka:
— Śmierć, jak na to podobny występek zasługuje.
— Śmierć i dysekcja — dodał operator, — Prawo rzadko kiedy pomija sposobność spożytkowania, że się tak wyrażę, przestępcy. A dwużeństwo jest wstrętną zbrodnią.
— Wstrętniejszą niż celibat? — zapytał Lawton..
— O wiele wstrętniejszą — odpowiedział chirurg z niezmąconą naiwnością. — Kto pozostaje bezżennym, może poświęcić się nauce i rozszerzyć zakres wiedzy, ale nikczemnik, korzystający z wrodzonej uczuciowości i łatwowierności płci niewieściej, popełnia czyn występny sam przez się, spotęgowany jeszcze podłością oszustwa.
— Panie muszą być nieskończenie obowiązane panu za ten sąd pochlebny o ich umysłowych władzach — zauważył Lawton. — Łatwowierność bowiem jest rodzoną siostrą głupoty.
— Kapitanie Lawton, fizyczny ustrój mężczyzny szlachetniej jest ukonstytuowany niżeli kobiety. Nerwy są mniej wrażliwe, cały organizm mniej giętki i ustępliwy; cóż więc dziwnego, że skłonność do polegania na dobrej wierze współmałżonka bardziej jest rozwinięta w kobiecie niż w mężczyźnie?
Wellmere, jakby niezdolny słuchać dłużej cierpliwie tych niewczesnych wywodów, zerwał się z miejsca i zaczął chodzić gorączkowo po salonie. Duchowny, widząc jego wzburzenie, ulitował się nad nim i zmienił przedmiot rozmowy, a wkrótce też zjawił się i Cezar. Wręczył on doktorowi Sitgreaves’owi kartkę z odpowiedzią, panna Peyton bowiem zaleciła mu wyraźnie, aby pod żadnym pozorem nie mieszał jej w sprawę, dla której był wysłany. Kartka zawierała treściwą odpowiedź na różne wskazówki chirurga i donosiła, że obrączkę wręczono murzynowi. Podał on ją natychmiast doktorowi, ten zaś popatrzył na nią w milczeniu z melancholijnym wyrazem twarzy, a zapominając, gdzie się znajduje i poco tę pamiątkę przyniesiono tutaj, przemówił głośno sam do siebie:
— Biedna Anno! Wesołą byłaś, jak tylko młodość i niewinność wesołą być może, kiedy opaska ta miała stać się widomym symbolem twych zaślubin; ale nim godzina ta nadeszła, Bóg zabrał cię do siebie. Lata minęły, siostro moja, ale pamięć towarzyszki mego dzieciństwa pozostała na zawsze.
Rzekłszy to, zbliżył się do Sary, i na nic nie zważając, ciągnął dalej:
— Ta, dla której pierścień ten był przeznaczony, zdawna spoczywa w grobie, a młodzian, który go jej ofiarował, wkrótce za jej świetlanym duchem podążył; weź to, pani, i oby Bóg dał ci szczęście, na jakie zasługujesz.
Dziwny chłód zmroził serce Sary przy tych słowach chirurga, ale Wellmere podał jej rękę, i ceremonja rozpoczęła się. Głębokie milczenie zaległo pokój, gdy duchowny, zwróciwszy się z uroczystą przemową do państwa młodych, wezwał ich do złożenia przysięgi. Przez nieuwagę obrączką pozostała na palcu Sary tak, jak ją włożył chirurg; okoliczność ta spowodowała krótką przerwę, poczem duchowny miał przystąpić w dalszym ciągu do ceremonji ślubu, gdy pojawienie się nowej osoby w salonie wstrzymało cały obrządek. Osobą tą był kramarz. Ironja i gorycz malowały się na jego twarzy, a podniesiony w górę palec miał w tym ruchu coś nakazującego.
— Jak może pułkownik Wellmere tracić te cenne chwile, gdy żona jego przebyła ocean, aby się z nim połączyć! Noc jest długa, a księżyc jasno świeci, za kilka godzin można już być w mieście.
Przerażony nagłością tej dziwnej odezwy pułkownik Wellmere stracił na chwilę władzę i stał jak osłupiały. Sara nie przestraszyła się pojawieniem Bircha, lecz ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, spojrzała z pewnym niepokojem na człowieka, któremu przed chwilą przysięgła wiarę. Wyraz jego twarzy zdradzał niewątpliwe potwierdzenie tego, co powiedział był kramarz. Pokój zakręcił się wraz z Sarą, i padła bez zmysłów w objęcia ciotki. Kobiety mają w sobie pewną wrodzoną delikatność, biorącą górę nad wszystkiemi innemi wrażeniami; przeniesiono też natychmiast zemdloną pannę młodą do innego pokoju, a w salonie pozostali sami mężczyźni.
Kramarz skorzystał z ogólnego zamieszania i ulotnił się szybko, a Wellmere, czując utkwione w sobie oczy wszystkich obecnych, stał jak przygwożdżony do miejsca.
— To fałsz! — wykrzyknął wreszcie, uderzając się w czoło — nikczemny fałsz! Nigdy nie uznawałem jej za żonę, i prawa mego kraju nie zmuszą mnie do tego.
— A pańskie sumienie i prawa Boskie co na to powiedzą? — zapytał Lawton.
— Dość tego, mój panie — rzekł Wellmere wyniośle, zmierzając ku drzwiom — położenie moje jest panu tarczą, ale przyjdzie może czas...
Miał już wyjść, gdy uczuł, że ktoś lekko dotknął jego ramienia. Odwrócił głowę. Kapitan Lawton stał za nim ze znaczącym uśmiechem i dał mu znak, by mu towarzyszył. Pułkownik Wellmere znajdował się w takim stanie ducha, że byłby chętnie poszedł wszędzie, byle zejść z oczu tym, którzy patrzyli na niego z takim wstrętem i nienawiścią. W milczeniu doszli do stajen, wówczas kawalerzysta zawołał:
— Przyprowadź Roanoke’go.
Stajenny zjawił się z osiodłanym koniem. Lawton z zimną krwią zarzucił cugle na szyję rumaka, wyjął z olster parę pistoletów i rzekł: — Oto jest broń, która służyła dobrej sprawie i w dzielnych rękach. To są pistolety mego ojca, pułkowniku Wellmere; używał ich chwalebnie w wojnach z Francją i dał mi je, abym walczył niemi w obronie praw mego kraju. Jakże lepiej mogę się mu przysłużyć, jak zgładzając ze świata nikczemnika, który był gotów pohańbić jedną z najpiękniejszych jego córek.
— To ubliżające postępowanie spotka się z zasłużoną zapłatą — zawołał tamten, chwytając podaną broń. — Krew niech spadnie na głowę tego, kto jej szukał.
— Amen. Ale jeszcze jedno. Jesteś pan teraz wolny, masz w kieszeni pasporty Washingtona, daję panu pierwszeństwo strzału; jeżeli padnę, oto koń, który cię uchroni przed pościgiem; a radzę ci nie zwlekać z ucieczką, bo nawet Archibald Sitgreaves wystąpiłby do walki, by mnie pomścić, ani też straże w górach nie przepuściłyby cię tak łatwo.
— Jesteś pan gotów? — zapytał Wellmere, zgrzytając zębami.
— Poświeć nam, Tomie. Tak, a teraz — ognia! Wellmere wystrzelił, i kula zerwała „buljon“ z epoletów kawalerzysty.
— A teraz kolej na mnie — rzekł Lawton zwolna, zniżając pistolet.
— I na mnie! — krzyknął jakiś głos, i wytrącona z ręki kapitana broń upadła na ziemię. — Do wszystkich djabłów, to ten wściekły Wirgińczyk. Bierzcie go chłopcy, nie spodziewaliśmy się takiej gratki.
Pomimo że rozbrojony i zdumiony, Lawton nie stracił przytomności umysłu. Zrozumiał, że wpadł w ręce tych, od których nie może spodziewać się miłosierdzia, i gdy czterech skinnerów rzuciło się na niego, zebrał wszystkie swe olbrzymie siły, postanawiając bronić się do upadłego. Trzech z bandy schwyciło go za kark i ręce, by go obezwładnić i skrępować powrozami. Pierwszego odrzucił z taką gwałtownością, że tamten zatoczył się na ścianę stajni i padł ogłuszony, Ale tymczasem czwarty poderwał mu nogi, i kawalerzysta, niezdolny stawić oporu, zwalił się na ziemię, pociągając za sobą wszystkich napastników. Walka była krótka, lecz straszna. Skinnerzy klęli okropnie, wrzeszcząc na towarzyszy, by im śpieszyli z pomocą, lecz ci stali zgrozą zdjęci, przypatrując się bezczynnie tym nadzwyczajnym zapasom. Wreszcie dało się słyszeć rzężenie któregoś z walczących, i wślad za tem jeden dźwignął się z ziemi, strząsając z siebie dwóch pozostałych. Zarówno Wellmere jak służący Lawtona uciekli, pierwszy do stajni, a drugi by wszcząć alarm, pozostawiając wszystko w ciemności. Ten, który powstał z ziemi, wskoczył błyskawicznie na siodło, skry posypały się z pod kopyt rumaka, i w świetle ich ukazał się kapitan, pędzący jak wicher w stronę gościńca.
— Na wszystkie moce piekielne! Uciekł — wykrzyknął herszt, ochrypłym z wściekłości i wyczerpania głosem. — Ognia! Ognia do niego! Bo będzie za późno.
Spełniono rozkaz i nastąpiła chwila oczekiwania, w daremnej nadziei, że olbrzymia postać Lawtona zwali się na ziemię.
— Nie spadłby, choćbyś go i zabił — mruknął jeden z opryszków. — Ci Wirgińczycy to djabły wcielone. Widziałem takich, co siedzieli na koniu, mając po parę kul w ciele, nawet kiedy już było po nich.
— Konie ich są tak wyuczone, że zawsze stają, kiedy jeździec spadnie — zauważył inny.
— A więc ocalał! — wykrzyknął herszt, uderzając z wściekłością muszkietem o ziemię. — Do roboty, żywo! Za pół godziny sierżant i reszta tamtych wpadną tu na nas. Prędko, każdy niech się swego ima. Podpalić dom ze środka; płonące ruiny są dobre do pokrycia złych czynów.
— A co zrobić z tym? — zawołał inny, potrącając nogą bezwładne ciało towarzysza. — Gdyby go się trochę potarło, toby wrócił do życia.
— Niech leży — odpowiedział herszt ze złością. — Gdyby nie był mazgajem, ten przeklęty dragon znajdowałby się w mojej mocy. Dalej do domu, mówię, i podpalać pokoje. Tu się porządnie obłowimy, a i zemście stanie się zadość. Srebra i pieniędzy jest tu w bród.
Takiej pokusie żaden opryszek oprzeć się nie mógł. Pozostawiwszy więc towarzysza, który zaczął dawać słabe oznaki życia, rzucił? się tłumnie ku domowi. Wellmere skorzystał z tego i wymknąwszy się ze stajni na własnym koniu, popędził na gościniec. Przez chwilę zawahał się, czy jechać tam, gdzie stały straże, i po ratunek dla zagrożonej rodziny Whartonów, czy też korzystając z zamiany, jaką uskutecznił duchowny, wrócić do królewskiej armji. Poczucie wstydu i winy przechyliło szalę na tę ostatnią stronę, zawrócił więc ku New-Yorkowi, lękając się jedynie spotkania się z rozwścieczoną kobietą, którą poślubił był podczas ostatniej bytności w Anglji, ale do której zniechęcił się prędko i opuścił.
Tymczasem w domu, wśród ogólnego zamieszania nie zauważono zniknięcia Lawtona i Wellmere’a. Pan Wharton znajdował się w takim stanie, że pomoc chirurga i pociecha duchownego były mu zarówno potrzebne, Huk wystrzałów ostrzegł rodzinę o nowem niebezpieczeństwie, i w chwilę potem herszt bandy wraz z drugim bandytą wpadli do pokoju.
— Poddajcie się, słudzy króla Jerzego! — wykrzyknął herszt, przykładając muszkiet do piersi Sitgreaves’a — bo inaczej upuszczę wam trochę waszej torysowskiej krwi.
— Zwolna, zwolna, mój przyjacielu — rzekł chirurg — bieglejszym mi się wydajesz w zadawaniu ran, niż w ich leczeniu; broń, którą tak nieostrożnie trzymasz, jest nadzwyczaj niebezpieczną dla ludzkiego życia.
— Poddaj się, lub przyjmij jej zawartość.
— Poco i dlaczego miałbym się poddawać? Nie jestem żołnierzem. Warunki kapitulacji muszą być omówione z kapitanem Johnem Lawtonem, aczkolwiek, co się tyczy poddania się, nie sądzę, aby wam z nim poszło łatwo.
Herszt tymczasem rozejrzał się po obecnych, i widząc, że nie grozi mu od nich niebezpieczeństwo oporu, rzucił na ziemię muszkiet i z pomocą swoich ludzi jął pakować, co mu kosztowniejszego w ręce wpadło, do worków. Wnętrze domu przedstawiało teraz szczególny widok: w jednym z pokojów, do którego nie wpadli jeszcze rabusie, wszystkie panie krzątały się koło Sary, wciąż dotąd nieprzytomnej. Pan Wharton siedział w stanie zupełnego ogłupienia, słuchając bez zdawania sobie sprawy, czego słucha, słów zdawkowej pociechy, płynących z ust duchownego. Singleton leżał na sofie, drżący z wycieńczenia, a chirurg udzielał środków uspokajających i oglądał opatrunki z najdoskonalszą zimną krwią, jak gdyby nic wogóle nie zaszło. Cezar i pomocnik doktora uciekli do lasku za domem, a Kąty biegała po domu, wiążąc co cenniejsze manatki, i ze skrupulatną uczciwością odrzucając wszystko co nie było jej własnością.
Wróćmy teraz do oddziału w Czterech Kątach. Gdy weteran zebrał już swoich ludzi w bojowym ordynku, markietankę ogarnęła chęć wzięcia udziału w chwale i niebezpieczeństwach tej wyprawy. Czy skłaniała ją do tego obawa pozostania samą, czy chęć pośpieszenia osobiście na pomoc ulubieńcowi, nie śmiemy przesądzać, ale gdy Hollister dawał już rozkaz wymarszu, rozległ się krzykliwy głos Betty:
— Poczekaj krzynę, sierżancie kochany, tylko dwóch chłopców wytoczy mi wózek, a ja pojadę z wami. Nie obejdzie się bez tego, żeby nie było rannych, to ich się do domu przywiezie.
Aczkolwiek zadowolony w duszy z każdej zwłoki w tej wyprawie, tak bardzo mu nie na rękę, Hollister zaczął sarkać dla zachowania decorum.
— Chyba kula armatnia ruszy którego z moich — chłopców z siodła — rzekł — a nie widzi mi się, żeby nas czekała jaka strzelanina tam, gdzie zły bierze udział w potyczce. To też, Elżbieto, możesz jechać, jeżeli ci się podoba, ale wózek nie będzie potrzebny.
— A widzisz, że łżesz, sierżancie kochany — rzekła Betty, mająca porządnie w czubku — a czy to kapitan Singleton nie był ranny nie dalej niż przed dziesięcioma dniami, a sam kapitan Jack czy nie zleciał z konia i nie leżał na ziemi nawznak jak martwy, a chłopcy myśleli, że zabity i czmychnęli przed regularnymi, aż się kurzyło?
— Ty sama łżesz — zawołał sierżant gniewnie — i łże każdy, kto powie, żeśmy nie odnieśli zwycięstwa tego dnia!
— To też ja nie powiadam, żeście nie zwyciężyli — odrzekła praczka — ale taki zmykaliście, tylko was major Dunwoodie zawrócił, i wtedy poliznęliście regularnych. Ale kapitan też spadł z konia, a przecie niema lepszego jeźdźca nad niego, więc, sierżancie, wózek się przyda. Hej, wy tam, jeden z drugim, zaprzążcie mi kobyłę, a nie zabraknie wam whisky jutro. Włóżcie też kawałek zadu Jenny pod siedzenie, nie zawadzi pomyśleć o wszystkiem, pośpiech na nic się nie zdał w tych ciężkich czasach.
Sierżant Hollister udzielił zezwolenia, i wózek Betty wnet był gotów do drogi.
— Ponieważ nie wiemy, czy będziemy zaatakowani z przodu czy z tyłu — rzekł Hollister — pięciu z was pojedzie naprzód, a reszta osłaniać będzie cofanie się nasze ku kwaterom, gdyby nas nadto przycisnęli. Ciężka to rzecz dla człowieka małego wykształcenia dowodzić w takiem zdarzeniu, Elżbieto, i wołałbym, żeby który z oficerów był tutaj; ale ufam w miłosierdzie Boże.
— Et, nie pleć, sierżancie, i dalej w drogę — rzekła praczka, sadowiąc się wygodnie. — Djabeł czy nie djabeł, a niema co marudzić, bo niewielką pociechę kapitan Jack będzie miał z twojej pomocy.
— Aczkolwiek nie jestem uczony i nie wiem, jak się trzeba obchodzić z duchami lub umarłymi, pani Flanagan — rzekł weteran — nie napróżno służyłem przez całą starą wojnę i pięć lat teraz, żeby nie wiedzieć, jak osłaniać tabor. Czy Washington nie osłania zawsze taboru? Obozowy ciura nie będzie mnie uczył moich obowiązków. Zrobić, jak kazałem, i marsz.
— O! to! to! — zawołała Betty niecierpliwie. — Murzyn już tam jest na miejscu, a tu się marudzi i marudzi.
— Czy to tylko był murzyn naprawdę? — rzekł sierżant, wjeżdżając w środek plutonu, gdzie mógł rozmawiać z Betty i w razie potrzeby poprowadzić atak lub rejteradę.
— Alboż ja wiem, sierżancie kochany? Ale czemu to chłopcy nie pośpieszą trochę? Kobyła się niecierpliwi, i psie zimno w tej przeklętej dolinie, a my się wleczemy jak za pogrzebem.
— Powoli, i ostrożnie, pani Flanagan. Dobry oficer nigdy się nie śpieszy. Jeżeli mamy się spotkać z duchami, to pewnikiem zaskoczą nas znienacka; jazda pociemku niewiele zdziałać potrafi, a ja tu mogę stracić reputację, dobra kobieto.
— Riputacie? A czy kapitan Jack nie ma także życia i riputaci do stracenia?
— Stój! — krzyknął sierżant — co się tam czai pod skałą na lewo? — Pewno nic, albo dusza kapitana Jacka, która przychodzi nastraszyć cię, żeś prędzej z pomocą nie nadszedł.
— Betty, takie kpiny są nie na miejscu w podobnej wyprawie. Dalej, jeden z was niech mi zrekognoskuje miejsce; dobyć szable, ścieśnić szeregi!
— E! — zawołała Betty — albo z ciebie wielki głupiec, albo wielki tchórz! Ustąpcieno z drogi, chłopcy, a ja w mig dotrę tam z moją kobyłą. Nie mnie brać na duchy.
Tymczasem żołnierz wrócił z oznajmieniem, że nic nie stoi na przeszkodzie dalszej drodze; oddział ruszył znów stępa z wielką ostrożnością.
— Odwaga i rozwaga są to dwa klejnoty żołnierza, pani Flanagan — rzekł sierżant — ale jedna bez drugiej niewiele są warte.
— Niby rozwaga bez odwagi? I ja tak samo myślę, sierżancie. Ale ta bestja kobyła tak się znarowiła, że rady sobie dać z nią nie mogę.
— Cierpliwości, dobra kobieto. Cyt! Co to takiego? — zawołał Hollister, nadstawiając uszu na odgłos strzału Wellmere’a. — Przysiągłbym, że to ludzki pistolet i z naszego pułku w dodatku. — Formuj się! Naprzód! Pani Flanagan, muszę cię tu zostawić.
I z temi słowy, odzyskawszy całą przytomność umysłu, z chwilą kiedy usłyszał jakiś zrozumiały odgłos, sierżant Hollister wyjechał na czoło oddziału z wojskową dumą, której Betty naskutek ciemności dostrzec nie mogła. Strzały muszkietów rozdarły powietrze, a weteran zawołał:
— Naprzód! Marsz!
W chwilę potem zatętniało gwałtownie na gościńcu. Hollister znów wstrzymał oddział a sam wysunął się przed front na spotkanie jeźdźca.
— Stój! Kto idzie? — krzyknął.
— Ha! Hollister, to ty! — zawołał Lawton. — Zawsze w pogotowiu i na stanowisku, ale gdzie straże?
— Tu za mną, panie kapitanie, gotowe skoczyć za panem kapitanem, bodaj w ogień — odrzekł weteran, rad że został jednocześnie zwolniony z odpowiedzialności i że się zanosi na starcie z nieprzyjacielem.
— To dobrze — rzekł kawalerzysta, poczem, zbliżywszy się do żołnierzy, przemówił do nich kilku słowami zachęty i pędem powiódł ich za sobą doliną. Licha szkapina markietanki wkrótce została wtyle, a Betty, zjechawszy z gościńca, zauważyła:
— Otóż to; zaraz można poznać, że kapitan Jack jest z nimi; lecą jak ten wiatr co świszczę; ano uwiążę ja kobyłkę u tego płotka, a sama pójdę piechotą i popatrzę, co się święci. Poco mam wystawiać bydlątko na szwank?
A tymczasem ludzie Lawtona pędzili za nim bez bojaźni i bez zastanowienia. Czy mieli się spotkać z partją zbiegów, czy z oddziałem królewskiej armji, to im było obojętne, wiedzieli tylko, że prowadzący ich oficer słynie z męstwa i osobistej dzielności, a cnoty te mają zawsze nieprzeparty urok dla żołnierstwa.
Podjechawszy niedaleko furtki Akacji, Lawton zatrzymał oddział i poczynił przygotowania do ataku. Zsiadł z konia, rozkazał ośmiu ludziom, by poszli za jego przykładem, i zwracając się do Hollistera, rzekł:
— Ty zostań tu i pilnuj koni. Gdyby ktokolwiek chciał przejść tędy, zatrzymaj lub odetnij drogę i...
W tej chwili przez okna i cedrowy dach domu buchnęły płomienie i jaskrawe światło rozdarło nocne ciemności.
— Za mną! — zawołał kawalerzysta — za mną! nie dawać pardonu, póki sprawiedliwości nie stanie się zadość.
Głos kapitana brzmiał tak potężnie, że usłyszano go w głębi domu pomimo panującej tam wrzawy. Herszt skinnerów upuścił łup i przez chwilę stał jak skamieniały ze strachu, poczem skoczył do okna i otworzył je w chwili, gdy Lawton z szablą w ręku wpadł do pokoju.
— Giń, złoczyńco! — krzyknął kawalerzysta, wymierzając straszliwy cios jednemu z opryszków, ale herszt wyskoczył przez okno i uniknął zemsty. Okrzyki kobiet przywróciły Lawtonowi jego zwykłą przytomność umysłu, i prośby duchownego skłoniły go do zajęcia się bezpieczeństwem rodziny. Jeden jeszcze z bandy padł trupem, reszta ratowała się ucieczką. Całkowicie oddane trzeźwieniu Sary, ani domowe panie, ani Izabela Singleton nie zauważyły wejścia skinnerów, pomimo że płomienie ogarnęły już cały budynek. Krzyki Katy i Cezara w połączeniu z panującą w sąsiednim pokoju wrzawą ostrzegły wreszcie pannę Peyton i Izabelę o grożącem im niebezpieczeństwie.
— Miłosierne nieba! — zawołała wystraszona ciotka — co to za hałas w domu! Przyjdzie jeszcze do rozlewu krwi z powodu tej nieszczęsnej historji.
— Któżby się bił? — odrzekła Izabela z twarzą bladą jak płótno. — Doktor Sitgreaves jest bardzo spokojnego usposobienia, a kapitan Lawton nie posunie się chyba tak daleko.
— Południowcy są bardzo zapalczywi i gwałtowni — mówiła dalej panna Peyton — i brat pani pomimo osłabienia, tak zdawał się być rozdrażnionym.
— Ach! Boże! — zawołała Izabela, ledwo trzymając się na nogach — on z natury łagodny jest jak baranek, ale gdy go coś podnieci, lew mu nie dorówna.
— Musimy wdać się w tę sprawę, nasza obecność uśmierzy hałas, a może uratuje życie ludzkie.
I panna Peyton, ożywiona poczuciem obowiązku godnego jej płci i charakteru, skierowała się ku drzwiom z godnością obrażonej kobiecości. Za nią szła Izabela, Pokój, do którego przeniesiono Sarę, znajdował się w skrzydle budynku, a długi ciemny kurytarz łączył go z frontowym przedsionkiem. Widno tu teraz było i w głębi poruszały się jakieś ludzkie postacie tak szybko, że nie można było rozróżnić, czem są zajęte.
— Pójdźmy — rzekła panna Peyton ze stanowczością, której kłam zadawała jej twarz pobladła — muszą przecież uszanować płeć naszą.
— I uszanują — zawołała Izabela, wysuwając się naprzód.
Fanny została sama z siostrą. Kilka chwil minęło w milczeniu, gdy w pokojach na górze rozległ się trzask, a przez otwarte drzwi zajaśniało światło tak żywe, że w pokoju uczyniło się widno jak w dzień, Sara uniosła się na łóżku, potoczyła błędnym wzrokiem dokoła i przyciskając obie dłonie do czoła, usiłowała zebrać myśli.
— Więc to jest — niebo — a ty... ty jesteś jednym z jego świetlanych duchów! O! jak wspaniałą jest jego jasność... Tak... wiedziałam, że szczęście moje było zbyt wielkiem dla mnie, Ale spotkamy się jeszcze — tak — tak — spotkamy się jeszcze.
— Saro! Saro! — wykrzyknęła przerażona Fanny — siostro najdroższa — jedyna. Och! nie uśmiechaj się tak strasznie. Spójrz na mnie; poznaj, że to ja, bo mi serce pęknie.
— Cyt! — rzekła Sara, podnosząc rękę ostrzegawczym ruchem — nie mąć mu spokoju. On przecież pójdzie za mną do grobu! Jak myślisz, czy mogą być w grobie dwie żony? Nie — nie — nie — jedna — jedna — jedna — tylko jedna!
Fanny pochyliła głowę na łono siostry i rozpłakała się boleśnie.
— Ronisz łzy, słodki aniele — ciągnęła dalej Sara kojąco — zatem i niebo nie jest wolne od cierpień. Ale gdzie jest Henryk? Stracono go, więc musi być tu także, może przyjdą razem. O! jakież to radosne będzie spotkanie!
Fanny zerwała się i zaczęła chodzić po pokoju. Oczy Sary śledziły za nią z dziecięcym zachwytem.
— Wyglądasz jak moja siostra. Ale wszystkie dobre i piękne duchy są do siebie podobne. Powiedz mi, czy byłaś kiedy zamężna? Czy dopuściłaś, aby obcy człowiek zabrał ci przywiązanie do ojca, brata, siostry? Jeżeli nie, żałuję cię, biedaczko, pomimo że jesteś w niebie.
— Saro, cicho, przestań, zaklinam cię, przestań, — wykrzyknęła Fanny, podbiegając do łóżka — bo padnę trupem u twych stóp.
Ponowny, straszliwy trzask wstrząsnął budynkiem. Dach zapadł się i płomienie buchnęły ze wszystkich stron, oświetlając całą przestrzeń przed domem. Fanny skoczyła do okna i ujrzała gromadę ludzi na dziedzińcu. Pomiędzy temi szybko poruszającemi się postaciami rozróżniła ciotkę i Izabelę, rozpaczliwie wyciągające ręce ku płonącemu budynkowi i widocznie błagające dragonów o ratunek. Po raz pierwszy Fanny zrozumiała grożące jej i siostrze niebezpieczeństwo. Z przeraźliwym krzykiem, nie zdając sobie sprawy co czyni, wybiegła na korytarz.
Gęste kłęby dymu zatamowały jej drogę. Przystanęła, aby odetchnąć, a w tejże chwili ktoś chwycił ją i nawpół zemdloną wyniósł poprzez padające dokoła głównie na świeże powietrze. To ocuciło ją momentalnie. Otworzyła oczy i poznała, że życie zawdzięcza Lawtonowi. Rzucając się przed nim na kolana, krzyknęła:
— Sara! Sara! Sara! Ocal pan moją siostrę i niech ci to Bóg nagrodzi.
Poczem padła na murawę bez przytomności, Kawalerzysta, przywoławszy Katy, w milczeniu wskazał na zemdloną postać i raz jeszcze rzucił się ku płonącemu budynkowi. Ogień objął już drewniane filary tarasu i futryny okien, a dym kłębił się dokoła. Było to jednakże jedyne możliwe wejście do środka, i nawet odważny do szaleństwa Lawton zawahał się chwilę. Ale tylko chwilę. Jednym skokiem wpadł w gorejącą otchłań dymów, nie mógł znaleźć wejścia, szukał go parę minut i wydobył się znów na otwartą przestrzeń. Zaczerpnąwszy świeżego powietrza w piersi poskoczył znowu i znowu napróżno. Za trzecim razem natknął się na człowieka zgiętego pod ciężarem ludzkiego ciała. Nie było to miejsce ani czas na pytania, porwał więc obu w swe potężne ramiona i wyniósł z pożaru. Ale jakież było zdumienie jego, gdy spostrzegł, że ocalił chirurga i trupa jednego z opryszków.
— Archibaldzie — wykrzyknął — czemu na miłość Boską chciałeś ocalić tego łotra? Czyny jego wołają o pomstę do nieba.
Chirurg, który cudem prawie uniknął śmierci, był tak oszołomiony, że zrazu nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Otarł tylko pot z czoła i oczyściwszy płuca potężnem chrząknięciem, rzekł żałośnie:
— Już po nim! Gdybym był zdążył zatamować krew, płynącą z gardła, możnaby go było uratować; ale gorąco spowodowało krwotok i śmierć. Ano, cóż począć! Są tam jeszcze ranni?
Na pytanie to nie było komu odpowiedzieć, zemdloną Fanny przeniesiono bowiem w drugi koniec dziedzińca, gdzie znajdowała się reszta jej rodziny, a Lawton raz jeszcze zniknął w kłębach dymu.
Przez ten czas jednak płomienie rozproszyły dławiące opary, i kawalerzysta dostrzegł wreszcie drzwi wchodowe, a w nich postać męską, niosącą bezwładną Sarę. Lawton skoczył mu na pomoc i zaledwie wydostali się na dziedziniec, cały budynek stanął w płomieniach.
— Bogu niech będą dzięki! — zawołał wybawca Sary. — Strasznie byłoby umierać taką śmiercią!
Lawton, który zapatrzył się na rozlane szeroko morze płomieni, spojrzał teraz na mówiącego i ku najwyższemu zdumieniu, zamiast jednego ze swoich ludzi zobaczył kramarza.
— Ha! szpieg! — wykrzyknął. — Na Boga! zachodzisz mi drogę jak upiór.
— Kapitanie Lawtonie — rzekł Birch, opierając się o parkan, pod który schronili się tymczasem — jestem znów w pańskiej mocy, bo nie mogę ani uciekać, ani się bronić.
— Sprawa Ameryki drogą mi jest jak życie — rzekł kawalerzysta — ale i Ameryka nie może żądać od swych dzieci, by zapominały o wdzięczności i honorze. Uciekaj, nieszczęsny człowiecze, póki cię nie zobaczą, bo nie będzie w mojej mocy ocalić cię wtedy.
— Oby ci to Bóg nagrodził i dał ci zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi — rzekł Birch, ściskając dłoń dragona z żelazną siłą, której powierzchowność jego nie znamionowała.
— Stój! — zawołał Lawton — jedno słowo! — Jestżeś tem, czem się być wydajesz? Czy podobna, żebyś był...
— Królewskim szpiegiem — przerwał Birch, odwracając twarz i usiłując wyrwać rękę.
— Idź więc, nieszczęsny — rzekł kawalerzysta, odtrącając go — chciwość czy obłęd zawiodły szlachetne serce na manowce.
Blask płomieni zataczał wielki krąg dokoła zgliszczy, ale zaledwie Lawton wypowiedział te słowa, chuda postać kramarza przemknęła jak cień po oświetlonej przestrzeni i znikła w ciemnościach.
Lawton patrzył chwilę w to miejsce, gdzie widział tego niepojętego człowieka, poczem, schyliwszy się nad bezprzytomną wciąż Sarą, wziął ją na ręce i zaniósł jak uśpione dziecko, by oddać zrozpaczonej rodzinie.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.