Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM V.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1893.



Дозволено Цензурою
Варшава, 2 Января 1893 года.




Rozdział I.
Jak królowa matka i Chicot zgodzili się w zdaniu i jak król usłuchał tego zdania.

Henryk widząc zamyślenie Chicota, sądził, że jak drugi Archimedes, nie ruszyłby się z miejsca, chociażby szturmem Paryż brano.
— A!... niegodziwcze — zawołał głosem grzmiącym — oto jak bronisz swojego króla!
— Bronię go, jak mogę i sądzę, że bronię dobrze.
— Dobrze! a! próżniaku.
— Dowiodę tego co mówię.
— Bardzom ciekawy.
— Z łatwością... najprzód, Najjaśniejszy panie, wielką, popełniliśmy niedorzeczność.
— Jaką?
— Czyniąc, cośmy uczynili.
— A!... — westchnął Henryk, napotykając dwa przenikliwe umysły, które niemogły się połączyć, aby dojść do jednego celu.
— Tak — odpowiedział Chicot — twoi przyjaciele wołali: śmierć Andegaweńczykom! a teraz ja sam uważam, że oni nie należeli do niczego; twoi przyjaciele wołali: śmierć Andegaweńczykom! i mogli wzniecić ową wojnę domową, której nie udało się wzniecić Gwizyuszom, choć tak bardzo im potrzebna teraz; gdyby twoi przyjaciele wypłoszyli byli Andegaweńczyków, coby się stało?...
— Alboż rzeczy zaszły tak daleko?
— Nie mogły już chyba zajść dalej.
— Mimo tego, nie rozumiem, co robiłeś siedząc na kamieniu.
— Wykonywałem bardzo pilną robotę.
— Jaką?
— Kreśliłem obraz prowincyj, które brat przeciwko tobie podburzy i liczyłem, wiele ludzi mogą mu dostarczyć.
— Chicot! czyż około siebie mam mieć tylko złowróżbne ptaki?...
— Mój synku, sowa śpiewa w nocy, bo to jej pora. Czas jest posępny i dla tego ja śpiewam jak sowa. Patrzaj!...
— Na co?
— Patrzaj na moję kartę geograficzną. Oto naprzód Anjou, podobne do grzanki, tutaj schronił się twój braciszek, zatem Anjou pierwsze umieściłem. Anjou pod dobrym zarządem i przy pomocy hrabiego Monsoreau i Bussy, może dostarczyć, że nie przesadzę, dziesięć tysięcy pod broń.
— Czy tak?
— Najmniej. Następnie Gujanna, widzisz ją?... oto jest, ta figura podobna do leżącego cielęcia. Gujanna, to siedlisko niechętnych, którą Anglicy nie dawno opuścili. Gujanna może powstać nie przeciw tobie, lecz przeciw Francyi. Na Gujannę można liczyć ośm tysięcy wojska. Na prawo Gujanny, mamy Bearn i Nawarrę, widzisz te dwie prowincye, podobne do małpy siedzącej na słoniu? Prawda, wyniszczono Bearn ale na Nawarrę można liczyć trzy, albo cztery kroć sto tysięcy ludności. Przypuśćmy, że Nawarra ściśniona przez Henryka da pięć procent wojska, to uczyni szesnaście tysięcy. Zliczmy to wszystko a zobaczymy!

Anjou................. 10,000
Gujanna............ 80,00
Bearn i Nawarra 16,000
————————
Razem 34,000

— Czy myślisz — rzekł Henryk — że król Nawarry połączy się z moim bratem?
— Dlaczego nie?
— Czy myślisz, że należał do jego ucieczki?
Chicot wlepił wzrok w Henryka.
— Henryku — rzekł — to myśl nie twoja.
— Dlaczego?
— Bo słuszna...
— Mniejsza o to czyja; odpowiedz na moje pytanie: czy król Nawary wpływał do ucieczki Franciszka?
— Słyszałem jego zwyczajną klątwę: „Ventre saint gris“ przy ulicy Ferronerie, a z tego łatwo dzisiaj wyprowadzić wniosek.
— Słyszałeś klątwę?
— Na honor, słyszałem; dziś sobie dopiero przypominam.
— Więc był w Paryżu?
— Tak sądzę.
— Zkąd wnosisz?
— Z moich oczów.
— Więc widziałeś króla Nawarry?
— Widziałem.
— I nie powiedziałeś mi, że nieprzyjaciel przychodzi mi urągać w mojej stolicy
— Albo się jest szlachcicem, albo nie.
— I cóż z tego?
— Szlachcic nie jest donosicielem.
Henryk zamyślił się.
— A więc — rzekł — Bearn i Aujou, Franciszek i Henryk...
— Nie licząc trzech Gwizyuszów.
— Jakto! więc sądzisz, że są w związku?
— Trzydzieści cztery tysiące ludzi z jednaj strony — mówił Chicot do siebie licząc na palcach, dziesięć tysięcy z Aujou, ośm z Gujanny, szesnaście z Bearn, dwadzieścia pięć pod dowództwem Gwizyusza, to uczyni pięćdziesiąt dziewięć tysięcy ludzi; odtrąćmy chorych na podagrę, na reumatyzm i inne choroby, to jeszcze ładna sumka zostanie.
— Ależ Henryk Nawarski i Gwizyusz są nieprzyjaciółmi.
— To im nic nie przeszkodzi do połączenia się przeciwko tobie; łatwiej im przyjdzie pokonać siebie samych, gdy ciebie zwyciężą.
— Masz słuszność Chicot i moja matka ma słuszność, trzeba temu wszystkiemu przeszkodzić. Pomóż mi zebrać szwajcarów.
— Tak, szwajcarów, Quelus ich wyprowadził.
— Moję gwardyę...
— Schomberg ją zabrał.
— Moich ludzi służbowych...
— Poszli z Maugironem.
— Jakto!... — zawołał Henryk — bez mojego rozkazu?
— A od jak dawna Henryku dajesz rozkazy? O! gdyby szło o biczowanie, albo o procesyę, to co innego; tam zupełną masz wolność, lecz gdy idzie o rządzenie państwem, albo o wojnę, to cię Schomberg, Quelus, Maugiron, albo Epernon wyręcza.
— To tak?... — zapytał Henryk.
— Pozwól sobie powiedzieć Henryku — rzekł Chicot — że dopiero siódmym, albo ósmym jesteś królem we Francyi.
Henryk przygryzł wargi i tupnął nogą.
— Hm!... — pomruknął Chicot.
— Co tam takiego?... — zapytał król.
— To oni, Henryku; patrzaj, to twoi ludzie.
W istocie, pokazał królowi trzech, albo czterech jeźdźców, za któremi piesi i konni zdążali.
Jeźdzcy wjeżdżali do Luwru nie zważając na dwóch mężczyzn stojących nad fosą.
— Schomberg!... — zawołał król — Schomberg!
— Hola! kto mnie woła?
— Pójdź, pójdź tutaj.
Schomberg poznał głos i przybliżył się.
— A! dla Boga, to król.
— Ja sam, który ciebie szukałem a nie mogąc znaleźć, czekałem niecierpliwie. Coście robili?
— Cośmy robili?... — powtórzył drugi jeździec zbliżając się.
— Ach! pójdź, pójdź Quelus — mówił, król — a drugi raz nie oddalaj się bez mojego pozwolenia.
— Nie ma potrzeby, dodał trzeci, w którym król poznał Maugirona, wszystko skończone.
— Jakto skończone?... — powtórzył król.
— Bogu dzięki!... — rzekł Epernon ukazując się nagle.
— Hosanna!... — wykrzyknął Chicot wznosząc ręce do góry.
— Więc ich pozabijaliście?... — zapytał król, a potem dodał cicho — umarli nie powstają.
— O! gdybyście ich pozabijali — dodał Chicot,
— Ale gdzie tam — odpowiedział Schomberg — pouciekali jak gołąbki; nawet broni zetrzeć z niemi nie było można.
Henryk zbladł.
— Zkimeście się starli?
— Z Antraguetem.
— No, przynajmniej ten dostał po uszach.
— Owszem, zabił lokaja Quelusa.
— Zatem mieli się na baczności?... — zapytał król.
— Zapewne: wszak sam Najjaśniejszy panie krzyczałeś: śmierć Andegaweńczykom! kazałeś poruszać działa, bić we wszystkie dzwony i chcesz żeby ludzie ogłuchli?
— Koniec końcem — rzekł król — wojna domowa się gotuje.
Na te słowa Quelus zadrżał.
— Do dyabła! prawda.
— To szczęście, że się już przekonałeś — rzekł Chicot. Panowie Schomberg i Maugiron jeszcze o tem powątpiewają.
— Będziemy bronili korony i króla — odpowiedział Schomberg.
— Co do tego, mamy Clissona, który mniej mówi a więcej działa, zrobił uwagę Chicot.
— Mój panie Chicot — rzekł Quelus — ty co kota do góry nogami zwykle odwracasz, racz sobie przypomnieć, że przed dwoma godzinami, razem z nami krzyczałeś.
— Ja?
— A nawet wywijałeś szpady wołając: śmierć Andegaweńczykom!
— Ja co innego, ja Jestem błaznom, ale wy ludzie rozumni...
— Zgoda panowie — rzekł Henryk — nie długo wojnę będziemy mieli.
— Co Wasza królewska mość rozkaże?... — zapytał Quelus?
— Żebyś tak lud uspokoił, jakeś go podburzył; żebyś powrócił do Luwru Szwajcarów, gwardyę i domowników i żeby lud uważał całą sprawę, jako dzieło kilku ludzi pijanych.
Ulubieńcy króla rozeszli się odnosząc jego rozkazy oficerom, towarzyszącym im w wyprawie.
Henryk powrócił do matki, która czynna i zachmurzona, wydawała służbie rozkazy.
— Cóż tam nowego? — rzekła.
— Stało się, co powiedziałaś.
— Uciekli?
— Niestety!.. tak.
— A dalej?
— Alboż tego nie dosyć?
— A miasto?
— Miasto jest wzburzone; lecz jestem spokojny, bo trzymam je w ręku.
— A prowincye?
— Prowincye mogą się burzyć.
— I cóż myślisz uczynić?
— Mam jeden sposób.
— Jaki?
— Wydaję rozkazy pułkownikom, zwołuję milicyę, ściągam wojsko i uderzam na Andegaweńczyków.
— A Gwizyusz?..
— Gwzyusz!.. Gwizyusz!.. jeśli potrzeba, każę go uwięzić.
— Tak, jeśli ci się uda.
— Cóż wtedy począć?
Katarzyna skłoniła głowę na piersi i zamyśliła się.
— To co zamierzasz, niepodobne do wykonania, mój synu — rzekła.
— A zatem dzisiaj nie mam natchnienie — zawołał król rozgniewany.
— Bynajmniej... lecz jesteś pomieszany; przyjdź naprzód do siebie, a potem, zobaczymy.
— Więc ty matko, myśl za mnie.
— Widzisz, mój synu, że wydałam rozkazy.
— Jakie?
— Względem wyprawy posła.
— Do kogo?
— Do twojego brata.
— Posła, do tego zdrajcy?... upokarzasz mię matko.
— Teraz być dumnym nie można — odrzekła surowo Katarzyna.
— Posła, który ma żądać pokoju?..
— Niech go okupi, jeśli potrzeba.
— Na co i po co?..
— A!.. mój synu, chociażby dlatego, aby później powiesić tych, którzy uciekli. Czyś nie mówił przed chwilą, że chciałbyś ich posiadać
— Na honor, za każdego z nich dałbym jednę prowincyę.
— Kiedy jest cel, to warto myśleć o środkach — mówiła Katarzyna głosem przenikającym, który w głębi serca Henryka, podniecał nienawiść i zemstę.
— Masz słuszność, matko — rzekł — ale kogóż poślemy?...
— Szukaj między twojemi przyjaciółmi.
— Napróżno; nie mam zdolnego do podobnego poselstwa.
— Powierz je jakiej kobiecie.
— Kobiecie? chybaby tobie, moja matko.
— Mój synu, ja stara, zmęczona, śmierć może znajdę za powrotem, ale tak śpiesznie udam się do Angers, że brat twój nie zdoła nic przedsięwziąć.
— O!... moja matko, moja dobra matko!... — zawołał Henryk z wylaniem, całując ręce Katarzyny — ty jesteś mojem wszystkiem, moją podporą i radą.
— To znaczy, że zawsze jestem królową Francyi — pomruknęła Katarzyna, spoglądając na syna z wyrazem czułości i politowania.


Rozdział II.
Wdzięczność jest przymiotem Saint-Luca.

Nazajutrz tego wieczora, kiedy pan de Monsoreau tak smutną miał minę, że aż mu książę Andegaweński iść spać pozwolił, wstał on bardzo rano i zszedł na pałacowy dziedziniec.
Postanowił przywołać masztalerza, z którym, już wczoraj rozmawiał i o ile się da, wywiedzie o nawyknieniach Rolanda.
Powiodło mu się; wszedł pod obszerną szopę, gdzie czterdzieści pysznych koni posilało się smacznym Andegaweńskim owsem.
Pierwsze jogo spojrzenie padło na Rolanda, który stał na swojem miejscu.
Drugie spojrzenie padło na masztalerza.
Poznał go po skrzyżowanych rękach i po baczności, z jaką patrzył na karmiące się konie.
— Przyjacielu — rzekł hrabia — czy konie księcia są przyzwyczajone same wracać do domu?...
— Bynajmniej, panie hrabio, lecz o którym to koniu chcesz mówić?
— O Rolandzie.
— Prawda; on sam wczoraj powrócił; ale to koń bardzo zmyślny.
— Uważałem, czy mu się to często przytrafia?...
— Bynajmniej; zwyczajnie jeździ na nim książę Andegaweński, który jest wybornym jeźdźcom i którego zrzucić nie łatwo.
— I mnie, mój przyjacielu — rzekł hrabia nieco urażony, posądzeniem, że jeździć nie umie — i mnie Roland nie zrzucił, bo nie ubliżając księciu i ja nie źle jeżdżę. O! nie zrzucił mnie; przywiązałem go tylko do drzewa, a sam udałem się do pewnego domu. Skoro powróciłem, konia nie było, i sądziłem, że go kto albo ukradł, albo zrobił mi figla; otóż dlatego się pytałem, czy ma zwyczaj sam powracać do stajni.
— Wrócił sam, jak to marszałek panu hrabiemu powiedzieć miał honor.
— To szczególniejsza! — rzekł Monsoreau.
Zamyślił się nieco, a potem mówił:
— Czy książę często jeździ na tym koniu?
— Nim przyszły inne, prawie codziennie na nim jeździł.
— A wczoraj, czy książę późno powrócił?
— Na godzinę może przed panem.
— Na jakim jeździł koniu? czy czasem nie na skarogniadym, z białemi pęcinami i gwiazdką na czole?
— Nie, panie; wczoraj książę jeździł na Izolinie, oto na tej...
— A w orszaku księcia, czy nie było kogo, któryby jeździł na opranym przezemnie koniu?
— Nie znam podobnego konia.
— Dobrze — rzekł Monsoreau miarkując swoję niecierpliwość.
— Dziękuję, osiodłaj mi Rolanda.
— Pan hrabia żąda Rolanda?
— Tak jest; może książę niepozwolił go używać?
— I owszem, koniuszy księcia polecił mieć wszystkie konie na pana hrabiego rozkazy.
Trudno się było gniewać na tak uprzejmego księcia.
Pan de Monsoreau dał znak masztalerzowi, aby mu osiodłał Rolanda.
Co zrobiwszy masztalerz, założył trenzlę i przyprowadził konia hrabiemu.
— Słuchaj — rzekł hrabia — i odpowiadaj na to o co cię będę pytał.
— Dobrze.
— Wiele bierzesz na rok?
— Dwadzieścia talarów.
— A czy chcesz zarobić dziesięć razy tyle?
— O! Boże; lecz jakim zarobię sposobem?
— Dowiedz mi się, kto jeździł wczoraj na skarogniadym koniu z białemi pęcinami i gwiazdką na czole.
— To bardzo trudno; tylu panów przyjeżdża do księcia.
— Prawda; ale dwieście talarów warte są pracy.
— Ja też nie uchylam się od tego.
— Dobrze; twoja chęć mi się podoba. Otóż masz zadatku dziesięć, abyś nie myślał, że praca będzie daremną.
— Dziękuję.
— Powiedz księciu, że pojechałem na przejrzenie lasów do polowania.
Zaledwie hrabia skończył te wyrazy, gdy tentent ostrzegł go, że ktoś przybywa.
Odwrócił się.
— To pan de Bussy! — rzekł.
— Dzień dobry, panie de Monsoreau; ty w Angers! jakiż cud?
— A ty panie?... mówiono, żeś chory!
— Byłem — odpowiedział Bussy — nawet mój lekarz zaleca mi dotąd spoczynek. A! pan pojedziesz na Rolandzie, jest to koń, którego sprzedałem księciu i z którego tak jest zadowolony, że co dzień na nim jeździ.
Monsoreau zbladł.
— Tak, rozumiem — rzekł — to jest wyborny koń.
— I pan go na pierwszy rzut oka poznałeś?
— Nie od dzisiaj go znam — odparł hrabia wczoraj na nim jeździłem.
— I dzisiaj masz pan jeszcze ochotę?
— Tak panie hrabio’.
— Za pozwoleniem — rzekł Bussy — miałeś pan przygotować nam polowanie?
— Książę żąda polować na jelenia.
— A mówią, że ich dosyć w tej okolicy.
— Bardzo wiele...
— W którą udasz się pan stronę?
— Ku Meridor.
— Ku Meridor — powtórzył Bussy blednąc pomimowoli.
— Czy pan chcesz mi towarzyszyć? — zapytał Monsoreau.
— Bardzo dziękuję, muszę się położyć, bo mię znowu napada gorączka.
— A to co!... — zawołał głos donośny — pan Bussy wychodzi bez mojego pozwolenia.
— Baudouin — rzekł Bussy — byłem pewny, że mię wyłajesz. Żegnam cię hrabio. A pamiętaj o Rolandzie.
— Bądź spokojny.
Bussy oddalił się, a Monsoreau wskoczył na siodło.
— Co panu jest? — zapytał Baudouin — sądziłem żeś chory, tak blady byłeś.
— Czy wiesz gdzie on jedzie? — zapytał Bussy.
— Nie.
— Do Meridor.
— Czy myślałeś, że minie swój dom?
— Ale co to będzie po wczorajszym wypadku?
— Pani de Monsoreau zaprzeczy.
— Ależ on widział...
— Powiedz mu, że miał mgłę na oczach.
— Dyana nie będzie miała odwagi...
— O! panie Bussy, powinieneś lepiej znać kobiety.
— Remy, mnie bardzo źle.
— Wierzę temu; lecz wracaj pan do siebie bo właśnie przepisałem ci...
— Co takiego?
— Udko pulardy, kawałek szynki i ciasto z rakami.
— Nie mam apetytu.
— Dla tego właśnie, jeść każę.
— Remy! mam przeczucie, że ten gbur zrobi w Meridor awanturę. Powinienem był z nim jechać, skoro mnie zapraszał.
— A to po co?
— Abym Dyanie odwagi dodał.
— Ona sama ją znajdzie, mówiłem i jeszcze raz powtarzam, że nie dobrze, aby pana chodzącym widziano. Dla czego pan bez mojego pozwolenia wyszedłeś?
— Byłem bardzo niespokojny; nie mogłem usiedzieć.
Remy wzniósł ramiona do góry, odprowadził Bussego, zamknął drzwi i posadził go przy stole; w tym czasie, Monsoreau przejeżdża przez bramę miasta.
Hrabia miał swoje w tem przyczyny, że kazał okulbaczyć Rolanda, chciał bowiem przekonać się, czy zwierzę z przyzwyczajenia, czy wypadkiem powiodło go do muru parkowego.
Wyjeżdżając, zarzucił też cugle koniowi na grzywę.
Roland nie zawiódł oczekiwania.
Wyszedłszy z bramy miasta, zwrócił się na lewo, później na prawo, a pan de Monsoreau nie sprzeciwiał się wcale.
Obadwa puścili się ścieżką, a następnie, gajem.
Ponieważ wczoraj, Roland w miarę z bliźnia się de Meridor, powiększał kłusa, a w końca, szedł galopem, w czterdzieści minut Monsoreau był pod murem, w tem samem miejscu co wczoraj.
Tylko że wszystko było milczącem i żadnego wierzchowca nie było widać.
Pan de Monsoreau zsiadł z konia; lecz tym razem, aby nie narażać się na powracanie pieszo, wziął cugle do ręki i zaczął przez mur przełazić.
Za murem, wszystko było spokojne.
Długie aleje ciągnęły się bez końca, a sarenki pasące się na murawach, ożywiały samotność.
Hrabia sądził, że daremnie byłoby czatować na osuby wczoraj widziano, które dziś ostrożniejsze, mogły inne obrać miejsce.
Wsiadł więc na konia i ubitą, ciężką, w kwadrans przybył do kraty zamkowej.
Baron zajęty był wprawianiem psów do pula, podczas tego hrabia przebywał most zwodzony.
Spostrzegłszy zięcia, poszedł naprzeciw niego.
Dyana siedząc pod ogromnym modrzewiem czytała poezye Marota.
Gertruda haftowała przy niej.
Hrabia powitawszy barona, spostrzegł dwie kobiety.
Zsiadł z konia i zbliżył się do nich.
Dyana powstała i grzecznym ukłonem powitała hrabiego.
— Jaka spokojność, albo raczej jaka obłuda! — mówił do siebie hrabia — jakżebym pragnął zakłócić tę spokojną wodę!
Skoro zjawił się lokaj, brama oddał mu cugle i podszedł do Dyany mówiąc:
— Pani, racz mi pozwolić chwilę rozmowy z sobą.
— Najchętniej — odpowiedziała Dyana.
— Czy zaszczycisz swoją obecnością nasz zamek? — zapytał stary baron.
— Tak, panie; przynajmniej do jutra.
Baron oddalił się, aby pod jego okiem przygotowano mieszkanie dla[zięcia.
Monsoreau wskazał Dyanie krzesło, które przed chwilą zajmowała a sam usiadł na miejscu Gertrudy.
— Pani — rzekł — kto wczoraj był z tobą w parku?
Dyana rzuciła szybkie spojrzenie na męża.
— O której godzinie? — rzekła głosem wolnym od wszelkiego wzruszenia.
— O szóstej.
— Z której strony?
— Od strony szpaleru.
— To musiał być kto inny.
— To ty pani, stanowczo — rzekł Monsoreau.
— Zkąd pan wiesz o tem?
Monsoreau nie zdołał znaleźć wyrazu na odpowiedź; wkrótce gniew zastąpił pomieszanie.
— Powiedz mi nazwisko tego mężczyzny.
— Jakiego mężczyzny?
— Który się z tobą przechadzał.
— Nie mogę powiedzieć, bo nie ja się przechadzałam...
— Powtarzam, że ty — odrzekł Monsoreau tupiąc nogą.
— Mylisz się pan — zimno odpowiedziała Dyana.
— Jak śmiesz zaprzeczać, kiedy ja sam widziałem!
— Ty, panie?
— Ja sam. Jak możesz przeczyć, kiedy wiem, że żadnej kobiety nie ma w Meridor?
— Pan jesteś w błędzie, Joanna do Brisac tu bawi.
— Pani de Saint-Luc?
— Tak, pani de Saint-Luc, moja przyjaciółka.
— I pan de Saint-Luc?
— Nie opuszcza żony, jak pan wiesz o tem, ich małżeństwo jest związkiem miłości.
— Ale to nie był pan de Saint-Luc i jego żona, to byłaś ty, bo cię poznałem i jakiś mężczyzna, którego nie znam, ale znać będę, przysiegam ci...
— Upierasz się pan, że to ja byłam?
— Poznałem ciebie po głosie.
— Gdybyś pan mówił rozsądniej, chętniebym cię słuchała; lecz teraz najlepiej uczynię gdy się oddalę.
— Nie pani — odrzekł pan de Monsoreau chwytając Dyanę za rękę — pozostaniesz.
— Panie, oto pan de Saint-Luc; sądzę, że chociaż przy nim się powstrzymasz.
W rzeczy samej, Saint-Luc i jego żona ukazali się w końcu alei, przywołani odgłosem dzwonka, wzywającego na obiad.
Oboje poznali hrabiego i pragnąc Dyanę uwolnić z kłopotu, zbliżyli się; pani de Saint-Luc powitała ukłonem pana de Monsoreau, Saint-Luc podał mu rękę.
Powiedzieli sobie mnóstwo grzeczności, a następnie, wziąwszy rękę Dyany, Saint-Luc dał do zrozumienia hrabiemu, aby podał ramię jego żonie.
Poszli do domu.
W zamku Meridor jadano o dziewiątej, był to zwyczaj z czasów Ludwika XII-go, którego ściśle baron przestrzegał.
Monsoreau przy stole siedział pomiędzy Saint-Lucem a Joanną.
Dyana umieściła się pomiędzy baronem a swoją przyjaciółką.
Rozmowa była ogólną a toczyła się głównie o przybyciu brata królewskiego do Angers i o ruchu, jaki to przybycie sprawiło.
Monsoreau chętniejby mówił o innych przedmiotach, ale biesiadnicy umieli się utrzymać w swej roli.
Wreszcie, Saint-Luc wpadłszy w wyborny humor, żartował dowcipnie, a tym sposobem Dyana mogła milczeć swobodnie.
— Jaki ten Saint-Luc gaduła — mówił hrabia do siebie — doskonale!.. od niego napewno tym, albo owym sposobem, wszystkiego się dowiem.
Pan de Monsoreau nie znał Saint-Luca; pan Saint-Luc był ostrożnym i przebiegłym, a przenikając zamiary hrabiego, dawał znaki Dyanie, które znaczyły:
— Bądź pani spokojną, mam pewien zamiar.
W przyszłym rozdziale dowiemy się o zamiarze Saint-Luca.


Rozdział III.
ZAMIAR SAINT-LUCA.

Po skończonym obiedzie, Monsoreau wziął nowego przyjaciela pod rękę i wyprowadził z zamku.
— Szczęśliwy jestem, żem was tu zastał — rzekł — samotność w Meridor trwożyła mnie...
— Alboż nie masz żony, mój hrabio?... Co do mnie, z podobną towarzyszką, to i pustynia przyjemna...
— Tak, zapewne — odrzekł Monsoreau, przygryzając usta.
— Jednakże...
— Jednakże co?...
— Jednakże bardzo mi przyjemnie, żem cię tu spotkał.
— Panie — odpowiedział Saint-Luc, wykłuwając zęby złotą, szpilka,, bardzo jesteś grzeczny, lecz nie sądzę, aby się można znudzić z piękną żoną, wobec tak pięknej natury.
— Wszak połowę mojego życia w lasach spędziłem?
— Dlatego właśnie, tutaj nudzić się nie powinieneś. Mnie się zdaje, że im więcej przebywa się w lesie, tem więcej go się lubi. Patrzaj jaki piękny park! Ja z boleścią ztąd wyjadę i lękam się chwili, w której to nastąpi.
— Dla czegóż masz wyjeżdżać?
— Człowiek nie jest panem przeznaczenia. Człowiek, to liść upadły z drzewa, którym wiatr pomiata, pędzi go, a on nie wie gdzie się zatrzyma. Ty jesteś bardzo szczęśliwy.
— Kto? ja?
— Ponieważ możesz tu zamieszkać.
— Jednakże niezabawię długo.
— Nie ze wszystkiem temu wierzę.
— O! ja nie zapalam się jak ty do pięknej natury i wcale tego parku nie znajduję zachwycającym.
— Czy tak?... — zapytał Saint-Luc.
— Nie inaczej.
— Dla czego?
— Bo mi się nie bardzo bezpiecznym wydaje.
— Niebezpiecznym? a! rozumiem, z przyczyny odosobnienia.
— Bynajmniej; lecz sądzę, że gości dużo bywa tutaj.
— Gości?... O! wcale nie, na honor.
— Czy doprawdy?
— Wszak ci już powiedziałem.
— I żadnych nie odbieracie odwiedzin?
— Przynajmniej jak ja tu jestem...
— A z owego dworu w Ąngers nikt tu nie bywa?
— Nikt a nikt.
— To niepodobna.
— Jednak tak jest.
— Obmawiasz dwór Andegaweński.
— Bynajmniej, ale żywej duszy tu nie widziłem.
— Zatem mylę się... — Nie inaczej, powróćmy do tego, co mówiłeś, że park jest niepewny. Czy w nim są niedźwiedzie?
— O! nie.
— Wilki?
— Ani wilki.
— Złodzieje?
— Może. Pani de Saint-Luc bardzo ładną mi się zdawała.
— Zapewne.
— Czy często przechadza Się po parku?
— Często; oboje wieś lubiemy; ale na co to pytanie?
— A ty jej towarzyszysz?
— Zawsze. Co cię to obchodzi?
— Chciałem tylko wiedzieć...
— Słucham.
— Mówiono mi...
— Co ci mówiono?
— Nie będziesz się gniewał?
— Ja się nigdy nie gniewam.
— Pomiędzy mężami zwyczajne są zwierzenia; mówią, że jakiegoś mężczyznę widują w parku.,..
— Mężczyznę?
— Tak.
— Który przychodzi do mojej żony?
— O! ja tego nie mówię przecież.
— To byłoby cokolwiek niegrzecznie; ale kto ci to powiadał?
— Cóż ci z tego przyjdzie?
— Powiedz, możemy mówić o tem, jak i o czem innem. Mówisz, że ten mężczyzna przybywa do pani Saint-Luc. Słuchaj, jeśli mam powiedzieć szczerze, to pewnie nie do mojej żony.
— A do kogóż?
— Lękam się, czy nie do Dyany, przyznam się, wolałbym...
— Jakto wołałbyś?
— Zapewne. Wiesz przecie, że nie ma większych samolubów nad mężów. Każdy dla siebie, Bóg dla wszystkich.
— Pięknie.
— Więc sądzisz, że tu ktoś wchodzi?
— Więcej niż sądzę, bo sam widziałem.
— Wdziałeś tutaj?
— Tak.
— Mężczyznę?
— Z panią de Monsoreau.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Gdzie?
— Tam na lewo.
I pan de Monsoreau powiódł Saint-Luca ku szpalerowi, gdzie wczoraj widział dwie osoby.
— Prawda — rzekł Saint-Luc — mur naruszony; muszę o tem uwiadomić barona, aby go kazał naprawić.
— Kogóż masz w podejrzeniu?
— Ja?
— Tak.
— O co?
— O przechodzenie muru, aby się z moją zoną, widywać.
Saint-Luc zdawał się namyślać, a pan de Monsoreau pytał:
— No có?ż
— Ja nic nie wiem; chyba...
— Co?
— Chyba ty sam tędy przełazisz.
— Nie żartuj mój drogi.
— Nie żartuję; w pierwszych dniach mojego ożenienia, tak samo robiłem, dla czegóż nie mógłbyś i ty tak robić?
— Powiedz mi szczerze, ja się niczego nie lękam. Jak mię kochasz, zrób mi tę przysługę.
Saint-Luc podrapał się w ucho.
— Mnie się zdaje, że to ty — rzekł.
— Daj że pokój z żartami, to rzecz nader ważna i mocno mię obchodzi.
— Kiedy sądzisz...
— Mówię ci, żem przekonany.
— To co innego, jak ten człowiek przechodzi?
— Ukradkiem, tajemnie.
— Często.
— Tak sądzę; na murze znać stopy, patrz tylko.
— W samej rzeczy.
— A ty, czy go nigdy niewidziałeś?
— Anim się nawet spodziewał.
— Przekonaj się.
— Mnie się wszystko zdaje, że to ty — powtórzył Saint-Luc.
— Na honor, nie.
— Wierzę ci.
— Pewno?
— Pewno. — A wiec?
Wielki łowczy prawie groźnie spojrzał na Saint-Luca, który wesołością i lekceważeniem go zbywał.
— A! jęknął, aż Saint-Luc głowę wzniósł do góry:
— Jeszcze jednę mam myśl — rzekł potem.
— Jaką?
— Może...
— Co może?...
— Nie...
— Nie?
— Mów.
— Może to książę Andegaweński.
— I ja tak samo myślałem; lecz się przekonałem, że to nie on.
— Ho! ho! książę przebiegły.
— Ale mimo tego, wiem że nie on...
— Skoro nie on, to się już nie domyślam.
— Przecież mieszkasz w zamku i powinienbyś wiedzieć.
— Zaczekaj — rzekł Saint-Luc.
— Aha!...
— Jeszcze mam myśl jednę. Skoro nie ty i nie książę, to pewnie ja.
— Ty?
— Dla czegóźby nie?
— Na co masz przez mur przełazie, kiedy i tak moeższ bywać w parku?
— Wszak wiesz, że mam swoje fantazye — odparł Saint-Luc.
— Na cóżbyś miał uciekać, kiedy ja z muru patrzyłem?
— Miałem moje powody.
— Bardzo źle — rzekł hrabia nie mogąc już gniewu powściągnąć.
— Ja wcale nie przeczę.
— Żartujesz ze mnie — mówił hrabia blednąc — trochę za długo, kwadrans przeszło.
— Mylisz się hrabio — odpowiedział Saint-Luc pokazując zegarek — już dwadzieścia minut.
— Obrażasz mię.
— Alboż ja nie jestem obrażony podobnemi pytaniami?
— A! teraz widzę...
— Co widzisz?
— Że jesteś w porozumieniu ze zdrajcą, którego byłbym zabił, gdybym był znalazł...
— Ale to mój przyjaciel — rzekł Saint-Luc.
— Jeśli tak jest, ciebie zamiast niego zabiję.
— W twoim własnym domu, nawet bez ostrzeżenia!
— Jakto!... jeszcze mam nędznika oszczędzać?
— Panie Monsoreau — rzekł Saint-Luc z powagą, — źle jesteś wychowany. Jakto obcowanie ze zwierzętarni czyni dzikim człowieka!
— Czy nie widzisz, że jestem wściekły?... — wykrzyknął hrabia stając przed Saint-Lucem z założonemi rękami i twarzą, którą wykrzywiała boleść serca.
— Widzę; złość ci nie do twarzy, jesteś straszny panie de Monsoreau.
Hrabia pomimo woli dotknął szpady.
— Ostrożnie — rzekł Saint-Luc — pan mię wyzywasz. Uprzedzam cię, że jestem zupełnie spokojny.
— Tak, wyzywam cię.
— Bądź pan łaskaw przejść na drugą, stronę muru, tym sposobem będziemy na gruncie neutralnym.
— Mniejsza o to! — wykrzyknął hrabia.
— Ale mnie na tem wiele zależy, bo nie chcę zabić cię w twoim domu.
— Najchętniej — rzekł Monsoreau, przełażąc przez wyłom muru.
— Ostrożnie, hrabio — mówił Saint-Luc — kamień słabo siedzi i może wypaść. Ostrożnie, żebyś nie upadł i nie stłukł się.
Saint-Luc się udał za hrabią.
— Prędzej, prędzej — mówił hrabia z lekceważeniem.
— A tem dopiero wybrał się na wieś!... — rzekł Saint-Luc i mur przeskoczył.


Rozdział IV.
Jak pan de Saint-Luc pokazał panu de Monsoreau pchnięcie, którego król go nauczył.

Pan de Monsoreau oczekiwał Saint-Luca ze szpadą w ręku, groźnie wyzywając, jako przeciwnika.
— Czy jesteś? — wołał.
— Źle stanąłeś, przyjacielu; popraw się, tyłem do słońca.
Monsoreau zrobił pół obrotu.
— Tym sposobem, będę widział, co zrobię.
— Nie oszczędzaj mnie — mówił Monsoreau — ja chcę się bić nie na żarty.
— Więc chcesz mnie zabić koniecznie?..
— Czy chcę?... O!... tak... pragnę tego gorąco.
— „Homo proponit, Deus disponit” — odrzekł Saint Luc, dobywając szpadę.
— Mówisz...
— Mówię... patrzaj, będziesz leżał na tych stokrotkach.
— A więc...
— A więc, będziesz na nich leżał.
I stanął obronnie, uśmiechając się.
Monsoreau skrzyżował szpadę i zrobił kilka poruszeń, które Saint-Luc z zimną krwią odparł.
— Panie de Monsoreau — rzekł — zręcznie robisz bronią i każdy inny, oprócz mnie i Bussego, mógłby być pchniętym śmiertelnie.
Monsoreau zbladł, widząc z kim ma do czynienia.
— Dziwisz się może — rzekł Saint-Luc — że wprawnie bronią robię; lecz trzeba ci wiedzieć, że król, który mię bardzo kocha, sam uczył mnie... Pomiędzy wieloma innemi rzeczami, nauczył mię pchnięcia, które ci zaraz pokażę. Być może, polegniesz od niego, zatem dobrze, abyś wiedział od jakiego giniesz razu, a to powinno ci pochlebiać.
— Za nadto jesteś dowcipny, mój panie — mówił de Monsoreau posuwając się dla zadania stanowczego ciosu.
— Każdy robi, co może — odpowiedział Saint-Luc w bok się cofając, A co, czym źle postąpił? Do tej chwili, miałeś pięćdziesiąt pchnięć, teraz dam ci dziewięćdziesiąt dziewięć.
Z siłą i zręcznością, których pan de Monsoreau nie spodziewał się w zniewieściałym młodzieńcu, Saint-Luc zadał pięć pchnięć wielkiemu łowczemu, jakie on silnie odparł; szóste było pomięszane ze świstaniem mieczy i zakończyło się utopieniem szpady Saint-Luca w piersiach hrabiego.
Monsoreau stał jeszcze przez chwilę, lecz jak dąb wyrwany z korzeniem, który czeka tylko lada powiewu wiatru, aby upaść.
— Teraz — rzekł Saint-Luc — nauczyłem cię pchnięcia, będziesz leżał na miejscu, jakie ci wyznaczyłem.
Hrabiemu sił nie stało; rozwarł ręce, oczy mgła mu zakryła, nogi się zachwiały i upadł na stokrotki, które krew zaraz oblała.
Saint-Luc obtarł szpadę spokojnie i patrzył na owe zmiany, jakie ubiegające życie na twarzy piętnuje.
— Zabiłeś mnie!... — rzekł Monsoreau.
— Chciałem tego; lecz teraz, gdy leżysz na ziemi i masz umierać, żałuję tego co uczyniłem. Byłeś przebrzydłe zazdrosnym, ale i mężnym zarazem.
Zaspokojony tą mowa pogrzebową, Sain-tLuc ukląkł przy panu de Monsoreau i mówił:
— Może chcesz objawić twoję wolę ostatnią?... na honor, dopełnię jej... Raniony zwykle miewa pragnienie, może ci przynieść wody?
Monsoreau nie odpowiedział, twarz obrócił ku ziemi i gryzł trawę.
— Biedak!... — rzekł Saint-Luc podnosząc się. O! przyjaźni, jakież z ciebie wymagające bożyszcze!
Monsoreau otworzył oczy, chciał podnieść głowę lecz upadł z przeciągłym jękiem.
— Umarł!... — rzekł Saint-Luc — nie myślmy już o nim. Łatwo to mówić: nie myślmy. Otóż zabiłem człowieka; nie powiedzą zatem, żem czas na wsi zmarnował.
Przebywszy mur, spiesznie skierował się ku zamkowi.
Naprzód spotkał Dyanę, rozmawiającą ze swoją przyjaciółką.
— Dobrze jej będzie w czarnym kolorze — pomyślał Saint-Luc.
I zbliżywszy się do obudwóch — mówił do Dyany:
— Przebacz pani, lecz chciałbym kilka słów z panią de Saint-Luc pomówić.
— Najchętniej — odrzekła pani de Monsoreau — pójdę do ojca, wiem, że jest w bibliotece. Skoro rozmówisz się z mężem, tam cię oczekiwać będę.
— Dobrze moja droga — odpowiedziała Joanna.
Dyana oddaliła się, żegnając ją ręką i uśmiechem.
Małżonkowie pozostali sami.
— Co tam nowego?... — zapytała Joanna — zdajesz się smutnym i pomieszanym.
— Tak — odpowiedział Saint-Luc.
— Cóż się znów przytrafiło?
— Mały wypadek.
— Tobie?... — zapytała Joanna przerażona.
— Nie mnie, ale znajomej mi osobie.
— Której?
— Tej, z którą się przechadzałem.
— Panu de Monsoreau?
— Tak, jemu. Biedny człowiek!
— Cóż mu się stało?
— Sądzę, że umarł.
— Umarł?... — zawołała Joanna ze wzruszeniem — umarł!
— Zapewne.
— Dopiero co głos jego słyszałam...
— Właśnie dlatego umarł, że za wiele gadał.
— Saint-Luc, mój przyjacielu — mówiła młoda kobieta chwytając męża za ręce.
— Co? moja najmilsza?
— Ty coś przedemną ukrywasz.
— Ja?... nic, przysięgam ci; nawet powiem ci, gdzie umarł!
— Gdzie zatem?
— Tam, za murem, w tem samem miejscu, gdzie Bussy konia zostawiał.
— Ty go zabiłeś?
— Chciałaś, aby kto inny? było nas dwóch, ja powracam żywy, łatwy więc wniosek.
— Nieszczęsny!...
— Moja kochanko, on mię wyzywał, dobył nawet szpady.
— To okropne!
— Tegom się spodziewał; za ośm dni świętym go zrobicie.
— Ależ ty nie możesz tutaj pozostać!... — mówiła Joanna — nie możesz pozostać pod dachem człowieka, którego zabiłeś.
— Otóż właśnie dlatego przybiegłem, aby cię prosić o przygotowanie do drogi.
— Czy przynajmniej cię nie zranił?
— Szczęściem zupełnie jestem nie tknięty, nawet jeden cios mnie nie trafił.
— A więc jedziemy.
— Jak można najprędzej, bo lada chwila, jak można przypuszczać, mogą odkryć wypadek.
— Jaki wypadek!... — zawołała Joanna powracając do dawnej myśli, jak to często się zdarza.
— A!... — odrzekł Saint-Luc.
— Otóż — mówiła Joanna — pani de Monsoreau owdowiała!
— Toż samo mówiłem przed chwilą.
— Trzeba ją o tem uwiadomić.
— Bój się Boga, moja Joasiu.
— Powiem jej, a ty tymczasem kaź konie przygotować niby na spacer.
— Wyborna myśl. Więcej ty masz przytomności odemnie, moja przyjaciółko, bo co ja, to głowę tracę?
— Gdzież się udamy?
— Do Paryża.
— Do Paryża! a król?
— Król o wszystkiem zapomniał; od czasu naszego wyjazdu, wiele zaszło wypadków, prócz tego, wojna... więc ze wszelkich względów przy królu być powinienem.
— A więc do Paryża jedziemy?...
— Tak... chciałbym tylko pióra i atramentu.
— Chcesz pisać?... do kogo?...
— Do Bussego. Nie mogę wyjechać, muszę mu powiedzieć dlaczego Anjou opuszczam.
— Wszystko, co potrzeba, znajdziesz w moim pukoju.
Saint-Luc wszedłszy do pokoju żony, drżącą jeszcze ręką skreślił wyrazy następujące:

„Kochany przyjacielu!

Dowiesz się niebawem, jaki wypadek spotkał pana de Monsoreau. W szpalerze, w parku, mieliśmy z sobą rozprawę, poszło o uszkodzenie muru i o przyzwyczajenie konia, aby sam do domu powracał.
W zapale, pan de Monsoreau upadł na stokrotki, tak szkodliwie, że natychmiast ducha wyzionął.

Twój dozgonny przyjaciel
Saint-Luc.”

„P. S. Ponieważ ten wypadek może ci się zdawać nieprawdopodobnym, muszę dodać, że w owej chwili, obadwaj mieliśmy szpady w ręku.
„Wyjeżdżam natychmiast do Paryża, potem bowiem co zaszło, Anjou nie bardzo mi się bezpiecznem wydaje.
W dziesięć minut potem, służący barona pojechał do Angers z listem do Bussego, a państwo Saint-Luc wyjechali do Paryża, zostawiwszy Dyanę opłakującą smutny wypadek.


Rozdział V.
Królowa wjeżdża do Angers bez przepychu.

W tej samej chwili, kiedy Monsoreau został przeszyty żelazem Saint-Luca, huk trąb rozlegał się przy bramach Angers, zamkniętych, jak wiemy, z największem staraniem.
Straże wzniosły sztandar i podobną odpowiedziały symfonią.
Katarzyna de Medicis z niepozorną świtą wjeżdżała do Angers.
Doniesiono o tem Bussemu, który zerwał się z łóżka i pobiegł do księcia.
Chociaż dźwięki trąb królewskich były bardzo piękne, nie miały przecież tej siły, aby od nieb, jak pod Jerycho, mury się rozpadały.
Katarzyna wychyliła się z kolasy, chcąc by jej widok większe, niż odgłos trąb, zrobił wrażenie.
Żołnierze Andegaweńscy poznali ją, powitali z szacunkiem, lecz bramy pozostawili zamknięte.
Wysiała przodem dworzanina swojego.
Przyjęto go uprzejmie.
Lecz gdy przyszło do otworzenia bram miasta, odpowiedziano, że czas wojenny wymaga przestrzegania ścisłych formalności.
Dworzanin powrócił smutny.
A Katarzyna z goryczą wyrzekła owe słowa, które później Ludwik XIV-ty złagodził:
— Będę czekała.
Dworzanie drżeli przy jej boku.
Nakoniec, Bussy, który silił się na wymowę do księcia, wziął wszystko na swoję odpowiedzialność.
Kazał osiodłać konia, wziął pięciu dworzan, najbardziej nielubionych przez Katarzynę, stanął na ich czele i wyjechał na przeciw Jej królewskiej mości.
Katarzyna znużyła się nie oczekiwaniem, lecz myślą zemsty nad temi, którzy z nią tak lekceważąco postępowali.
Przypomniała sobie powieść arabską, w której mówią, że geniusz uwięziony w naczyniu miedzianem, przyrzekał zbogacić tego, ktoby go uwolnił; następnie, znudzony czekaniem, zaprzysięgał śmierć temu, ktokolwiekby podniósł wieko naczynia.
I Katarzyna była taką.
Najprzód zamierzała odpłacić grzecznością, ktokolwiekby wyszedł na przeciw niej.
Następnie, zamierzała wywrzeć gniew cały na tego, kto się pierwszy pojawi.
Bussy ukazał się przy bramie i spojrzał niepewnym wzrokiem.
— Kto idzie? — zawołał.
Katarzyna spodziewała się oznak uszanowania a dworzanie patrzyli jej w oczy.
— Idźcie — rzekła — do bramy, odpowiedzcie na pytanie.
Jeden dworzanin oddalił się.
— Królowa-matka — powiedział — chce odwiedzić miasto Angen.
— Bardzo dobrze — odparł Bussy — racz pan zwrócić się na lewo, osmdziesiąt ztąd kroków, napotkasz tam bramę boczną.
— Boczną bramę — powtórzył dworzanin. — Boczna brama dla królowej?
Bussy zdawał się nie słyszeć;.
Z przyjaciółmi, którzy się serdecznie śmieli, skierował się ku miejscu, w którem według danych instrukcyj, miała wysiąść królowa-matka.
— Czy Wasza królewska mość słyszałaś? — pytał dworzanin — boczna brama!
— Słyszałam; wejdźmy, którędy można.
Błyskawica spojrzenia olśniła niezręcznego, który dał poznać jej upokorzenie.
Orszak zwrócił się na lewo, tam bramę otworzono.
Bussy pieszo, ze szpadą dobytą, postąpił i ukłonił się Katarzynie.
Obok niego, liczne pióra zmiatały ziemię.
— Witamy — rzekł — Waszą królewską mość w Angers.
Przy nim stały bębny, które milczały i hallabardy, które się nie zniżyły.
Królowa wysiadła z kolaski i podawszy rękę swojemu dworzaninowi, postępowała ku bramie, odpowiedziawszy wprzódy:
— Dziękuję, panie Bussy.
Było to zakończenie licznych uwag, jakie w głowie robiła.
Szła z głową wzniesioną, aż Bussy zwrócił jej uwagę.
— Ostrożnie, Najjaśniejsza pani, brama jest bardzo niska.
— A więc cóż począć? trzeba się zniżyć. Pierwszy raz w ten sposób wjeżdżam do miasta.
Te wyrazy, wymówione ze znaczeniem, dały wiele do myślenia obecnym, nawet Bussy pokręcił wąsa i spojrzał na stronę.
— Nie spodziewałeś się tego — rzekł mu Livarot do ucha.
— Daj pokoi — odrzekł Bussy.
Przeprowadzono kolaskę przez bramę i królowa wsiadła w nią znowu.
Bussy i jego przyjaciele wsiedli na konie i jechali obok kolaski.
— Gdzie mój syn! — rzekła nagle Katarzyna — nie widzę księcia Andegaweńskiego?
Wyrazy, które chciała powściągnąć, wymknęły się pełne gniewu.
Nieobecność Franciszka była nadmiarem uchybienia.
— Książę jest chory — rzekł Bussy — i dla tego nie może mieć zaszczytu przyjęcia Waszej królewskiej mości.
Tu Katarzyna największą okazała obłudę.
— Chory! — zawołała — moje biedne dziecię. Panowie, spieszmy się; trzeba czuwać nad chorym.
— Spieszmy jak można — odrzekł Bussy pragnąc poznać, czy w tej kobiecie jest serce matki.
— Czy wie, że jestem tutaj? — mówiła Katarzyna po chwili, której użyła na przejrzenie dworzan.
— Nie, Najjaśniejsza pani.
Katarzyna przygryzła usta.
— Musi być bardzo cierpiący — mówiła tonem politowania.
— Okropnie — odrzekł Bussy — książę podlega nagłym napadom choroby.
— To jest nagła choroba, panie Bussy?
— Tak, Najjaśniejsza pani.
Przybyli do pałacu.
Tłum obstąpił kolaskę.
Bussy pierwszy wpadł na schody i przybiegł do księcia.
— Baczność!... oto już jest.
— Czy zła?
— Nadzwyczaj.
— Narzeka?
— Jeszcze gorzej, bo się uśmiecha.
— A co lud mówi?
— Patrzy na nią z niemą trwogą, on jej nie zna, ale ją przenika.
— A ona?
— Ona mu przesyła całusy i gryzie paznogcie.
— Do dyabła!
— Właśnie to samo, Mości książę, myślałem.
— Musi my napad wytrzymać, nieprawdaż?
— Nieinaczej; żądaj dziesięć za sto, ona ci da tylko pięć.
— Jakto, więc mnie sądzisz tak słabym?...
— Dla czego Monsoreau nie powrócił?
— Musi być w Meridor. Obejdzie się bez niego.
— Jej królewska mość królowa-matka przybywa! — wołał odźwierny.
Katarzyna blada, czarno ubrana, ukazała się na progu.
Książę Andegaweński niby chciał się podnieść, lecz Katarzyna ze zwinnością, jakiej po wieku jej spodziewać się nie było można, rzuciła się w objęcia syna i okryła go pocałunkami.
— Udusi go! — pomyślał Bussy.
Nie dosyć, rozpłakała się.
— Niewierzmy jej — rzekł cicho Entraguet do pana Ribeirac; za każdą łzę krwią każę zapłacić.
Katarzyna skończywszy czułe uściśnienia, usiadła w nogach łóżka; Bussy dał znak i obecni oddalili się; sam zaś oparł się o poręcz łóżka i czekał cierpliwie.
— Panie Bussy, bądź tak dobry i zajmij się ludźmi mojemi — odezwała się nagle — po moim synu, ty tutaj jesteś mi najmilszym.
Nie było się co wahać.
— To mię ujęła! — pomyślał Bussy.
— Najjaśniejsza pani — odrzekł — najmilej mi wykonać jej rozkazy.
— Poczekaj — mruknął — nie znasz tu tak dobrze drzwi jak w Luwrze i nie będziesz wiedziała, którędy powrócę.
Wyszedł żadnego znaku nie dawszy księciu.
Katarzyna odgadywała jego myśli i nie spuszczała z oczów.
Naprzód chciała odgadnąć, czy syn istotnie był chorym, lub udawał chorego.
To miało być głównem jej zadaniem.
Lecz Franciszek, godny syn swej matki, cudownie, grał rolę swoję.
Ona płukała, on miał gorączkę.
Katarzyna sądziła go chorym i tem większy wpływ na umysł osłabiony cierpieniem ciała wywrzeć zamierzyła.
Obsypywała księcia pieszczotami, całowała go i płakała, aż on sam się dziwił.
— Mój synu — rzekła — czy w bardzo wielkiem byłeś niebezpieczeństwie?
— Uciekając z Luwru, moja matko?
— Nie; ale po ucieczce.
— Jakto?
— Ci, którzy ci pomagali w ucieczce...
— I cóż?...
— Byli, twojemi nieprzyjaciółmi.
— Ona nic nie wie — pomyślał książę.
— Król Nawarry, wieczna plaga naszego rodu...
— Ha! — pomyślał Franciszek — ona wie wszystko.
— Czy uwierzysz, on się chełpi z tego i myśli ciągnąć korzyści.
— To niepodobna, jesteś w błędzie, moja matko.
— Dla czego?
— Bo on nie należał do mojej ucieczki, a choćby i należał, jestem jeszcze cały. Dwa lata już nie widziałem króla Nawarry.
— Nie o tem mówiłam ci niebezpieczeństwie mój synu — odrzekła Katarzyna, widząc ze jej raz nie trafił celu.
— O jakiemże innem, moja matko?... — zagadnął Franciszek, patrząc na obicie alkowy, które się poruszało.
Katarzyna zbliżyła się do Franciszka i głosem strasznym rzekła:
— A gniew króla, który ci zagraża?
— Jest to niebezpieczeństwo takie, jak i inne; król gniewny, a jam wolny pomimo to...
— Czy tak sądzisz?... — zagadnęła matka tonem zdolnym strwożyć najodważniejszego.
Obicie zachwiało się.
— Jestem pewny siebie — odpowiedział książę — to taką jest prawdą, jak to, żeś tutaj przybyła.
— Jakto? — zapytała Katarzyna, zmieszana spokojnością księcia.
— Tak — mówił znowu, spojrzawszy na obicie — wiem o tem, że przywiozłaś mi jego groźby, aleś sama, matko, przybyła jako zakładnik.
Katarzyna podniosła głowę.
— Jako zakładnik!...
— Święta i nietykalna — odparł Franciszek, uśmiechając się i całując rękę matki.
Katarzyna opuściła ręce i nie wiedziała, że Bussy ukryty trzyma ją w szachu i księciu dodaje odwagi
— Mój synu — rzekła po chwili — ja ci pokój przynoszę, posłuchaj mię tylko.
— Najchętniej, moja matko — odparł z uszanowaniem Franciszek — sądzę, że się zaczynamy rozumieć.


Rozdział VI.
Z małych przyczyn wielkie skutki.

Katarzyna w pierwszej części rozmowy widoczny poniosła porażkę.
Nie przewidywała podobnego rodzaju poniżenia i tak mało była do niego przyzwyczajoną, że sama sobie nie dowierzała, gdy nagle mały wypadek zmienił postać rzeczy.
Widziano wygrywane bitwy już w trzech czwartych częściach przegrane, tylko przez zmianę wiatru i nawzajem.
Marengo i Waterloo są tego dowodem.
Ziarno piasku tamuje bieg największych machin.
Bussy, jakeśmy go widzieli, stał w tajemnem przejściu dotykającem alkowy księcia Andegaweńskiego, a stał tak, że go tylko książę mógł widzieć.
Ilekroć uważał co niebezpiecznego dla swojej sprawy, wytykał głowę.
Interesem jego była, jak pojmujemy, wojna; potrzeba było utrzymać się w Anjou, dopóki Monsoreau tam będzie, czuwać nad mężem i odwiedzać żonę.
Ta nadzwyczaj prosta polityka do najwyższego stopnia wikłała politykę Francyi; z małej chmury, wielki deszcz.
Otóż dlaczego, oczami, twarzą, giestami Bussy popychał pana do zaciętości; książę lękając się Bussego, na wszystko zezwalał i widzieliśmy jak był zaciętym.
Katarzyna była więc pobita na wszystkich punktach i myślała tylko o odwrocie, gdy mały wypadek, tak niespodziewany jak upór księcia Andegaweńskiego, przyszedł jej na odsiecz.
Nagle, bo wczasie najważniejszego nalegania Katarzyny i oporu księcia, Bussy uczuł jak go ktoś ciągnie za rękaw.
Ciekawy rozmowy, dotknął ręki ciągnącego, dalej jego ramienia.
Ciągnącym był Remy.
Bussy chciał mówić, lecz Remy położył palec na ustach i wyciągnął swojego pana do sąsiedniego pokoju.
— Co tam takiego?... — zapytał hrabia niecierpliwie, dla czego przeszkadzasz mi w tak ważnej chwili?
— List — rzekł cicho Remy.
— Niech go dyabli wezmą! dla jednego listu przerwałeś mi sprawę, od której moje szczęście zawisło.
Remy nie obraził się tą niegrzecznością.
— Jest list — powtórzył.
— Wiem o tem; ale zkąd?
— Z Meridor.
— Z Meridor! dziękuję ci, dziękuję Remy.
— Zatem dobrze zrobiłem.
— A kiedyż ty co źle czynisz? gdzież on jest?
— Ja myślałem, że ważne jest jakieś poselstwo, bo list samemu panu hrabiemu ma być doręczony.
— Dobrze, przyprowadź posłańca.
Remy otworzył drzwi i zawołał masztalerza.
— Oto panie Bussy — rzekł, pokazując go hrabiemu.
— Dawaj, jestem tym, o którego pytasz.
I włożył mu pół pistola w rękę.
— Znam pana dobrze — odrzekł masztalerz oddając list.
— Czy ona ci go oddała? — Nie, to on.
— Kto on?... — z żywością zapytał Bussy, patrząc na adres.
— Pan de Saint-Luc.
— A! a! Bussy zbladł, bo ten wyraz „on”, przedstawił mu pana de Monsoreau, który zawsze nieprzyjemne na nim czynił wrażenie, nawet na samo wspomnienie.
Bussy odwrócił się, aby przeczytać odebrane pismo i ukryć wzruszenie, którego każdy powinien unikać ilekroć odbiera ważne listy, a nie jest Cezarem Borgia, Machievellem, albo Katarzyną de Medicis.
Bussy słusznie się odwrócił, bo zaledwie oczyma list przebiegł, krew uderzyła mu do głowy i zaćmiła oczy, tak, zez bladego zaczerwienił się i czując, że się na nogach utrzymać nie zdoła, oparł się na krześle.
— Idź precz!... — rzekł Remy do masztalerza pomieszanego na widok skutku, jaki list sprawił.
Remy popchnął go, aby wychodził.
Masztalerz nie ociągał się, bo sądził, że przykrą przyniósł wiadomość i lękał się, aby mu nie odebrano pół pistola.
Remy powrócił do hrabiego i trącając go po ramieniu — odezwał się:
— Panie, powiedz mi co tam takiego, albo na Eskulapa, krew z rąk i nóg ci puszczę.
Bussy podniósł się, nie był już czerwony, ale pomieszany.
— Patrzaj — rzekł — co Saint-Luc dla mnie uczynił.
I podał list Remyemu.
Remy chciwie go przeczytał.
— Wybornie!... — zawołał — wszystko idzie jak najlepiej, pan Saint-Luc jest zuch prawdziwy. Niech żyją dowcipni, co umieją dusze do czyśćca wyprawiać!
— To nie do uwierzenia!... — mówił Bussy.
— Zapewne; ale tak jest. Pańskie położenie zupełnie się zmieniło. Za dziewięć miesięcy, hrabina de Bussy będzie moją pacyentką. Na honor, tak dobrze znam moję sztukę, jak Ambroży Paré.
— Zapewne — odrzekł Bassy — ona będzie moją żoną.
— Tak mi się zdaje, ze teraz nie ma nic trudnego, tem pewniej, że więcej panu jak mężowi sprzyjała.
— Monsoreau nie żyje!
— Nie żyje, tak doniesiono.
— Remy zdaje mi się, żem we śnie. Jakto, nie będę już widział owego straszydła, zawsze gotowego stanąć pomiędzy mną a szczęściem?... Remy, myśmy w błędzie chyba.
— Bynajmniej, odczytaj pan; upadł na stokrotki i to tak, że więcej nie powstał. Ktoby się spodziewał, że stokrotki są tak niebezpieczne!...
— Kiedy tak — mówił Bessy — Dyana nie może pozostać w Meridor, przynajmniej ja tego nie chcę, potrzeba miejsca. w któremby zapomniała o wszystkiem.
— Na to Paryż najlepszy — rzekł Haudoin — w Paryżu snadnie się zapomina.
— Masz słuszność; zajmie swój mały domek przy ulicy Tournelles i dziesięć miesięcy czasu wdowiego, przepędziemy w ukryciu tak szczęśliwi, że wesele zdawać się nam będzie tylko dopełnię niem pragnień naszego serca.
— Prawda — odrzekł Remy — ale aby się udać do Paryża...
— Cóż takiego?
— Potrzeba nam...
— Czego?
— Pokoju w Anjou.
— Prawda — zawołał Bussy — prawda. O! mój Bożo! ileż czasu darmo straciłem!
— Zapewne chcesz pan pędzić do Meridor?
— Bynajmniej; lecz ciebie posłać. Ja ważne mam tutaj zatrudnienie; ja ztąd oderwać się nie mogę.
— Jakże mogę ja widzieć? czy mam się udać do zamku?
— Nie, idź naprzód w szpaler, być może, że na mnie czekając, będzie się przechadzała; jeżeli zaś nie zastaniesz jej, idź do zamku.
— Cóż jej powiem?
— Żem oszalał.
I uścisnąwszy rękę młodego człowieka, na którego mógł liczyć jak na siebie samego, pobiegł dawniejsze zająć stanowisko.
Katarzyna w nieobecności Bussego chciała odzyskać wszystko co straciła.
— Mój synu — mówiła — zdaje mi się, że matka zawsze zrozumie się z dziecięciem.
— Widzisz jednakże matko — odpowiedział książę Andegaweński — że nie zawsze się tak dzieje.
— Zawsze, ilekroć matka chce.
— Chyba, kiedy synowie chcą — odparł książę, zadowolony swoją dumą, szukający wzroku Bussego, aby go spojrzeniami pochwalił.
— Ale ja chcę!... — zawołała Katarzyna — rozumiesz, Franciszku? ja chcę!...
Ton głosu był w sprzeczności ze słowami, bo wyrazy były rozkazujące, a ton mowy proszący.
— Chcesz tego matko?... — odparł książę z uśmiechem.
— Tak — odrzekła Katarzyna — wszystko dla tego poświęcę.
— Co u licha!
— Tak moje drogie dziecię; mów, czego żądasz, powiedz, rozkaż.
— A moja matko — mówił Franciszek pomieszany tak nagłem zwycięztwem, które mu nie pozwalało zachować mocy duszy.
— Słuchaj, mój synu — mówiła Katarzyna głosem pieszczotliwym; ty nie pragniesz krwią zalać królestwa, wszak prawda? Niepodobna! bo ty nie jesteś, ani złym francuzem, ani złym bratem.
— Brat znieważył mnie i nic mu winien nie jestem; nic mu nie winienem jako bratu i jako królowa.
— Ale na mnie nie możesz się skarżyć Franciszku?
— O!... pani — mówił książę — i tyś mię opuściła.
— A więc chcesz mojej śmierci?.. — rzekła Katarzyna ponuro. — A więc umrę, jak matka, patrząca na niezgodę dzieci.
Zbyteczna mówić, ze Katarzyna zupełnie nie pragnęła śmierci.
— O! nie mów tego, moja matko, bo mi serce rozdzierasz!... — zawołał Franciszek, zupełnie obojętny w sercu.
Katarzyna zalała się łzami.
Książę wziął ją za rękę i starał się uspokoić, spoglądając niespokojnie w bok alkowy.
— A więc czego żądasz?.. — rzekła — wymień twoje żądania, abyśmy wiedzieli czego się trzymać.
— Ty raczej matko, powiedz czego żądasz?.. słucham cię.
— Żądam, abyś powrócił do Paryża, moje dziecię; żądam, abyś przybył na dwór twojego brata, który cię przyjmie z otwartemi rękami.
— A! rozumiem, to nie on rozwiera dla mnie ręce, ale Bastylia bramy swoje.
— O! nie, nie, na moję duszę, na rany Chrystusa Pana — Katarzyna się przeżegnała — Henryk tak cię przyjmie, jakbyś był królem, a on tylko księciem.
Książę uparcie patrzył na alkowę.
— Zezwól — mówiła Katarzyna — zezwól, mój synu; czy chcesz większych apanażów?... powiedz, czy chcesz przybocznej straży?...
— Henryk dał mi straż honorową, bo nawet ze swoich kochanków złożoną.
— O!... bynajmniej; ty sam sobie straże wybierzesz, możesz mieć dowódzcę, a nawet nim mianować Bussego.
Książę zachwiany ostatnią ofiarą, spojrzał ku alkowie, lękając się, aby nie ujrzał gniewnego oka Bussego i białych jego zgrzytających zębów. Lecz jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał Bussego śmiejącym się, wesołym i głową zatwierdzającym wszystko.
— Co to znaczy? — zapytał siebie — Bussy chce pokoju, chce zostać dowódzcą mojej straży?...
— Kiedy tak — rzekł głośno — więc mam na wszystko przystać?
— Tak, tak, tak — potwierdził Bussy skinieniem głowy.
— A więc — mówił książę — potrzeba opuścić Anjou i udać się do Paryża?
— Tak, tak, tak — odpowiadał Bussy znakami.
— Zapewne, moje dziecię — mówiła Katarzyna — czy to tak trudno do Paryża powracać?
— Na honor — myślał książę — ja tego nie pojmuję. Dawniej, ułożyliśmy się odrzucać wszelkie warunki, a teraz on mi sam radzi zawarcie pokoju.
— I cóż ty na to, Franciszku?.. — zapytała Katarzyna.
— Namyślę się, moja matko — odpowiedział książę, pragnący się z Bussym rozmówić.
— Poddaje się — pomyślała Katarzyna. — Wygrałam bitwę.
— Jakkolwiek bądź — mruczał książę — Bussy może ma słuszność.
Katarzyna czule uściskała syna i odeszła.


Rozdział VII.
Jak pan de Monsoreau otworzył i zamknął oczy, co dowodzi, że nie umarł.

Dobry przyjaciel przyjemny jest rzeczą, tem przyjemniejszą, iż rzadką na ś wiecie.
Remy sam to przyznawał, pędząc na najlepszym koniu ze stajni księcia.
Byłby wziął Rolanda, lecz ze względu, że Monsoreau na nim jeździł, wybrał innego.
— Bardzo kocham pana de Bussy — mówił do siebie Haudouin, ale i on mnie kocha nawzajem. Otóż dzisiaj jestem wesoły, bośmy obadwa szczęśliwi.
Następnie dodał oddychając całemi piersiami.
— Wprawdzie, moje serce nie bardzo obszerne, Zastanówmy się, jaki komplement powiedzieć pani de Monsoreau. Jeżeli smutna, powitać ją trzeba ukłonem, rękę położywszy na sercu; jeśli wesoła, podsunąć się posuwistym, albo polonezowym krokiem. Co zaś do pana de Saint-Luc, jeśli jest jeszcze w zamku, o czem bardzo wątpię, krzyknę mu vivat i po łacinie złożę powitanie. O! nie jest smutny, to pewna. Otóż się zbliżam do zamku.
Koń wziąwszy się na lewo, potem na prawo, ścieżką przez szpaler, zbliżał się ku murowi parku.
— A śliczne stokrotki! — mówił Remy — to mi przypomina wielkiego łowczego; te na które upadł, nie mogą być od tych piękniejsze. Biedaczek!
Remy co raz zbliżał się do muru.
Nagle koń jego zatrzymał się i parsknął.
Remy nie spodziewając się tego i będąc zamyślonym o mało nie przeskoczył przez łeb Mitrydatesa.
Romy jeździec nieustraszony, dał koniowi ostrogę; Mitridates nie mszył z miejsca, zapewne to nazwisko z przyczyny swojego uporu otrzymał.
Zdziwiony Remy spuścił oczy ku ziemi, szukając przeszkody, i wstrzymując konia; lecz nic nie ujrzał oprócz śladów krwi, różowo farbujących murawę — Aha! — rzekł — to tu zapewne pan de Saint-Luc przebił pana de Monsoreau.
I spojrzał dokoła uważnie.
O dziesięć kroków, pod drzewem, ujrzał dwie wyciągnięte nogi i ciało bardziej jeszcze wyciągnięte.
— Aha! Monsoreau! — zawołał Remy. — „Hic obiit Nemrod.” Jeżeli wdowa, tak go zostawiła na pastwę wronom i krukom, to dobra nasza, można witać ją w skokach i piruetach.
Remy zsiadłszy z konia, postąpił kilka kroków w kierunku ciała.
— To śmieszne! zginął i zginął na prawdę, ale cóż to za ścieżka krwi? zapewne się tu przyczołgał, albo ten dobry Saint-Luc oparł go o mur, aby mu krew nie biła do głowy. Na honor, nie żyje.
I Remy dotknął się ciała wielkiego łowczego.
Nagle cofnął się rozwarłszy gębę.
Oczy, które wielki łowczy miał otwarte, przymknęły się a bladość twarzy, większa niż przed chwilą, na nowo się roztoczyła...
Remy zbladł jak pan de Monsoreau, lecz ponieważ był doktorem, tem samem materyalistą, zatem w nos się podrapał.
— „Credere portentis mediocre” mruknął — skoro zamknął oczy, to żyje.
Ponieważ mimo materyalizmu, położenie nie było przyjemne i ponieważ nogi się pod nim chwiały, usiadł pod drzewem, wprost trupa.
— Nie wiem, gdzie to czytałem — rzekł — iż po śmierci, objawia się stan, który jest dowodem rozkładu materyi. Co u dyabla! czy i po śmierci straszyć nas chce ten upiór? Tak, na honor, nietylko oczy zamknął, alei zbladł bardziej. „Color albus chroma chloron” jak mówi Gallen: „color albus”, tak samo mówi Cycero, który był znakomitym mówcą. Najlepszy środek dowiedzenia się, czy żyje, wbić mu w brzuch z łokieć szpady.
Właśnie Remy chciał uczynić tę miłosierną przysługę, nawet brał miecz do ręki, gdy oczy pana de Monsoreau otworzyły się na nowo.
Wypadek ten sprawił skutek przeciwny pierwszemu.
Remy wyprostował się nagle i pot mu z czoła popłynął.
Tym razem, oczy pozostały otwarte.
— Żyje! — pomruknął.
— Piękne położę nie! co tu u dyabła robić...
Jedna myśl przyszła do głowy młodemu człowiekowi.
— Żyje — rzekł — lecz gdybym go zabił, umrze z pewnością.
Spojrzał na pana de Monsoreau, który patrzył oczyma, tak wyłupionemi, jakby chciał myśli jego wyczytać.
— Precz przebrzydła myśli! — rzekł Remy.
— Na Boga, zabiłbym go, gdyby stał z bronią w ręku. Lecz tak jak teraz, zabić go, nie tylko byłoby zbrodnią, ale i hańbą.
— Ratunku! ratunku! — zawołał Monsoreau — ratunku, umieram.
— Na Boga! położenie jest przykre — mówił Remy. — Jestem lekarzem i powinienem cierpiącemu nieść pomoc. — Prawda, Monsoreau jest brzydki i wcale dla mnie nie miły ale zawsze jest to „genus homo”. Zapomnijmy, że jestem Haudouin, że jestem przyjacielem Bussego, a wypełnijmy powinność naszę.
— Ratunku! — powtórzył raniony.
— Oto jestem — rzekł Remy.
— Idź po księdza i po lekarza.
— Lekarz jest i może ksiądz nie będzie potrzebny.
— Haudouin! — zawołał Monsoreau poznając lekarza — jakiż traf?
Jak widziemy, pan de Monsoreau chociaż konający, zachował swój charakter, to jest: niedowierzał.
Remy pojął całe znaczenie tego zapytania.
Nie była to droga publiczna, a kto nią jeździł, musiał mieć osobisty interes, pytanie więc było naturalne.
— Jakim sposobem tu jesteś?... — zapyta! Monsoreau, któremu nieufność i podejrzenie sił dodawały.
— Przez Boga!.. — odrzekł Haudoin — napotkałem pana de Saint-Luc.
— A! morderca! — mówił Monsoreau.
— Powiedział mi: Biegnij do szpaleru, a znajdziesz umierającego.
— Umierającego!... — powtórzył Monsoreau.
— Tego nie można mu mieć za złe, przyszedłem więc...
— A teraz powiedz mi, ale szczerze, czy jestem śmiertelnie raniony?...
— O małe pan pytasz rzeczy. Jednakże zobaczę.
Powiedzieliśmy, że sumienie pokonało przychylność przyjacielską.
Remy zbliżył się do ranionego i z wszelką potrzebną ostrożnością odwinął płaszcz, odsłonił suknię i koszulę.
Szpada przeszła poniżej piersi, pomiędzy szóstem a siódmem żebrem.
— Tylko byle nie przez piersi i krzyż.
— Zobaczymy w której części kości...
— Pod deką, piersiową.
— Żelazo pewno kość napotkało i ztąd boi tak wielki.
Obejrzał miejsce, które hrabia wskazywał, jako siedlisko boleści.
— Nie — rzekł — nie myliłem się, żelazo żadnej nie napotkało przeszkody i wyszło jak weszło. Do szatana!... śliczne pchnięcie, panie hrabio. Przyjemnie leczyć rany po panu de Saint-Luc... na wylot jesteś przeszyty, panie hrabio.
Monsoreau zemdlał; lecz to nie martwiło Remyego.
Pomacał ręce i nogi rannego.
— Zimne — rzekł.
Przyłożył ucho do piersi.
— Nie ma oddechu. Do licha! — zawołał — owdowienie pani de Monsoreau może być tylko chronologiczną sprawą.
W tej chwili, lekka różowa piana, zwilżyła usta rannego.
Remy dobył z kieszeni pugilares, z niego zaś lancet, urżnął z koszuli hrabiego pasek i obwiązał nim rękę.
— Zobaczymy — rzekł — jeżeli krew popłynie, pani de Monsoreau nie będzie wdową, a jeśli nie popłynie!.. Płynie, na honor... przebacz panie Bussy, muszę wypełnić mój obowiązek.
Po niejakiej chwili oczekiwania, krew trysnęła i chory otworzył oczy.
— A! — mówił niewyraźnie — sądziłem, że było po mnie.
— Nie ze wszystkiem, ale być może...
— Że ujdę śmierci?...
— Dlaczego nie?... zamknijmy naprzód ranę. Czekaj pan i nie ruszaj się. Natura leczy cię wewnątrz, jak ja opatruję z wierzchu. Muszę przyłożyć ci szarpie. A! natura, to wielka lekarka. Pozwól pan obetrzeć usta.
Remy obtarł usta hrabiemu.
— Pierwej — mówił raniony — krwią plułem.
— Teraz krew się zatamowała... Będzie lepiej, lub gorzej...
— Jakto gorzej?
— Dla pana lepiej zapewne; ale ja wiem, co mówię... Panie de Monsoreau, lękam się uleczyć ciebie...
— Dlaczego?
— Tak, ja wiem co mówię.
— Więc sądzisz, że będę żył?.
— Niestety!
— Szczególnym jesteś doktorem.
— Co to pana obchodzi, byłem cię uleczył.
Remy zatamował krew i powstał.
— Opuszczasz mnie — rzekł hrabia.
— Za wicle mówisz, panie hrabio, a to wcale zdrowiu nie pomaga. Lepiejby było, żebyś sobie pokrzyczał trochę.
— Nie pojmuję cię.
— Tem lepiej... już pan jesteś opatrzony.
— A potem?
— Idę szukać ludzi.
— Có żja mam przez ten czas robić?..
— Być spokojnym, nie ruszać się, wolno oddychać, nie kasłać i szarpi nie odrywać. Co to za dom widać?
— Zamek Meridor.
— Którędy iść do niego?.. — zapytał Remy, zupełną udając niewiadomość.
— Przejdź mur, idź wprost, a znajdziesz się u kraty.
— Biegnę więc.
— Dzięki ci, szlachetny człowieku — mówił Monsoreau.
— Oh., gdybyś wiedział, jak jestem szlachetny — mówił do siebie Remy — więcejbyś jeszcze dziękował.
I wsiadłszy na koma, skierował się ku oznaczonemu miejscu.
W pięć minut przybył do zamku, którego mieszkańcy kręcący się jak mrówki w około, szukali, nie mogąc znaleźć ciała swojego pana.
Saint-Luc dla zwłoki fałszywie wskazał.
Remy spadłszy na nich, jak zjawisko, wskazał m:ejsce prawdziwe. Jego zalecenia tak były pełne zapału, żel pani de Monsoreau poznać go nie mogła.
Tajemna myśl stanęła przed nią i zbrudziła czystość duszy.
— Miałam go za przyjaciela Bussego — mówiła, gdy Remy oddalał się z szarpiami i wodą świeżą.
Skrzydlaty Eskulap nic prędzejby śpieszył.


Rozdział VIII.
Jak książę Andegaweński pojechał do Meridor winszować pani de Monsoreau śmierci męża i jak spotkał tegoż męża.

Po rozmowie, jaką książę Andegaweński miał z matką, zapragnął jak najśpieszniej dowiedzieć się, co było powodem nagłej zmiany Bussego.
Bussy, powróciwszy do siebie, piąty już raz odczytywał list Saint-Luca, którego każdy wiersz, coraz przyjemniejszym był dla niego.
Katarzyna znowu, pozostawszy samą, przywołała ludzi, zalecając im gotowość do drogi, albowiem na jutro, lub na pojutrze spodziewała się zakończyć sprawę według swej myśli.
Bussy przyjął księcia z uśmiechem.
— Jakto, Mości książę — rzekł — raczyłeś się do mnie trudzić?
— Tak, chcę, abyś mi wytłumaczył...
— Ja?
— Tak, ty.
— Słucham, Mości książę.
— Jakto!... — zawołał książę — kazałeś mi być nieugiętym dla matki i opierać jej się całą siłą; czyniłem to, a gdy jej razy stępiały, rzekłeś mi: książę zdejm zbroję twoją.
— Czyniłem to, bo nie wiedziałem w jakim celu przybyła królowa matka. Teraz zaś, gdy przekonałem się że przybyła dla sławy. Naszej książęcej mości...
— Dla mojej sławy?... jak to rozumiesz, powiedz, proszę cię?
— Tak — odparł Bussy. — Tryumfować nad nieprzyjaciółmi czyż nie jest sławą?... Myślę, jak wielu, że spodziewasz się zostać królem francuzkim.
Książę spojrzał na Bussego.
— Niektórzy może ci to będą radzili — mówił dalej, ale nie wierz im, są to najwięksi twoi nieprzyjaciele. Jeżeli nie wiesz, jak się ich pozbyć, porucz to mnie, a ja ich przekonam, że są w błędzie.
Książę się skrzywił.
— Prócz tego — mówił Bussy — oblicz się dobrze, Mości książę, pomacaj twoje lędźwie.
jak mówi pismo: czy masz „sto tysięcy” wojska, dziesięć milionów liwrów i związki zagraniczne? W końcu czy chcesz przeciwko prawemu panu broń podnieść?
Jeżeli tak, masz słuszność. Mości książę; ukoronuj się, przybierz tytuł króla francuzkiego, dla mnie to lepiej bo i ja przy tobie urosnę.
— Kto ci powiedział, że ja chcę zostać królem francuzkim?... — odparł książę cierpko, wprowadziłeś kwestyę, o której nie mówiłem z nikim na świecie.
— Zatem, Mości książę, nie mamy się o co sprzeczać, skoro się zgadzamy na przedmiot główny.
— Zgadzamy się?
— Tak mi się zdaje przynajmniej. Stwórz Mości książę kompanie straży i pięćkroć sto tysięcy liwrów, a przed podpisaniem pokoju, znajdź środki prowadzenia wojny. Zgromadzając środki, do niczego się nie zobowiązujesz; a tym sposobem, będziemy mieli ludzi, pieniądze i możemy zajść... Bóg sam wie jak daleko...
— Ależ skoro do Paryża przybędę, skoro mnie pochwycą, będą się ze mnie tylko najgrawać.
— Z ciebie najgrawać!... Alboż nie słyszałeś, co przyrzeka królowa matka?
— Ona mi wiele rzeczy przyrzeka.
— Rozumiem; to cię niepokoi właśnie.
— Tak.
— Pomiędzy innemi, przyrzeka ci kompanię straży, dowodzoną przez Bussego.
— Mówiła o tem.
— Przyjmij książę... Radzę Ci, Mości książę, mianuj Bussego kapitanem, Entragueta. i Livarota porucznikami, Ribeiraca chorążym. Nam czterem pozwól wymustrować tę kompanię, jak to rozumiemy; potem, zobaczysz, Mości książę, czy ktokolwiek, nawet sam król urągać ci się poważy.
— Na honor, masz słuszność Bussy, nie pomyślałem o tem.
— A więc pomyśl, Mości książę.
— Dobrze; lecz co czytałeś, gdym wchodził?
— A! zapomniałem, list!
— List?
— Który więcej księcia, jak mnie obchodzi, gdzież go u licha podziałem, że go zaraz nie mogę pokazać.
— Czy jaka ważna wiadomość?
— Ważna i smutna, pan de Monsoreau nie żyje.
— Co?... — zawołał książę z takim wyrazem zadziwienia, że Bussy mając w niego oczy wlepione, wyczyta! pewien rodzaj radości.
— Nie żyje, Mości książę.
— Nie żyje! Monsoreau nie żyje!
— Alboż wszyscy nie jesteśmy śmiertelni?
— Tak; ale nie wszyscy nagle umieramy.
— A jeżeli kogo zabiją?
— Więc go zabito?
— Zdaje się.
— Kto taki!
— Saint-Luc, z którym się poróżnił.
— A! kochany Saint-Luc!.. — zawołał książę.
— Nie wiedziałem, Mości książę, że go tak lubisz! zrobił uwagę Bussy.
— Jest przychylnym mojemu bratu, a skoro-się z nim mam jednać, przyjaciele jego są mojemu także.
— Bardzo mię cieszy podobne Waszej książęcej mości usposobienie.
— A czy jesteś pewnym?
— Bardzo. Oto list od Saint-Luca, który mi o śmierci donosi; że zaś równie jak książę jestem niedowierzający, posiałem Remyego, aby się o prawdzie dowiedział i zarazem, pocieszył starego barona.
— Monsoreau nie żyje!... — powtarzał książę — sam zginął.
Wyrazy „sam zginął“, równie mu się wyśliznęły jak „drogi Saint-Luc“. Obadwa wyrażenia były szczere.
— Nie sam umarł — rzekł Bussy — bo Saint-Luc go zabił.
— Słyszałem — odpowiedział książę.
— Czy Wasza książęca mość komu innemu poleciłeś go zabić?... — zapytał Bussy.
— Na honor, nie, a ty?
— Ja?... Mości książę, ja nie jestem tak możnym, abym do podobnych czynności kogo innego używał; w razie potrzeby, sam działać muszę.
— A! Monsoreau! Monsoreau — rzekł książę z cierpkim uśmiechem.
— Mości książę — rzekł Bussy — mógłby kto powiedzieć, że nie lubiłeś hrabiego.
— Bynajmniej: to ty go nie lubiłeś.
— Ja, bardzo naturalna, że go nie lubiłem — mówił Bussy. Alboż nie był pewnego dnia przyczyną upokorzenia, Jakiego od Waszej książęcej mości doznałem.
— Pamiętasz o tem jeszcze?
— Pamiętam, Mości książę; ale ty, którego był sługą i pełnym poświęcenia przyjacielem...
— Nie przeczę — odrzekł książę pragnąc zmienić treść rozmowy. — Bussy każ osiodłać konie.
— Osiodłać konie? na co?
— Pojedziemy do Meridor. Chcę Dyanę pocieszyć. Prócz tego, oddawna projektowałem te odwiedziny i nie wiem dla czego dotąd się zwlekły. Na honor, dzisiaj mam serce usposobione do komplementów.
— Teraz kiedy Monsoreau nie żyje — mówił do siebie Bussy — i kiedy jestem pewny, że jej nie zaprzeda księciu, mało mię obchodzi, czy będzie ją widział; gdyby chciał sam co działać, potrafię go odeprzeć. Ponieważ sposobność zobaczenia jej sama się przedstawia, korzystajmy.
Wyszedł, aby rozkazać konie osiodłać.
W kwadrans, kiedy Katarzyna spała, albo udawała sen, aby wypocząć po podróży, książę, Bussy i z dziesięciu dworzan, wszyscy konno, skierowali się ku Meridor, jadąc z przyjemnością, jaką rodzi czas piękny, zieloność i krew młoda.
Na widok licznego orszaku, straż zamku przybyła zapytać o nazwiska wizytujących.
— Książę Andegaweński! — zawołał Franciszek.
Straż zatrąbiła, a na to wezwanie przybyła służba na most zwodzony.
Po zamku biegali dworzanie, otwierano drzwi i okna a stary baron ukazał się na progu z kluczami w ręku.
— To dziwna, jak mało żałują pana de Monsoreau — rzekł książę.
— Bussy, uważaj jak ci wszyscy ludzie są weseli?
Młoda kobieta ukazała się także.
— Otóż piękna Dyana — zawołał książę — patrzaj, patrzaj Bussy.
— Widzę ją, Mości książę — odparł młodzieniec — ale — dodał cicho — nie widzę Remyego.
W rzeczy samej, Dyana wychodziła z domu, ale zaraz za nią niesiono pana de Monsoreau podobniejszego raczej do sułtana indyjskiego na palakinie, niż do umarłego na noszach śmiertelnych.
— Co to takiego? — zapytał książę swojego towarzysza, który zbladł jak chusta, a przecież chciał ukryć wzruszenie swoje.
— Niech żyje książę Andegaweński! — zawołał de Monsoreau z trudnością wznosząc rękę do góry.
— Ostrożnie — odezwał się głos za nim — szarpie odpadną.
Był to Remy, który wierny swojemu powołaniu, czynił to zalecenie rannemu.
Zadziwienie nie długo trwało.
Książę Andegaweński chciał się uśmiechać.
— O! kochany hrabio — rzekł — jakie szczęście! U nas mówiono, że nie żyjesz.
— Pójdź, pójdź Mości książę — mówił raniony — pójdź, niech ucałuję rękę twoję. Nietylko że żyję, ale jeszcze mam nadzieję przyjść do zdrowia, abym wiernie i gorliwie służył...
Bussy, który nie będąc ani księciem, ani mężem, dwa położenia towarzyskie, w których udawanie koniecznością, czuł zimny pot spływający po czole i nie śmiał oczów wznieść na Dyanę. Skarb ten, po dwakroć tracony sprawiał mu przykrość osobliwie w bliskości właściciela.
— I ty panie Bussy — mówił Monsoreau — przyjmj moje podziękowania, bo prawie tobie życie winieniem.
— Jakto mnie!... — bąknął młodzieniec — sądząc że hrabia z niego żartuje.
— Tak, nie inaczej: prawda, nie wprost, ale wdzięczność moja nie mniejsza, bo oto mój zbawca, dodał pokazując Remyego, któryby chętnie w ziemię się schował; jemu moi przyjaciele, winni są życie moje.
Mimo dawanych przez lekarza znaków, ażeby milczał, Monsoreau opowiadał starania, jakie miał Haudoin dla niego.
Książę brwi zmarszczył; Bussy spojrzał na Remy ego ze strasznym wyrazem.
Biedny chłopiec, ukryty za panem de Monsoreau zdał się mówić:
— Niestety! to nie moja wina.
— Zresztą — mówił hrabia — dowiedziałem się, że i ciebie Remy znalazł ranionym podobnie jak mnie. Jest to węzeł przyjaźni pomiędzy nami. Licz na nią panie Bussy, bo kiedy Monsoreau życzliwy, to życzliwy z całego serca, lecz kiedy nienawidzi, to wróg zacięty.
Bussy zauważył, że tym wyrazom straszne towarzyszyło spojrzenie, a spojrzenie to było zwrócone na księcia.
Książę nie widział tego.
— Racz piękna JDyano — mówił książę zsiadłszy z konia i podając rękę pani de Monsoreau — racz nam czynić honory jako gospodyni domu, w którym spodziewaliśmy się znaleźć żałobę, a zastajemy szczęście i błogosławieństwo. Ty zaś panie de Monsoreau pamiętaj, że spoczynek konieczny ranionym.
— Mości Książę — odparł hrabia — dopóki Monsoreau żyje, a ty go raczysz nawiedzać, nikt inny nie będzie czynił honorów domu. Moi słudzy wszędzie mię zaniosą, gdziekolwiek pójdziesz.
Widać książę odgadł prawdziwą myśl hrabiego, bo puścił rękę Dyany.
Monsoreau odetchnął.
— Zbliż się pan, do niej. — mówił Remy cicho do Bussego.
Bussy zbliżył się do Dyany, a Monsoreau uśmiechnął się.
Bussy wziął ją pod rękę.
— Jaka zmiana, panie hrabio — mówiła pól głosem Dyana.
— Niestety! czemu nie większa! — odpowiedział Bussy.
Zbyteczna mówić, że stary baron dla przybywających, całą swoją okazał gościnność.


Rozdział IX.
Niedogodność drzwi wąskich.

Bussy nie opuszczał Dyany; życzliwy uśmiech pana cle Monsoreau dozwalał mu wolności, której sobie skąpił dotąd.
— Zazdrośni mają ten przywilej, że broniąc chciwie praw swoich, zapominają o nich, gdy przemytnicy się wkradają.
— Pani — rzekł Bussy do Dyany — jestem najnędzniejszym z ludzi. Po otrzymaniu wiadomości o śmierci jego, namówiłem księcia, aby pogodził się z matką; przystał na to; a pani w Anjou zostaniesz przecież.
— A! Ludwiku — odpowiedziała młoda kobieta, ściskając rękę Bussego.
— Tyle dni pięknych, tyle niezapomnianych przyjemności, których samo wspomnienie serce porusza, a ty zapominasz o tem?
— Nie zapominam, pani; przeciwnie za nadto pamiętam i dlatego tracąc szczęście moje, narzekam. Pojmujesz, co będę cierpiał udawszy się do Paryża i będąc o sto mil od ciebie. Moje serce Dyano, pęka z boleści i wstydzę się tego com zrobił.
Dyana spojrzała na Bussego, tyle boleść malowało się na jego twarzy, że skłoniła głowę i namyślać się zaczęła.
Młodzieniec czekał przez chwilę, błagając spojrzeniem i rękami złożonemi.
— Ludwiku, skoro jedziesz do Paryża — odezwała się Dyana i ja pojadę.
— Jakto!... — zawołał młodzieniec — opuścisz pana de Monsoreau?
— Opuszczę — odpowiedziała. Albo lepiej Ludwiku, niech on jedzie z nami.
— Raniony, chory, to niepodobna!
— Powiadam ci, że pojedzie.
I puściwszy rękę Bussego, zbliżyła się do księcia który niechętnie odpowiadał panu de Monsoreau; lektykę obstąpili Ribeirac, Entraguet i Livarot.
Na widok Dyany czoło hrabiego wypogodziło się; ale ten promień nie długo przeminął jak promień słońca przechodzący pomiędzy dwoma chmurami.
Dyana zbliżyła się do księcia, a hrabia brwi zmarszczył.
— Mości książę — rzekła z miłym uśmiechem — mówią, że Wasza książęca mość lubisz kwiaty. Racz obejrzeć te, które ci pokażę, a są może najpiękniejsze w Anjou.
Franciszek z grzecznością podał jej rękę.
— Gdzie zaprowadzisz księcia?... — zapytał Monsoreau niespokojny.
— Do ogrodu.
— Na honor — mówił do siebie Remy — dobrze zrobiłem, żem go nie zabił. Bogu dzięki, on sam się zabije.
Dyana uśmiechnęła się do Bussego znacząco.
— Niech pan de Monsoreau — rzekła do niego — nie wie, że opuszczasz Anjou, ja resztę biorę na siebie.
— Dobrze — odpowiedział Bussy.
I zbliżył się do księcia w chwili, gdy lektyka pana de Monsoreau zwracała około drzewa.
— Mości książę — rzekł ostrożnie, — niech Monsoreau nie wie, że się mamy godzić z królem.
— Dlaczego?
— Bo może dla zrobienia sobie przyjaciółki z królowej matki, wyawi nasze zamiary i tym sposobem, zawikła nas na nowo.
— Masz słuszność — odrzekł książę — zatem nie ufasz mu?
— Panu de Monsoreau? niech mię Bóg broni.
— I ja także: sądzę, że on umyślnie udał umarłego.
— Na honor, nie! porządne dostał pchnięcie i gdyby nie Remy...
Przybyli przed cieplarnię.
Dyana mile jak nigdy uśmiechnęła się do księcia.
Książę przeszedł pierwszy, potem Dyana.
Monsoreau chciał się udać za niemi, lecz gdy lektykę miano wnosić, spostrzeżono, że drzwi w łuk zgięte były wązkie, a lektyka miała sześć stóp szerokości.
Monsoreau na widok wązkich drzwi ryknął ze złości.
Dyana weszła do cieplarni zupełnie nie zważając na męża.
Bussy, dla którego uśmiech Dyany był łatwym do odgadnienia, pozostał przy panu de Monsoreau, rozmawiając z nim z zupełną swobodą.
— Daremnie się upierasz hrabio — rzekł — te drzwi są wązkie i ładnym sposobem lektyka nie wejdzie.
— Mości książę!... — wołał pan do Monsoreau — nie wchodź do cieplarni, kwiaty zagraniczne wyziewają zapachy szkodliwe.
Franciszek nie słuchał wcale.
Mimo wrodzonej ostrożności, czując rękę Djany opartą na swojej, wszedł w zielone ukrycia krzewów.
Bussy zachęcał pana de Monsoreau, aby cierpliwie boleść znosił; lecz mimo tych napomnień, Monsoreau nie mógł przenieść na sobie, nie boleści fizycznych, lecz moralnych, i zemdlał nareszcie.
Remy wszedł znowu w swoje prawa i rozkazał, aby hrabiego odnieść do domu.
— Teraz co mam czynić?... — zapytał Remy Bussego.
— Skończ co zacząłeś — odrzekł hrabia — zostań przy nim i lecz go.
Następnie, doniósł Dyanie o wypadku jej męża.
Dyana natychmiast opuściła księciu i skierowała się ku zamkowi.
— Czy nam się udało?... — zapytał Bussy — kiedy około niego przechodziła.
— Tak sądzę — odpowiedziała — jednak pan nie wyjeżdżaj, póki nie zobaczysz się z Gertrudą.
Książę dlatego tylko lubił kwiaty, że je oglądał z Dyaną.
Skoro Dyana oddaliła się, zalecenia Bussego przyszły mu na pamięć i wyszedł z cieplarni.
Ribeirac, Livarot i Entraguet szli za nim.
Tymczasem Dyana przyszła do męża, którego Remy cucił.
Hrabia rozwarł oczy.
Pierwszem jego poruszeniem było powstać.
Remy przewidział to i kazał hrabiego przywiązać.
Wydał jęk stłumiony, ale spojrzawszy w około, ujrzał w głowach łóżka Dyanę.
— A! to pani — rzekł — bardzo mi przyjemnie widzieć cię i uprzedzić, że dzisiaj wieczór do Paryża jedziemy.
Remy krzyknął, lecz Monsoreau nie zwrócił na to uwagi.
— Pan o tem myślisz?... — zapytała Dyana — a rana?
— Pani — rzekł hrabia — nie ma tak mocnej rany, któraby mię zatrzymała; wolę umierać z ran... choćbym i w drodze umarł, pojedziemy.
— Dobrze panie, jak ci się podoba.
— Zatem, proszę robić przygotowania do drogi.
— Moje przygotowania skończone. Czy wolno wiedzieć jaka przyczyna skłania do tak nagłego przedsięwzięcia?
— Powiem ci pani: nie jechałbym, gdybyś nie miała kwiatów do pokazywania księciu albo gdyby drzwi cieplarni dosyć były szerokie dla mojej lektyki.
Dyana skłoniła się.
— Ale pani... — mówił Remy.
— Pan hrabia tak chce, muszę być posłuszny.
Z danego znaku, Remy zrozumiał, że powinien przemilczeć uwagi swoje.
Zamilkł więc.
— Zabiją go — mówił do siebie — a potem powiedzą, że to wina lekarza.
Tymczasem, książę Andegaweński gotował sę Meridor opuścić.
Podziękowawszy baronowi za przyjęcie jakiego doznaj, wsiadł na konia.
Gertruda ukazała się w tej chwili; przybyła ona objawić, że jej pani zatrzymana słabością hrabiego, nie może mu złożyć uszanowania.
Bussemu zaś rzekła, że Dyana dziś wieczór wyjeżdża.
Odjechali.
Książę miał dziwaczne chęci, albo raczej swoje kaprysy.
Okrutna Dyana raniła go i odpychała z Anjou; Dyana łaskawa była dla niego przynętą.
Ponieważ nie wiedział o postanowieniu wielkiego łowczego, przez całą drogę myślał co traci, słuchając królowej matki.
Bussy przewidział to i liczył, że książę, zechce pozostać.
— Uważasz, Bussy — rzekł książę — namyśliłem się.
— Nad czem?... — zapytał młodzieniec.
— Że nie dobrze dać się podbijać namowom matki.
— Masz książę słuszność, ona i tak ma się za wielką polityczkę.
— Tymczasem, uważasz, żądając od niej ośm dni zwłoki, dając zabawy, pokazując naszą szlachtę, przekonamy ją, jak silni jesteśmy.
— Wyborne Mości książę postanowienie, jednak zdaje mi się...
— Zostanę tutaj przez ośm dni — mówił książę — a przez ten czas nowe od matki wyjednam warunki.
Bussy zdawał się namyślać.
— W rzeczy samej, Mości książę, staraj się oto, lecz pamiętaj, abyś czasem nie stracił tego co masz...
Król naprzykład..
— Cóż król?
— Król nie znając naszych zamiarów może się gniewać, znamy przecież króla jaki jest skłonny do gniewu.
— Masz słuszność; trzeba wysłać kogoś, aby odemnie złożył królowi uszanowanie i upewnił go o moim powrocie: to jak sądzę, zajmie ośm dni czasu.
— Zapewne; ale wysłaniec księcia narazi się na niebezpieczeństwo.
Książę Andegaweński złośliwie się uśmiechnął.
— Gdybym — rzekł — zmienił postanowienie?
— Mimo przyrzeczenia, jeśli interes będzie wymagał, sam je zmienisz Mości książę.
— Do pioruna! — rzekł książę.
— Bardzo dobrze!... a wtedy posła Waszej książęcej mości wsadzą do Bastylii.
— Nie powiemy mu o co chodzi i damy mu nasze listy zapieczętowane.
— Ja sądzę, że lepiej dać mu listy i powiedzieć o co chodzi.
— Wtedy nikt nie zechce przyjąć poselstwa.
— Dlaczego?
— Czy znasz kogo, coby się tego podjął?..
— Tak, znam.
— Kogo?
— Ja, Mości książę.
— Ty?
— Tak, ja.
— Ty?
— Lubię trudne poselstwa.
— Bussy, mój drogi Bussy! — zawołał książę — jeżeli to uczynisz, zasłużysz na wieczną wdzięczność moję.
Bussy uśmiechnął się, albowiem znał wdzięczność, o jakiej książę mówił.
Książę myślał, że Bussy się waha.
— Dam ci dziesięć tysięcy talarów na drogę, — dodał.
— Mości książę, bądź wspanialszym; podobne rzeczy nie tak się płacą.
— Zatem jedziesz?
— Jadę. — Do Paryża?
— Do Paryża.
— Kiedy?
— Kiedy rozkażesz.
— Jak tylko można najśpieszniej.
— A więc dobrze.
— Dobrze?
— Dziś wieczór, jeśli chcesz, Mości książę.
— Kochany Bussy, więc na prawdę przystajesz?
— Czy przystaję? — rzekł Bussy — tak, lecz tylko dla zrobienia przysługi Waszej książęcej mości, bo wiesz przez jaki ogień przejdę. Zgoda, dzisiaj wyjeżdżam. Za to, Mości książę, wyjednaj mi od królowej matki dobre opactwo.
— Myślę o tem.
— A więc żegnam cię, Mości książę.
— Bywaj zdrów, a nie zapomnij o jednej rzeczy.
— O jakiej?...
— Abyś się z moją matką pożegnał.
— Nie zapomnę.
W rzeczy samej, Bussy lżejszy, weselszy i swobodniejszy, niż uczeń dla którego wybiła godzina rekreacyi, odwiedził Katarzynę i postanowił wyjechać, jak tylko umówiony znak z Meridor otrzyma.
Na ten znak czekał do jutra.
Monsoreau doznanem wzruszeniem tak był osłabiony, że sam przez noc żądał spoczynku.
Około siódmej rano, ten sam masztalerz, który od Saint-Luca list przywiózł, doniósł Bussemu, że mimo łez starego barona i oporu Remyego, hrabia wyjechał do Paryża w lektyce. Konno zaś towarzyszyli Dyanie Remy i Gertruda.
Lektykę niosło ośmiu ludzi zmieniających się co stacya.
Bussy czekał tej tylko wiadomości. Wskoczył zaraz na konia osiodłanego i tą samą puścił się drogą.


Rozdział X.
W jakim usposobieniu był Henryk III-ci, gdy Saint-Luc ukazał się na dworze.

Od chwili wyjazdu Katarzyny, król w rozum posłanniczki, nie myślał uzbrajać się przeciwko zamiarom brata.
Znal z doświadczenia geniusz swojego domu, wiedział wszystko, co może pretendent do korony, to jest zwykły człowiek, przeciwko prawemu posiadaczowi, przeciwko pomazańcowi bożemu.
Bawił się, albo raczej nudził jak Tyberyusz, spisując listę wygnańców, w której zamieszczano alfabetycznie tych, jacy mniej gorliwie trzymali się strony królewskiej.
Lista codzień była dłuższą.
Pod literą S i L., król zapisywał co dzień imię Saint-Luca.
Zresztą gniew króla przeciw dawnemu ulubieńcowi, podsycany komentarzami dworskiemi, podszeptami przeniewierczych dworzan, a w końcu ucieczką księcia Andegaweńskiego, wzrastał codziennie.
W rzeczy samej, Saint Luc uciekając do Meridor, czyż nie mógł być uważany jako sprzymierzeniec Franciszka i mający mu wszystko w Angers przygotować?
Wśród tego zamieszania, Chicot namawiający ulubieńców króla, aby ostrzyli swoje szpady na nieprzyjaciół Jego Arcy-chrześciańskiej mości, godnym był widzenia.
Tem pocieszniejszym był, gdy grając rolę muchy uwięzionej w mazi, działał dobrze i wiele.
Chicot powoli gromadził przychylnych swojemu panu.
Nagle gdy król jadł wieczerzę z królową, do której go zbliżyła ucieczka Franciszka, Chicot wszedł z rozłożonemi rękami i rozkraczonemi nogami, podobny do figurek, które skaczą za pociągnięciem sznurka.
— A! — zawołał.
— Co tam? — zapytał król.
— Pan Saint-Luc.
— Saint-Luc? wykrzyknął król.
— Tak.
— W Paryżu?
— Tak.
— W Luwrze?
— Tak.
Na tę trzykrotną odpowiedź, król powstał drżący i zaczerwieniony od gniewu.
Trudno powiedzieć jakie nim miotało uczucie.
— Przebacz — rzekł do królowej obcierając wąsy i rzucając serwetę — interesy państwa nie należą do kobiet.
— Tak — rzekł Chicot podnosząc głos — to są sprawy państwa.
Królowa chciała odejść, aby męża wolnym zostawić.
— Nie pani, pozostań; pójdę do mojego gabinetu.
— Najjaśniejszy panie — mówiła królowa z czułym wyrazem, którym zawsze raczyła niewdzięcznego małżonka — nie gniewaj się, proszę cię.
— Boże miej go w swojej opiece — odparł Henryk, nie zważając jak Chicot pomuskiwał swoje wąsy.
Henryk wybiegł z pokoju, a za nim Chicot.
A za drzwiami:
— Co tu robi ten zdrajca? — zapytał głosem wzruszonym.
— Kto to wie? — odpowiedział Chicot.
— Jestem pewny, że jako poseł przybywa z Anjou. Przybywa jako poseł od mojego brata, albowiem wichrzyciele ze wszystkiego lubią, korzystać. Niedość, że był mi nie posłusznym, jeszcze przyszedł ubliżać.
— Kto wie? — rzekł Chicot.
Król spojrzał na lakoniczną postać.
— Być może — mówił Henryk — przebywając galeryę krokiem niepewnym, zdradzającym wzruszenie — być może, że przybył żądać powrotu swojego majątku, z którego ja ciągnę korzyści i który bez ważnej winy został mu zabrany.
— Kto to wie? — znowu odpowiedział Chicot.
— Jak papuga gadasz zawsze jedno; na honor, niecierpliwisz mnie z twojem, kto to wie?
— A ty Henryczku, myślisz, żeś zabawny z twojemi pytaniami?
— Trzeba przecież coś odpowiedzieć.
— Cóż ci mam odpowiadać? Czy mię bierzesz za Fatum starożytne, za Jowisza, Apolina, albo za Manto! na moję poczciwość, ty mnie sam niecieipliwisz z twoiemi pytaniami.
— Panie Chicot...
— Panie Henryku!
— Chicot, widzisz moję boleść i żartujesz.
— Na co bolejesz!
— Wszyscy mnie zdradzają.
— Kto wie?... do milion... kto wie?
Henryk ginąc w domysłach zeszedł do swojego gabinetu, gdzie na posłyszaną wieść o powrocie Saint-Luca, zgromadzili się poufalsi, na czele których był Crillon z okiem iskrzącem i najeżonemi wąsami, jak brytan gotujący się do walki.
Saint-Luc stał pomiędzy temi groźnemi twarzami nie ruszając się z miejsca.
Rzecz szczególniejsza! przywiódł swoję żonę i posadził ją na taborecie przy łóżku.
On sam ręką dotykał szpady i wodził wzrok po dziwnie na niego patrzących.
Przez wzgląd dla młodej niewiasty, wielu usunęło się na bok, mimo chęci szturchania łokciami Saint-Luca, a umilkli, mimo chęci wyrzucenia z ust nieprzyjemnych wyrazów.
W tej próżni i w tem milczeniu, poruszał się ex-ulubieniec.
Joanna skromnie odziana płaszczem podróżnym. czekała spuściwszy oczy.
Saint-Luc także odziany płaszczem, czekał w postawie raczej wyzywającej niż bojaźliwej.
Nakoniec obecni czekali, co się stanie z Saint-Lucem na dworze, gdzie każdy pragnął część jego łask otrzymać.
Jak widzimy, wszyscy oczekiwali, gdy się król ukazał.
Henryk wszedł wzruszony, podniecający sam siebie; zadyszenie stanowi często powagę u panujących.
Za królem wszedł Chicot z powagą godną króla francuskiego.
— A! jesteś tutaj! — rzekł król nie zważając na otaczających, na podobieństwo byka w walkach hiszpańskich, który w tłumie ludzi, widzi mgłę, a w baryerach kolor czerwony.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc spokojnie i z uszanowaniem.
Ta odpowiedź tak mało zwróciła uwagę króla, postawa spokojna i uczucie własnej godności, tak mało zrobiły wpływu, że król znowu mówił:
— Bardzo mię dziwi twoje przybycie.
Na tę mowę, grobowe milczenie zaległo pokój.
Była to cisza zwyczajna pomiędzy przeciwnikami, którzy wielką, sprzeczkę mają załatwić.
Saint-Lnc pierwszy ją przerwał:
— Najjaśniejszy panie — rzekł ze zwyczajną sobie grzecznością i zupełnie nie zmieszany groźbą; mnie to tylko zadziwia, ze w okolicznościach, w jakich się Najjaśniejszy panie znajdujesz, nie raczysz mnie wysłuchać.
— Co mówisz? — zapytał Henryk wznosząc głowę z dumą królewską, co w ważnych okolicznościach zwyczajnem mu było.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc — wielkie grozi ci niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo! — zawołali dworzanie.
— Tak, panowie, niebezpieczeństwo wielkie, rzeczywiste, niebezpieczeństwo, przeciw któremu król potrzebuje pomocy wszystkich mu wiernych; w takiem niebezpieczeństwie, poważam się ofiarować królowi usługi moje.
— A! widzisz synku — mówił Chicot — miałem słuszność mówiąc: kto wie?
Henryk III-ci, nic naprzód nie odpowiedział, spojrzał po zgromadzeniu i dostrzegł zawiść, która nie jedno poruszała serce.
Wniósł ztąd, że Saint-Luc uczynił coś ważnego.
Przecież nie chciał się poddawać od razu.
— Panie — rzekł — wykonałeś tylko powinność, bo twoje usługi nam się należą.
— Usług1 wszystkich poddanych należą się królowi, wiem o tem Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc — jednak w tym czasie wielu zapomina o swoich obowiązkach. Ja Najjaśniejszy panie, przychodzę moich dopełnić i szczęśliwy jestem, jeżeli mię policzysz do dłużników twoich.
Henryk rozbrojony przychylność i poświęceniem, postąpił do Saint-Luca.
— Zatem tylko dla tego powracasz?...
— Najjaśniejszy panie — rzekł z żywością Saint-Luc, poznając po tonie mowy, że król nie jest gniewny, ani obrażony — przybywam tylko dla tego, abym ci moje poświęcił usługi. Teraz, możesz mię Najjaśniejszy panie wtrącić do Bastylli, rozstrzelać nawet, ale ja czynię moję powinność. Najjaśniejszy panie, Anjou jest w ogniu. Touraine się buntuje i Gujanna w powstaniu, Książę Andegaweński pracuje na południu i na zachodzie.
— I dobrze mu pomagają; nieprawdaż? — zawoła! król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc pojmując znaczenie wyrazów króla — ani rady, ani przedstawienia nie wstrzymują księcia. Bussy jakkolwiek stały i silnej woli, nie może uspokoić księcia przed obawą jaką go natchnąłeś.
— A! drży przecież! — zawołał król i uśmiechnął się.
— Aha! — rzekł Chicot, bawiąc się brodą — to zręczny człowiek.
I łokciem trącił króla.
— Ruszaj-że się Henryku — rzekł — niechaj podam rękę panu de Saint-Luc.
To poruszenie pociągnęło króla.
Pozwolił Chicotowi powitać przybywającego; następnie, wolnym postępując krokiem i kładąc rękę na ramieniu dawnego ulubieńca, rzekł:
— Witam cię Saint-Luc.
— A! Najjaśniejszy panie — zawołał Saint-Luc całując rękę króla — nakoniec, znajduję mojego najukochańszego pana.
— Ale ja ciebie nie poznaję — rzekł król — a przynajmniej znajduję tak wychudłym, żebym sto razy przeszedł około ciebie i nie poznał.
Po tych wyrazach, kobiecy głos dał się słyszeć.
— Najjaśniejszy panie — mówił ten głos — to ze smutku po utracie łaski Waszej królewskiej mości.
Chociaż ten głos był łagodny i pełen uszanowania, Henryk się wzdrygnął.
Tego głosu Henryk nie lubił, równie jak Auguet nie znosił grzmotów.
— Pani de Saint-Luc!.. — mruknął.
— A!... prawda, zapomniałem.
Joanna padła na kolana.
— Podnieś się pani — rzekł król — lubię już to wszystko, cokolwiek się Saint-Luc nazywa.
Joanna pochwyciła rękę króla i do ust zaniosła.
Henryk cofnął ją.
— Dalej, dalej — zawołał Chicot — nawróć Jego królewską mość, bo dosyć jesteś ładna.
Henryk tyłem odwrócił się do Joanny i objąwszy Saint-Luca za szyję, przeszedł z nim do dalszych apartamentów.
— A! Saint-Luc — rzekł król — zgoda między nami.
— Powiedz raczej, Najjaśniejszy panie, że twoja łaska mi wrócona.
— Pani — rzekł Chicot do pani Saint-Luc — dobra żona nie opuszcza męża, osobliwie gdy mężowi zagraża niebezpieczeństwo.
I popchnął Joannę za królem i Saint-Lucem.


Rozdział XI.
O dwóch ważnych w tej historyi osobach, które czytelnik dawno z oczu stracił.

Jest jedna z osób w tem opowiadaniu, dwie nawet, podobne do siebie z głosu i ruchów, o które czytelnik ma prawo nas zapytać.
Z pokorą zwykłą w przemowach autorów starożytnych, uprzedzamy te pytania, czując całą ich ważność.
Mowa tu o ogromnym mnichu, ze strzępiastemi brwiami, z czerwonemi ustami, rękami szerokiemi, rozrosłemi ramionami, którego szyja o tyle codzień ze swojej długości straci, o ile się rozszerzają piersi i policzki.
Mowa tu następnie o wielkim ośle, którego boki zaokrąglają się z gracyą.
Mnich codzień robi się podobniejszym do beczki, osieł do kolebki dziecięcia wspierającej się na czterech nogach.
Mnich zamieszkuje celę u świętej Genowefy, gdzie go co dzień łaska Boża nawiedza.
Osioł stoi w stajni klasztornej, przy żłobie zawsze pełnym.
Jeden odpowiada na imię Gorenflot.
Drugi na imię Panurgus.
Obadwa używają szczęścia, o jakiem może i nie marzyli.
Dominikanie z uszanowaniem spoglądają na swojego brata a jak z bożyszczem trzeciego rzędu, orłem Jowisza, pawiem Junony, albo gołębiami Wenery, obchodzą się z osłem.
Kuchnia opactwa dymi ustawicznie; najlepsze wino burgundzkie płynie obficie w szerokie szklanki.
Ilekroć przybywa podróżny misyonarz z dalekich krajów, ilekroć przyjedzie legat papiezki z rozgrzeszeniami Jego Swiętobliwości, pokazują im brata Gorenflota, wzór pokory chrześciańskiej i wymowy żarliwej, podwójny filar kościoła, który słowem, jak święty Łukasz, a mieczem jak święty Paweł włada; pokazują im Gorenflota w całej sławie, to jest: w czasie biesiady; sadzają go przy ogromnym słole i cieszą się, że za sześciu najtęższych mnichów zjada.
A kiedy gość podziwia cuda? jeden z zakonników mówi:
— Niepojęta natura! brat Gorenflot lubi stół dobry i bawi się sztukami, patrzcie jak je... A! gdybyście słyszeli mowę, jaką, miał pewnej nocy! mowę, w której sam siebie zaparł się dla religii. Te usta prawią jak usta świętego Chryzostoma a połykają jak Gargantua.
Mimo tego wszystkiego, niekiedy chmura przesunie po czole Gorenflota: drób skrzydlaty daremnie pod nosem mu pachnie; ostrygi flamandzkie daremnie nadstawiają mu się przed oczy; butelki chociaż odetkane, zostają nietknięte; Gorenflot smutny, Gorenflotowi jeść się nie chce, Gorenflot marzy.
Wtedy wieść się rozchodzi, że zacny mnich jest w zachwyceniu.
— Psyt! wołają wszyscy, nie przerywajmy bratu Gorenflotowi.
I wszyscy z uszanowaniem wychodzą.
Sam tylko przeor oczekuje rychło brat Gorenflot da znak życia; wtedy zbliża się do niego, bierze za ręce i mówi z uszanowaniem.
Gorenflot wznosi głowę i patrzy na przeora głupowatemi oczyma.
Zdaje się z innego świata powracać.
— Co robiłeś, zacny bracie?... — zapytuje przeor.
— Ja?... — odpowiada Gorenflot.
— Tak, ty; wszak coś robiłeś?
— Tak, mój ojcze, układałem mowę.
— W tym samym guście, jaką miałeś w nocy, w czasie zgromadzenia Ligi?
Ilekroć wspomną o mowie, Gorenflot skarży się na jaką słabość.
— Tak — mówi — wydając westchnienie, w tym samym guście. A! jakie nieszczęście, że jej nie napisałem.
— Człowiek tobie podobny pisać nie potrzebuj p. Otwiera tylko usta, a słowa natchnienia same płyną.
— Czy tak?... — mówi Gorenflot.
— Szczęśliwy kto sobie nie ufa — odpowiada przeor.
W rzeczy samej, Gorenflot pojmując swoje położenie, często rozmyśla nad mową.
Na bok Marek Tullius, Cezar, święty Grzegorz i święty Hieronim i Tertulian!... wymowa ma zaczynać się od Gorenflota. „Rerum novus ordo naścitur.”
Niekiedy przy końcu biesiady, w chwili zapału, Gorenflot wstaje i jakby pchnięty niewidzialną ręką, idzie prosto do stajni.
Przybywszy tam, spogląda na Panurga ryczącego z radość, i głaszcze go...
Wtedy dla osła jest nadmiar szczęścia i aż kładzie się z ukontentowania.
Bracia idą za Gorenflotem i pieszczą także Panurga.
Jeden podaje mu ciastka, inni podają makaroniki i pierniki.
Panurgus niczem nie gardzi, ma on charakter łagodny.
Panurgus nie myśli o mowie, nie pragnie otrzymać sławy, chyba sławę lenistwa i uporu; nic nie pragnie i jest najszczęśliwszym ze wszystkich osłów na świecie.
Przeor czule na niego spogląda.
— Prostota i łagodność, mówi, to cnoty mężnych.
Gorenflot nauczył go wymawiać po łacinie „ita”, co on ze szczególniejszą dokładnością powtarza.
Niekiedy Gorenflot odpowiada Józefowi Foulon, jak Chicot Henrykowi:
— Kto to wie?
— Może nasze obiady za ciężkie?
Gorenflot odpowiada westchnieniem.
W rzeczy samej, wspomnienie przygód często się w jego duszy odzywa.
Gorenflot z początku troszczy się o życie, po za klasztorem mnóstwo wynalazł przyjemności.
Wśród spokojności, często go coś w serce ukole.
Wolność i uczty z Chicotem zasmakowały mu i lubi trefnisia, może dlatego, że go tenże bijał niekiedy.
— Niestety!... — mówił bojaźliwie pewnego razu jeden mnich do przeora — myślę, że pobyt w klasztorze nudzi naszego szanownego ojca.
— Nie ze wszystkiem — odpowiedział Gorenflot — ale czuje, że jestem stworzony do walki.
Przy tych wyrazach, oczy Gorenflota zapalają się; myśli o omletach Chicota, o winie Klaudyusza Bonhommet i traktyerni pod „Rogiem obfitości”.
Od wieczora Ligi, jeszcze mu nie pozwolono wyjść z klasztoru; od chwili, jak król ogłosił się naczelnikiem Ligi, wielce podwojono ostrożność.
Gorenflot jest tak skromny, że nie chce użyć swojego znaczenia, aby mu otworzono furtę.
Powiedziano mu, „nie wolno wychodzić” i nie wyszedł.
Nikt nie wątpi, że ogień wewnętrzny czyni mu ciężkim spokój klasztorny.
Widząc, że jego smutek powiększa się codziennie — przeor rzekł mu pewnego poranka:
— Kochany bracie, nikt nie powinien walczyć przeciwko swojemu powołaniu; twojem zaś jest służyć Chrystusowi. Idź, wypełniaj twoje posłannictwo, czuwaj nad twojem życiem, tylko wcześnie powracaj.
— Cały dzień?... — zapytał Gorenflot radosny.
— Cały dzień Bożego Ciała.
— „Ita”!... — rzekł mnich z wyrazem wielkiego uznania — ale dodał: abym ludzi nie raził jałmużną, dajcie mi cokolwiek pieniędzy.
Przeor porządną sakiewką przysłużył się mnichowi.
Gorenflot szeroką zapuścił w nią rękę.
— Zobaczycie co do klasztoru przyniosę — mówił kładąc sakiewkę w kieszeń habitu.
— Czy masz tekst?... — zapytał Józef Foulon.
— Zapewne, że mam.
— Powierz mi go.
— Chętnie, ale tobie samemu tylko...
Przeor uważnie nadstawił ucha.
— Słuchaj.
— Słucham.
— Cepy bijąc zboże, same się zbijają — rzekł Gorenflot.
— Cudowny! cudowny!... — zawołał przeor.
Obecni, podzielając zapal Józefa Faulon powtarzali: cudowny! cudowny!
— A teraz mój ojcze, czy mogę wyjść?... — zapytał Gorenflot.
— Idź, idź mój synu — zawołał wielebny opat, a chodź drogami pana.
Gorenflot kazał osiodłać Panurga, wsiadł na niego z pomocą mnichów i wyjechał z klasztoru, około siódmej wieczorem.
Było to tego samego dnia, kiedy Saint-Luc powrócił z Meridor.
Wiadomości przywiezione z Anjou poruszały Paryżem.
Gorenflot przebywszy ulicę świętego Stefana, chciał się udać na prawo przez ulicę świętego Jakóba, gdy nagie Panurgus wzdrygnął się, silna dłoń przytrzymała go.
— Kto tam?... — zawołał strwożony Gorenfiot.
— Przyjaciel — odparł głos, który zdawał się znanym Gorenflotowi.
Gorenflot miał chęć powracać; lecz jak marynarze, którzy po wylądowaniu muszą się odzwyczajać od ruchu morza, tak on chcąc usiedzieć na ośle, musiał się uczyć utrzymania środka ciężkości.
— Czego chcesz?... — zapytał.
— Chciałbym, zacny bracie dowiedzieć się o drodze pod „Róg obfitości“.
— A! przez Boga! to pan Chicot.
— Ja sam — odparł gaskończyK — miałem iść do klasztoru po ciebie, zacny bracie, ale widząc cię wyjeżdżającym, szedłem za tobą, lękając się kompromitować zaczepiając. Teraz, gdy jesteśmy sami... Jak się masz? widzę schudłeś.
— A ty utyłeś, panie Chicot.
— Jak uważam, pochlebiamy sobie obadwa.
— Co to masz, panie Chicot?... — zapytał mnich.
— Jest to ćwiartka sarny, którą królowi ukradłem; wyborne będzie pieczyste.
— Panie Chicot, a co masz pod pachą?
— Wino cypryjskie, niedawno przysłane królowi przez jakiegoś panującego.
— Skosztujmy — rzekł Gorenflot.
— To moje wino, które bardzo lubię — odpowiedział Chicot — a ty?
— O! i ja — odrzekł mnich tak radośnie, że o mało Panurgus pod nim się nie przewrócił.
Uszczęśliwiony, wzniósłszy ręce do góry zaśpiewał, aż szyby w oknach domów zadrżały, a Panurgus towarzyszył mu ryczeniem:

Muzyka ma dźwięki swoje,

Ale tylko syci słuch;
Kwiaty mają woni zdroje,
Lecz wonią nie syty duch;
Piękne niebo jest dla oka
Ale któż je ujął w dłoń?
Piwnica zimna, głęboka,
Ma dźwięk, smak i woń.
Gdy piję,
Czuję, że żyję;
Zatem nad niebo i kwiaty

Wolę mieć gąsior bogaty.

Pierwszy raz od miesiąca, Gorenflot zaśpiewał.


Rozdział XII.
PODRÓŻ.

Pozostawmy dwóch przyjaciół, dążących do szynku pod „Róg obfitości”, dokąd Chicot, jak sobie przypominamy, prowadził zawsze mnicha, gdy miał co ważnego zakomunikować, a powróćmy do pana de Monsoreau, niesionego w lektyce do Paryża i do pana de Bussy, udającego się tą samą drogą.
Nietylko snadno jest konnemu dopędzić idących pieszo, ale nawet może czasem ich przegonić.
Przytrafiło się tak samo i Bussemu, Było to przy końcu maja i upał w południe był nieznośny. Pan de Monsoreau rozkazał wypocząć w lasku, przez który szła droga, że zaś pragnął, aby jak można najpóźniej książę Andegaweński dowiedział się o jego wyjeździe, polecił wszystkim składającym jego orszak, ukryć się także w cieniu przed upałem.
Konie były obładowane żywnością tak, iż bez obcej pomocy, można było znaleźć posiłek.
Tymczasem, Bussy przejechał.
Ale Bussy, jadąc pytał się ciągle o jeźdnych i o lektykę, niesioną przez wieśniaków.
Aż do wsi Durtal otrzymywał zaspakajające odpowiedzi. Przekonany więc, że Dyana jest z mężem, puścił wolno konia, co chwila podnosząc się na strzemionach, aby dojrzeć tych, za którymi jechał.
Mimo całej baczności stracił ślad bardzo prędko; podróżni jakich napotykał, nikogo nie widzieli, dopiero przybywszy do pierwszych domów wioski Fleche, przekonał się, że wyprzedził pana de Monsoreau.
Przypomniał sobie wtedy mały lasek i odgadł znaczenie słyszanego rżenia koni.
Zrobił natychmiast postanowienie zatrzymania się w najgorszym zajeździć wioski.
Opatrzył konia, o którego więcej dbał jak sam o siebie i stanął przy oknie, ukryty za kawałkiem płótna, służącego za firankę.
To najwięcej skłoniło Bussego do obrania tego stanowiska, że właśnie licha oberża położoną była wprost najlepszego zajazdu, w którym spodziewał się, że pan de Monsoreau zatrzyma się na odpoczynek.
Bussy zgadł dobrze.
Około czwartej po południu zobaczył laufra zatrzymującego się przed zajazdem.
W pól godziny, orszak się ukazał.
Składał się z osób następujących: hrabiego, hrabiny, Remyego i Gertrudy.
Prócz tego, z ośmiu ludzi niosących lektykę, którzy się co pięć mil zmieniali.
Laufer miał zleconem postarać się o zmianę ludzi niosących lektykę.
Tym sposobem, rodzaj ten podróżowania, chociaż nie zwyczajny, nie był utrudzającym i powolnym.
Osoby główne weszły do zajazdu; Dyana pozostała w tyle i zdawało się Bussemu, że oglądała się w około.
Bussy chciał się ukazać, lecz opanował chęć gwałtowną.
Noc zapadła.
Bussy spodziewał się, że Remy wyjdzie i że Dyana ukaże się w oknie.
Odziany płaszczem wyszedł i stanął na czatach.
Czekał aż do dziewiątej.
O tej godzinie laufer wyjechał.
W pięć minut potem, ośmiu ludzi weszło do zajazdu.
— Pojadą w nocy!... — rzekł Bussy do siebie. Wyborną myśl ma pan de Monsoreau.
W rzeczy samej, domysł ten wszystko stwierdzało; noc była piękna, niebo gwiazd pełne a lekki wietrzyk powietrze odświeżał.
Lektyka wyszła pierwsza.
Za nią wyjechała konno Dyana, a za nią Remy i Gertruda.
Dyana uważnie spojrzała dokoła, lecz właśnie w tej chwili hrabia ją przywołał, więc zbliżyła się do lektyki.
Czterech ludzi zapaliło pochodnie i szło po bokach drogi.
— Gdybym ja sam zarządzał podróżą — mówił Bussy do siebie — lepiejbym nie urządził.
Powrócił do zajazdu, osiodłał konia i pośpieszył za orszakiem.
Tym razem pochodnie oświecały mu drogę i nie miał potrzeby lękać się zbłądzenia.
Monsoreau ani na chwilę nie pozwalał Dyanie oddalać się od siebie.
Rozmawiał z nią.
Zwiedzanie cieplarni było przedmiotem licznych, a uszczypliwych pytań.
Remy i Gertruda w złym byli humorze, albo raczej Remy marzył, a Gertruda była smutną.
Przyczyna tego łatwa do wytłumaczenia.
Remy nie potrzebował kochać się w Gertrudzie, skoro Dyana sprzyjała Bussemu.
Tak postępował orszak, gdy Bussy, jadący za nim, chciał o sobie dać znać Remyemu, za pomocą srebrnej piszczałki, używanej do przyzywania służących w pałacu przy ulicy Grenelle.
Głos jej był donośny i przeraźliwy.
Rozlegał się on po wszystkich pokojach i zwoływał służących i wszystkie zwierzęta do pana.
Mówimy zwierzęta, bo Bussy, jak wszyscy ludzie silni, lubił układać brytany, konie i sokoły.
Na głos tej piszczałki, psy rwały się na łańcuchach, konie w stajni, sokoły na grzędach.
Remy zaraz ją poznał. Dyana zadrżała i spojrzała na lekarza, który dał jej znak twierdzący.
Następnie przesunął się na lewo i rzek1 cicho:
— To on!
— Kto mówi z tobą?... — zapytał Monsoreau.
— Ze mną?
— Tak jest; widziałem cień i słyszałem glos.
— To Remy — odpowiedziała Dyana — czy i o niego jesteś zazdrosny?
— Bynajmniej, ale lubię słuchać głośnej rozmowy, to mnie bawi.
— Są jednak rzeczy, o których nie można mówić przy panu hrabi — przerwafa Gertruda, przychodząc pani na pomoc.
— Dla czego?
— Z dwóch przyczyn.
— Z jakich?
— Bo można mówić o rzeczach, które nie obchodzą pana hrabiego, albo też za bardzo go znów obchodzą.
— A jakąż była ta, o której Remy mówił?
— Bardzo obchodząca pana hrabiego.
— Co mówiłeś, Ramy? chcę wiedzieć.
— Mówiłem, panie hrabio, że jeżeli tak będziesz postępował jak dotąd, pewno do Paryża nie dojedziesz.
Przy jasnem świetle pochodni, widać było twarz pana de Monsoreau bledszą prawie od trupa.
Dyana drżała i zamyślona, nic nie mówiła.
— Czeka cię w tyle — rzekł głosem stłumionym Remy do Dyany — zwolnij pani bieg konia, a połączy się z tobą.
Remy mówił tak cicho, że Monsoreau chyba szmer mógł słyszeć.
Z wysileniem odwrócił się i zobaczył Dyanę jadącą za sobą.
— Jeszcze jedno podobne poruszenie — mówił Remy — a za nic nie ręczę.
Od niejakiego czasu, Dyana nabrała odwagi.
Miłość rodzi śmiałość, która często lubi przestępować granice rozsądku; skierowała więc konia i czekała.
W tej chwili, Remy zsiadł z konia, oddał cugle Gertrudzie i zbliżył się do lektyki.
— Zobaczmy puls — rzekł — ręczę, że jest gorączka.
W pięć minut Bussy był przy Dyanie.
Młodzi ludzie nie potrzebowali mówić dla zrozumienia się, przez kilka chwil, ściskali się tylko.
— Widzisz — rzekł Bussy pierwszy przerywając milczenie, jedziesz, więc i ja za tobą dążę.
— O! jak moje dni byłyby szczęśliwe, jak noce przyjemne, gdybym zawsze była przy tobie.
— Ale w dzień, widzianoby nas.
— Nie, ty nie będziesz jechał zdaleka, a ja na ciebie będę patrzyła, Ludwiku. Na zakrętach drogi, na szczytach wzgórz, twoje pióro, twoja chustka przypomni mi ciebie i szmerem przyniesie mi wyrazy miłości twojej. Kiedy noc zapadnie, kiedy mgła zstąpi na pola, niech widzę twój cień, a będę szczęśliwą.
— Mów, mów najukochańsza Dyano; ty nie wiesz, ile jest muzyki w głosie twoim.
— Skoro będziemy nocą jechali, a to będzie często, bo Remy mówi, że świeże powietrze dobre jest na rany, kiedy będziemy nocą jechali, ja będę zostawała w tyle, abym cię kiedy niekiedy uścisnęła i opowiedziała, com przez dzień myślała.
— Jakże cię kocham!... — mówił Bussy.
— Przekonaj się — mówiła Dyana — jak nasze dusze muszą być z sobą połączone, kiedy nawet w oddaleniu myślą o sobie; jesteśmy szczęśliwi...
— Tak, tak, widzieć cię, przycisnąć do serca...
Konie zbliżyły się do siebie i pieszcząc pyskami, wprawiały w dźwięk srebrne wędzidła. Kochankowie zapomnieli o całym świecie.
Nagle rozległ się głos, na który zadrżała Dyana z bojaźni, a Bussy z gniewu.
— Dyano, Dyano, gdzie jesteś?... — wołał ten sam głos. Dyano, odpowiedz.
Krzyk przebiegał powietrze, jak śmiertelne wyzwanie.
— To on! to on! zapomniałam o nim — mówiła Dyana. O słodki śnie! o przykre przebudzenie!
— Słuchaj!... — mówił Bussy — słuchaj Dyano, jesteśmy razem, powiedz jeden wyraz, a nic cię nie rozdzieli odemnie. Dyano, uciekajmy. Kto nam uciec zabroni? przed nami przestrzeń bez granic, szczęście i swoboda. Jeden wyraz, a będziesz dla niego straconą na wieki.
Młodzieniec lekko ją przytrzymywał.
— A mój ojciec?... — rzekła Dyana.
— Skoro się baron dowie, że cię kocham...
— Ojciec! ojciec! co mówisz?
Ten jeden wyraz przywołał ich do przytomności.
— Nie chcę gwałtu, droga Dyano — rzekł Bussy. Rozkaż, a wszystko wykonam.
— Słuchaj — mówiła Dyana wznosząc rękę — nasze przeznaczenie jest tam! bądźmy silniejsi od szatana, który nas prześladuje; nie lękaj się i wierzaj mi, że umiem kochać.
— Trzeba nam się rozłączyć! o! Boże!... — mówił Bussy.
— Hrabino, hrabino!... — krzyknął głos — odezwij się, albo wyskoczę z tej przeklętej lektyki.
— Bądź zdrów; on gotów uczynić co mówi i zabić się.
— Ty go żałujesz?
— Zazdrośniku!... — odrzekła Dyana z czarującym uśmiechem.
Bussy puścił ją.
Dwoma skokami konia, Dyana była przy lektyce i znalazła hrabiego na wpół omdlałym.
— Stój! stój! wołał.
— Oszalał! nie stawać — mówił Remy — kiedy chce się zabić, niech się zabija.
Lektyka szła dalej.
— Czego pan krzyczy?... — mówiła Gertruda — pani hrabina jest tutaj. Pójdź pani i odezwij się, widać dostał obłąkania.
Djana nie mówiąc słowa, wjechała w krąg światła roztoczonego przez pochodnie.
— A! gdzie byłaś?... — mówił osłabiony Monsoreau.
— Gdzie miałam być? jechałam za panem.
— Przy mnie jedź, przy mnie, nie opuszczaj mnie.
Dyana nie miała teraz przyczyny być w tyle.
Bussy jechał za nią i gdyby było jaśniej mogłaby go widzieć.
Przybyli na spoczynek.
Monsoreau po kilku godzinach chciał jechać.
Spieszył się nie do Paryża, ale żeby być dalej od Angers.
Kiedy niekiedy scena opisana przez nas powtarzała się.
Remy mówił cicho:
— Niech pęknie ze złości, a sława lekarza musi zostać sławą...
Monsoreau nie umarł; w dziesięć dni przybył do Paryża i miał się daleko lepiej.
Remy był zdolnym lekarzem, nawet zdolniejszym, niż sobie sam życzył.
Przez dziesięć dni podróży, Dyana uśmierzała dumny charakter Bussego.
— Skłoniła go do bywania w ich domu i do okazywania przyjaźni, której mąż jej pragnął.
Pozór wizyt był bardzo prosty; troska o zdrowie hrabiego.
Remy kurował męża i oddawał listy żonie.
— Jestem zarazem Eskulapem i Merkurym — mówił do siebie.


Rozdział XIII.
Jak poseł od księcia Andegaweńskiego powrócił do Paryża i jak go przyjęto.

Ani Katarzyny, ani księcia Andegaweńskiego w Luwrze widać nie było, a wiadomość o poróżnieniu braci, coraz większej wagi nabierała.
Król żadnego posłańca nie otrzymał od matki i zamiast mówić: nic nie słychać, nic nie widać, jak zwykł był mawiać, powtarzał: Źle słychać.
Ulubieńcy jego dodawali:
— Franciszek usłuchał złej rady i zatrzymał matkę.
Zła rada.
Rzeczywiście, cała polityka obecnego panowania i trzech poprzedzających tem błądziła jedynie.
Źle poradzono królowi Karolowi IX-mu, kiedy za jego rozkazem, odbyła się noc Ś-go Bartłomieja.
Źle poradzono Franciszkowi II-mu, gdy polecił zabić d’Amboisa.
Źle poradzono Henrykowi II-mu, że kazał palić hugonotów, zanim go Montgommery życia pozbawił, który, jak wiadomo, w oku jego włócznię utopił.
Trudno powiedzieć królowi:
— Zła krew płynie w żyłach twojego brata; usiłuje, jak to zwyczaj w twojej rodzinie, strącić cię z tronu, ostrzydz na mnicha, albo chce ci to uczynić, co uczyniłeś twojemu starszemu bratu, czego matka nauczyła was wszystkich.
Król z owego czasu, król z XVT-go wieku, wziąłby za zniewagę podobne uwagi, bo król w owym czasie, był istotą nadludzką, świętą i nietykalną.
Ulubieńcy mówili więc do Henryka III-go:
— Najjaśniejszy panie, źle poradzono twojemu bratu.
Że zaś jeden tylko człowiek mógł radzić Franciszkowi, cała więc burza, co dzień groźniejsza, spadała na głowę Bussego.
Publicznie radzono środk zatrważające; prywatnie myślano o zgubie, kiedy właśnie przyszła wiadomość, że książę Andegaweńskim przysłał ambasadora.
Kto przyniósł tę wiadomość i kto ją rozgłosił?
Tak samo trudno to powiedzieć, jak: jakim sposobem powstaje wiatr, kurz po polach lub huk w mieście.
Jest szatan, niektórym wieściom przyprawający skrzydła i jak orły puszczający je w przestrzeń.
Kiedy ta wiadomość przybyła do Luwru, powszechny tam był zamęt.
Król zbladł, dworzanie także.
Klęli okropnie.
A chociaż trudno powiedzieć jak klęli, słychać było co następuje:
— Jeżeli to starzec, trzeba go uwięzić w Bastylli. — Jeżeli młody człowiek, trzeba go przebić, posiekać w kawałki i rozesłać po całem królestwie, jako dowód gniewu najwyższego.
Ulubieńcy jak zazwyczaj ostrzyli rapiry, uczyli się bronią robić i mury psuli.
Chicot broń swoję w pochwie zostawił, a zamyślił się głęboko.
Król widząc myślącego Chicota, przypomniał sobie, że pewnego razu, trefniś był jednego z matką jego przekonania.
Pojął, że Chicot był mądrością państwa i zapytał go co o tem myśli.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział zapytany po dobrej rozwadze, albo książę Andegaweński przysyła posła, albo nie.
— Nie było co suszyć głowy nad tak wielkim wnioskiem — rzekł król.
— Cierpliwości! cierpliwośi! — odpowiedział Chicot, jak mówi w języku Machiawela twoja zacna matka, którą niech Bóg ma w opiece. — Cierpliwości!
— Widać, że ją mam — rzekł król, skoro ciebie słucham.
— Jeżeli przysyła posła, to po co? on co jest samą mądrością, chyba dla pokazania nam, że silny. — Jeżeli silny, trzeba się z nim dobrze obchodzić, oszukać a nie drażnić, — trzeba przyjąć posła: okazać mu naszą łagodność. — Grzeczność do niczego nie zobowiązuje; pamiętasz jak twój braciszek ściskał admirała Coligny, którego hugonoci w poselstwie przysłali, oni, którzy się silnemi mienili!..
— Zatem jesteś za polityka mojego brata?
— Bynajmniej. — Cytuję fakt i dodaję, jeżeli później znajdziemy środek, nie szkodzenia posłowi, albo go karania, ale środek pochwycenia pana jego za kołnierz, to jest kochanego twojego braciszka, księcia Andegaweńskiego, wspólnika Gwizyuszów, to wiem co czynić wypada.
— Lubię tę przemowę — rzekł Henryk III-ci.
— Skoro tak, to będę mówił.
— Mów!..
— Jeżeli wysyła posła, na cóż mają ryczeć twoi przyjaciele, nie ryczeć, ale beczeć...
— Beczeć?
— Rozumiesz, mówiłbym ryczeć, gdyby byli lwami... mówię beczeć, bo prawdę mówiąc mój Henryku, to pusty śmiech bierze patrzeć na brodatych drabów, podobnych do małp twojej menażeryi, jak się bawią w straszydła i chcą ludzi trwożyć, wołając hu! hu. — Jeżeli książę Andegaweński nie przysyła nikogo, to zapewne tylko z ich przyczyny, bo oni mają się za coś bardzo wielkiego.
— Chicot, zapominasz, że ci o których mówisz, są moimi przyjaciółmi.
— Mój królu, rzekł Chicot, czy chcesz, abym tysiąc talarów zarobił?
— Mów!..
— Załóż się ze mną, że ci ludzie w każdem zdarzeniu będą ci wierni; ja zaś założę się o duszę i ciało, że nie wytrwają od rana do wieczora.
— Powaga, z jaką mówił Chicot, dała do myślenia Henrykowi. Nic nie odpowiedział.
— Aha! jak myślisz, Henryczku, jak pięknie wpijasz twoję rączkę w szczękę. — Nie wiedziałem, że tak jesteś silny, bo wietrzysz prawdę.
— Zatem co mi radzisz?
— Radzę ci czekać, mój królu — połowa mądrości króla Salomona jest w tym wyrazie. Jeżeli będzie ambasador, zrób dobrą minę. — Jeżeli nikt nie przybędzie, czyń co ci się podoba; ale umiej postępować z bratem i nie poświęcaj go twoim niedowarzeńcom. Prawda, jest to wielkie nic dobrego, ale zawsze Walezyusz. Ukarz go śmiercią, jeśli ci się to zdaje lecz dla honoru imienia, nie poniżaj go, bo on sam nad tem pracuje.
— Prawda, Chicocie.
— Jeszcze jednę musisz wziąć lekcye. Teraz pozwól mi spać Henryku; przez ośm dni musiałem poić pewnego mnicha i to mnie bardzo strudziło.
— Mnicha! czy to nie dominikanina, o którym mi mówiłeś...
— Zapewne — przyrzekłeś mu opactwo.
— Ja?...
— W nagrodę tego, co uczynił dla ciebie.
— Czy mi zawsze przychylny?
— Ginie za toną. Apropos, mój synku...
— Co takiego?
— W Boże Ciało...
— Cóż dalej?
— Może odprawimy jaką procesyę?..
— Jestem arcy-chrześciańskim monarchy i winienem przykład ludowi.
— Jak zazwyczaj, cztery stacye obierzesz sobie w czterech klasztorach paryzkich?..
— Jak zwykle.
— U świętej Genowefy, nieprawdaż?
— Zapewne — to będzie druga.
— Dobrze.
— Dlaczego pytasz mnie o to?..
— Tak jestem ciekawy. Teraz wiem, czego mi było potrzeba. Dobranoc, Henryku!
W chwili, gdy Chicot w najlepsze do snu się zabierał, w Luwrze hałas ogromny dał się słyszeć.
— Co to za hałas? — zapytał król.
— Napisano — odpowiedział Chicot, że ja nie będę spał.
— I cóź z tego?
— Mój synu, najmij mi pokój na mieście, albo cię opuszczę. Na honor w Luwrze mieszkać me można.
W tej chwili wszedł kapitan straży, a był pomieszany.
— Co tam? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kapitan — posłaniec od księcia Andegaweńskiego przyjechał.
— Z orszakiem? — zapytał król.
— Nie, sam.
— Henryku, tem lepiej, trzeba go przyjąć, bo zuch widać...
— Dalej — rzekł król, przybierając pozór spokojny, chociaż zdradzała go bladość — dalej, niech zbierze się dwór mój do wielkiej sali i niech mnie czarno ubiorą. Trzeba się ubrać w żałobę, mając przyjmować posła od brata.


Rozdział XIV.
DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO.

Tron Henryka III-go wznosił się w wielkiej sali.
Około tronu cisnął się tłum liczny.
Król usiadł smutny i ze zmarszczonem czołem.
Oczy wszystkich zwróciły się ku galeryi, którą kapitan straży miał wprowadzić posła.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Quelus, schylając się do ucha króla — czy wiesz nazwisko posła?
— Mało mnie to obchodzi.
— Najjaśniejszy panie, to Bussy; potrójna zniewaga.
— Nie wiem jaka zniewaga — odrzekł król — starając się zimną krew zachować.
— Może nie widzisz jej, Najjaśniejszy panie, ale my ją widzimy — rzekł Schomberg.
Henryk nic nie odpowiedział; czuł jak gniew i nienawiść burzą się około jego tronu i cieszył się wewnętrznie, że rzucił wały pomiędzy sobą, a nieprzyjaciółmi.
Quelus blednący i rumieniący się z kolei, oparł się na rękojeści rapira.
Schomberg zdjął rękawiczki i sztylet do połowy wyjął z pochwy, Maugiron z rąk pazia wziął miecz i przypadał go.
D’Epernon najeżył w asy i stanął za swojemi towarzyszami.
Henryk podobny do strzelca, który słyszy wszystko szczekanie psów na dzika, patrzył na wszystko i uśmiechał się.
— Niech wejdzie — wymówił.
Na te słowa milczenie zaległo salę, a z głębi tego milczenia słychać było głuche huczenie gniewu królewskiego.
Stąpanie, pomięszane z brzękiem ostróg, dało się słyszeć w galeryi.
Bussy wszedł z czołem wzniesionem, okiem spokojnem i z kapeluszem w ręku.
Żaden z otaczających króla nie zwrócił uwagi młodzieńca — postąpił prosto ku Henrykowi, nizko się skłonił i czekał zapytania, stanąwszy przed tronem z ową dumą, która nic w sobie nie ma ubliżającego.
— Ty tutaj, panie Bussy, sądziłem, że jesteś w Anjou!
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział Bussy, byłem tam, ale je opuściłem.
— Cóż cię sprowadza do naszej stolicy?
— Chęć złożenia uszanowania Waszej Królewskiej Mości.
Król i ulubieńcy spojrzeli po sobie; zapewne czego innego się spodziewali.
— Nic więcej? — dumnie zapytał król.
— Jego Książęca mość, książę Andegaweński, polecił mi złożyć także swoje uszanowanie.
— Więcej nic nie polecił?
— Powiedział mi, że mając powrócić z królową matką, żąda abyś Najjaśniejszy Panie wiedział o powrocie najwierniejszego poddanego.
Król zadziwiony nie mógł o nic więcej pytać.
Chicot, korzystając z przerwania mowy, zbliżył się do posła.
— Dzień dobry panie Bussy — rzekł.
Bussy odwrócił się zdziwiony, że w zgromadzeniu tem napotkał przyjaciela.
— Witam cię panie Chicot, odpowiedział. Jakże się miewa pan Saint-Luc?
— Bardzo dobrze; przechadza się z żoną.
— Czy tylko tyle miałeś mi powiedzieć, panie Bussy? — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; jeżeli co pozostaje, Jego Książęca Mość sam to objawi.
— Bardzo dobrze — rzekł król.
I w milczeniu zeszedł ze stopni tronu.
Posłuchanie skończono, grupy się zmieszały.
Bussy zauważył, że ulubieńcy króla, obtoczyli go w koło.
W rogu sali, król cicho z kanclerzem rozmawiał.
Bussy udał, że nic nie widzi i rozmawiał z Chicotem.
Wtedy król, chcąc osamotnić Bussego, zawołał:
— Chicot, mam ci coś powiedzieć.
Chicot ukłonił się Bussemu, ten jemu nawzajem i sam pozostał w kole dworzan.
Twarz jego zmieniła się — ze spokojnego, jakim był przy królu i z Chicotem, z grzecznego stał się naraz uprzejmym.
Widząc zbliżającego się Quelusa, rzekł:
— Witam cię panie Quelus i pytam jak się miewasz i jak się miewa wszystko co ci jest miłe?
— Nie debrze — odpowiedział Quelus.
— O! mój Boże — zawołał Bussy, jakby się tem bardzo zatroszczył, i cóż takiego się przytrafilo?
— Jest coś, co nas okropnie dręczy — odpowiedział Quelus.
— Coś? powtórzył Bussy zdziwiony. Alboż nie jesteście dość silni, osobliwie ty panie Quelus, abyście owemu „coś“ rady nie dali?
— Przebacz pan — rzekł Maugiron przystępując dla wmieszania się do rozmowy, która zaczęła być interesującą, to nie „coś“, ale „ktoś“ chciał powiedzieć pan Quelus.
— A jeśli ktoś zawadza, panie Quelus, — rzekł Bussy, można go pchnąć, jakeś to niedawno uczynił.
— Jest to rada, jaką mu dałem niedawno panie Bussy — rzekł Schomberg i jestem pewny, że Quelus za nią pójdzie.
— A! to ty panie Schomberg! — mówił Bussy, nie poznałem cię...
— Być może; czym jeszcze niebieski na twarzy?
— Bynajmniej, ale jesteś blady — czyś pan chory?
— Panie — rzekł Schomberg, blady jestem ze złości, bo i mnie jak panu Quelus także ktoś zawadza.
— Czy tak, panie? — zapytał Bussy.
— Równie jak mnie — mówił Maugiron.
— Pan Maugiron zawsze dowcipny — rzekł Bussy, panowie, im więcej na was patrzę, tem więcej wasze zmienione twarze mnie zajmują.
— Zapominasz pan o mnie — odezwał się d’Epernon dumnie stając przed Bussym.
— Przebacz, panie d’Epernon, stałeś za innymi, jak zwykle, zresztą tak mało cię znam, że nie mnie przystało pierwszemu przemawiać.
Ciekawym był uśmiech Bussego, stojącego pomiędzy czterema panami, których oczy dziwną wymową jaśniały.
Żeby nie pojąć, do czego zdążali, trzeba było być chyba ślepym.
Żeby udać, że się nie rozumie, potrzebą było być Bussym.
Milczał, a nawet uśmiech powstrzymywał.
— A więc — rzekł Quelus z niecierpliwości nogą tupiąc.
Bussy spojrzał dokoła siebie.
— Panie — rzekł, czy uważasz echo w tej sali? nic tak nie roznosi głosu jak marmurowe ściany, a głosy najdonośniejsze w sklepieniach; przeciwnie na polu, głos na wszystkie rozprasza się strony, a nawet część jego w obłoki się wzbija. Wniosek ten czynię według Arystofana. Czyście panowie czytali Arystofana?
Maugiron pojął znaczenie mowy Bussego i zbliżył się, aby mu coś powiedzieć do ucha.
Bussy zatrzymał go.
— Proszę cię panie, nie bądź poufałym, wiesz jak Najjaśniejszy Pan jest podejrzliwym i mógłby sądzić, że go obmawiamy.
Maugiron oddalił się gniewniejszy jeszcze.
Schomberg zajął miejsce jego i gorzkim rzekł tonem:
— Ja jestem ciężkim i szczerym niemcem, mówię głośno do tych, którzy chcą mnie słuchać; kiedy zaś kto nie umie słyszeć, albo rozumieć, wtedy...
— Wtedy? — rzekł Bussy rzucając jedno z tych spojrzeń, jakie wypadają ze źrenic tygrysa, jedno z tych, które zdają się wychodzić z przepaści i rzucać potoki ognia.
Schomberg zatrzymał się.
Bussy wzniósł ramiona, wykręcił się na pięcie i tyłem odwrócił.
Stanął wprost d’Epernona.
D’Epernonowi nie podobna było się cofnąć.
— Patrzcie panowie, — rzekł, jak pan de Bussy zordynarniał w podróżach z księciem Andegaweńskim, ma brodę, a nie ma felsycha u szpady; ma buty czarne a kapelusz szary.
— Tę samą uwagę miałem zrobić, mój kochany d’Epernon. Widząc cię tak dobrze ubranym, dziwiłem się, co w krótkim czasie stać się może z człowiekiem. Otóż ja Ludwik de Bussy, Clermont, muszę brać wzór z gaskońskiego panicza. Ale pozwólcie mi przejść panowie, tak się ciśniecie, że m; następujecie na pięty.
W tej chwili, Bussy przechodząc pomiędzy Epernonem a Quelusem, podał rękę panu de Saint-Luc, który dopiero co wszedł.
Saint-Luc poczuł, że ręka Bussego mokra od potu.
Pojął, że coś stało się nadzwyczajnego i wyprowadził go z sali.
— To rzecz nie pojęta, mówił Quelus, ubliżyłem mu i nic nie odpowiedział.
— Ja udeptałem go — rzekł d’Epernon i nic mi nie mówił.
— Ja prawie twarzy jego dotknąłem — dodał Schomberg, a nie obraził się.
— A ja wyzwałem go, a słowa nie wyrzekł — zakończył Maugiron.
— Zdaje mi się, że nie chciał słuchać, — znowu rzekł Quelus. Coś w tem być musi.
— Ja wiem co w tem jest — odpowiedział Schomberg.
— Co takiego?
— Wiedział, że czterech może go zabić, a nie chciał być zabitym.
W tej chwili król przyszedł do młodzieży.
Chicot mówił mu coś do ucha.
— A więc — rzekł król, co Bussy mówił? zdaje mi się, że głos jego w tej stronie słyszałem.
— Chcesz wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, co mówił Bussy? — zapytał d’Epernon.
— Tak, wiesz że jestem ciekawy, odparł Henryk z uśmiechem.
— Na honor, nic dobrego, Najjaśniejszy Panie — mówił Quelus, on nie jest paryżaninem.
— A czemże jest?
— Wieśniakiem.
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że nauczę psa, aby mu wygryzł łydki — mówił Quelus, może i tego nie spostrzeże.
— A ja — dodał Schomberg, mam charta w domu, którego nazwę Bussy.
— A ja, pójdę prosto i zajdę dalej — mówił d’Epernon. Dzisiaj go udeptałem, jutro w twarz uderzę. To tylko wiem jednak, że on sobie mówi:
dosyć walczyłem dla honoru, teraz trzeba myśleć o życiu.
— Jakto panowie — mówił Henryk z udanym gniewem, u mnie, w Luwrze, źleście się obeszli z dworzaninem brata mojego.
— Niestety! tak — mówił Maugiron odpowiadając na udany gniew udaną pokorą; chociaż Najjaśniejszy Panie, źleśmy się z nim obchodzili, nic nam nie odpowiedział.
Król spojrzał na Chicota i nachylił się do jego ucha...
— A co, czy beczą, czy ryczą? — rzekł.
— Kto wie, może miauczą — odpowiedział Chicot. Znałem ludzi, którzy znieść nie mogli miauczenia. Kto wie, może Bussy do tych ludzi należy. Otóż dlaczego nic nie odpowiedział.
— Tak sądzisz? — zapytał król.
— Każdy tak sądzi — treściwie odpowiedział Chicot.
— Daj pokój — rzekł Henryk, jaki pan, taki sługa.
— Chcesz przez to powiedzieć Najjaśniejszy Panie, że Bussy jest służącym twojego brata. Mylisz się w tym względzie.
— Panowie — rzekł Henryk, idę na obiad do królowej. Ponieważ Gelosi[1] mają nam grać farsę, zapraszam was.
Zgromadzenie skłoniło się z uszanowaniem, a król wyszedł wielkiemi drzwiami.
W tej samej chwili Saint-Luc wszedł małemi.
Gestem zatrzymał czterech dworzan, którzy mieli wychodzić.
— Za pozwoleniem, panie Quelus — rzekł kłaniając się, czy zawsze mieszkasz przy ulicy Ś-go Honoryusza.
— Zawsze — dlaczego pytasz, mój przyjacielu? — zapytał Quelus.
Mam ci coś powiedzieć.
— Ah!
— A ciebie panie Schomberg, czy mogę prosić o adres?
— Ja mieszkam przy ulicy Bethisy, odpowiedział Schomberg zdziwiony.
— D’Epernon, ja wiem twój adres.
Przy ulicy Grenelle.
— Jesteś moim sąsiadem — a ty panie Maugiron?
— Ja mieszkam w okolicy Luwru.
— Zacznę więc od ciebie, jeśli pozwolisz, albo nie, raczej od Quelusa.
— Wybornie, rozumiem; przybywasz ze strony Bussego.
— Nie mówię tego, lecz obciąłbym się z panam porozumieć.
— Ze wszystkiemi czterema?
— Tak.
— Debrze, skoro nie chcesz rozmawiać w Luwrze, możesz u którego z nas w mieszkaniu. Wszyscy możemy słyszeć, co masz każdemu pojedynczo powiedzieć, a we czterech lepiej ułożymy się i zrozumiemy, o co panu właściwie chodzi.
— Doskonale.
— Idźmy zatem do Schomberga.
— Tak, pójdźcie do mnie, przyjmę was z prawdziwą przyjemnością.
— Dobrze, panowie — odrzekł Saint-Luc kłaniając się — pokaż nam drogę, panie Schomberg.
— Najchętniej.
Pięciu dworzan wyszło z Luwru, trzymając się pod ręce i zajmując całą ulicę jak była szeroka.
Za niemi, w pewnem oddaleniu, szli lokaje, uzbrojeń od stóp do głów i powagą swoją nakazując szacunek dla panów.
Przybyli na ulicę Bethisy, gdzie Schomberg przygotował dla nich wielki salon.
Saint-Luc zatrzymał się w przedpokoju.


Rozdział XV.
Jak pan de Saint-Luc wypełnił zlecenia dane mu przez Bussego.

Pozostawmy na chwile pana de Saint-Luc w przedpokoju Schomberga, a zobaczmy co zaszło pomiędzy nim a Bussym.
Bussy, jakeśmy widzieli, razem z przyjacielem opuścił salę przyjęć, kłaniając się wszystkim tym, których szał nie zupełnie opanował i którzy lękali się człowieka tak strasznego jak Bussy.
Bo w tym czasie panowania siły fizycznej, w którym potęga osobista była wszystkiem, człowiek zręczny mógł sobie w takiem państwie, jak francuskie, nowe królestwo utworzyć.
Tym sposobem Bussy przewodził na dworze Henryka III-go.
Tego dnia, jakeśmy widzieli, Bussy źle był przyjęty w swojem królestwie.
Gdy wyszedł z sali, Saint-Luc zatrzymał go i zapytał:
— Co tobie, mój przyjacielu? bledniesz coraz mocniej i lękać się potrzeba, abyś nie zemdlał.
— Nie — odpowiedział Bussy — gniew mnie dusi.
— Zatem zważasz na dowcipki półgłówków?
— Osądź czy mogę nie zważać..
— Uspokój się, Bussy.
— Uspokój się! łatwo powiedzieć. Gdybyś połowę tego usłyszał co ja, przy twoim temperamencie, nie wiem, czy byś żył jeszcze.
— A więc czego żądasz?
— Saint-Luc, jesteś moim przyjacielem i wielkie dałeś tego dowody. — A! kochany przyjacielu — odpowiedział Saint-Luc, nie warto o tem wspominać — zapewne, pchnięcie było piękne, ale nie korzystne. Król mię go nauczył, kiedy w Luwrze trzymał w więzieniu...
— Kochany przyjacielu.
— Dajmy pokój panu de Monsoreau, a mówmy o Dyanie. Czy była kontenta biedaczka? czy mi przebaczyła? A co, kiedy wasze wesele?
— Mój kochany, zaczekaj aż Monsoreau umrze.
— Co?... — zapytał Saint-Luc cofając się — jakby na gwóźdź nastąpił.
— Nie inaczej. Stokrotki nie sa tak niebezpieczną rośliną, jak sądziłeś i ffie każdy kto na nic paduie, umiera. Monsoreau żyje 1 jest wścieklejszy niż był kiedykolwiek.
— Doprawdy?
— Zemstą tylko oddycha i przysiągł, że ciebie przy pierwszej sposobności zabije.
— Niepokoisz mnie, mój drogi.
— Tak jest, a nie inaczej.
— Żyje!
— Niestety! tak.
— A cóż za osioł lekarz go kuruje?
— Mój własny.
— Jakto! zrozumieć nie mogę. Na honor, ja ogłosiłem śmierć jego i spadkobierców znajdziecie w żałobie. Ale to nic, przy pierwszej sposobności, nie jedno ale cztery dani mu pchnięcia.
— Uspokój się, mój przyjacielu — mówił Bussy. Co prawda, Monsoreau lepiej mi usłużył niż się możesz spodziewać. Wyobraź sobie, on księcia posądza... on o niego jest zazdrosny. Ja, ja jestem w jego oczach przyjacielem, Bayardem, kochanym Bussy. Wyobraź sobie, ten głupiec Remy wrócił mu życie.
— Co za głupiec!
— Ale uczciwy człowiek, powiada, że na to jest lekarzem, aby leczył ludzi.
— A to szaleniec!
— Monsoreau mówi, że mnie winien życie i mnie żonę swoję powierza.
— Rozumiem teraz dla czego spokojnie chcesz oczekiwać jego śmierci; że mnie to cieszy, to wielka prawda.
— Drogi przyjacielu!
— Na honor, spadamy z obłoków.
— Przekonaj się, że teraz nie idzie o pana de Monsoreau.
— Bynajmniej. Używajmy życia, póki się daje. Jednak gdy wyzdrowieje, uprzedzam cię, że każę sobie zrobić pancerz stalowy i żelazne okiennice u okien zawieszę. Dowiedz się od księcia Andegaweńskiego, czy matka nie dała mu jakiego lekarstwa przeciwko truciźnie? Tymczasem, bawmy się przyjacielu.
Bussy nie mógł wstrzymać uśmiechu; podał rękę panu de Saint-Luc.
— A więc, jak widzisz, mój przyjacielu, tylko na pół zrobiłeś mi przysługę.
Saint-Luc spojrzał na niego z zadziwieniem.
— Prawda — rzekł — czy chcesz, abym dokończył? trudno to prawda; ale dla ciebie mój Bussy, wiele gotów jestem uczynić, osobliwie jeżeli Monsoreau krzywem okiem będzie na mnie patrzył.
— Nie, mój drogi, dajmy mu pokój a jeżeli chcesz mię zobowiązać, na kogo innego przenieś tę przysługę.
— Powiedz, słucham cię.
— Czy dobrze jesteś z panami ulubieńcami?
— Na honor, jak pies z kotem; dopóki nas wszystkich słońce oświeca, nic nie mówimy; gdyby jeden zasłonił światło drugiemu, natychmiast ukazałyby się pazury i zęby.
— To co mówisz, cieszy mnie.
— Tem lepiej.
— Przypuśćmy że światło zaćmione.
— Niech będzie.
— Zatem ty pokażesz twoje białe zęby i wyciągniesz twoje straszne pazury.
— Rozumiem cię.
Bussy uśmiechnął się.
— Przybliż się do pana Quelusa — rzekł.
— Aha! aha!... — odpowiedział Saint-Luc.
— Pojmujesz?
— Pojmuję.
— Doskonale. Zapytaj go więc, kiedy chce abym mu gardło poderżnął, albo on mnie nawzajem.
— Zapytam go.
— Oto nie po winien się gniewać.
— Pójdę, chociażby zaraz, jeśli chcesz tego.
— Zaczekaj. Idąc do pana Quelusa wstąp do pana Schomberga i takie same zadaj mu pytanie.
— Wybornie! tylko trochę za wiele...
Bussy giestem dał do zrozumienia, że nie słucha tłomaczeń.
— Niech będzie, stanie się twojej woli zadosyć.
— Kiedy tak, mój drogi Saint-Luc — odparł Bussy — skoro cię tyle uprzejmym znajduję, udaj się do Luwru, do pana Maugiron i zobowiąż do połączenia się z kolegami.
— Ha! ha!... — rzekł Saint-Luc — zatem już trzech; czy pomyślałeś o tem Bussy?
— Bynamniej.
— Jakto bynajmniej?
— Ztamtąd, udasz się do Epernona. Nie zatrzymuję cię długo u niego, bo nie wiele go cenię, otóż teraz zupełna liczba.
Saint-Luc opuścił ręce i spojrzał na Bussego.
— Czterech?... — mruknął.
— Tak, czterech — powtórzył Bussy — przyznam ci się, że nie pojmuję ani twojej waleczności, ani grzeczności, że z taką postępujesz łagodnością z owymi paniczami.
— O! kochany przyjacielu!
— Spuszczam się na ciebie w tym względzie. Staraj się, aby wszystko przyzwoicie ukończyć!
— Będziesz ze mnie zadowolony.
Bussy podał rękę panu Saint-Luc.
— Panowie ulubieńcy — rzekł — teraz my z was będziemy się śmieli.
— Teraz przyjacielu, warunki.
— Jakie warunki?
— Twoje.
— Ja ich nie daję, przyjmę je od tych panów.
— A broń?
— Jaką oni obiorą.
— Dzień, miejsce, godzina?
— Od ich woli.
— Ale przecież...
— Nie mówimy więcej, działaj, a prędko przyjacielu. Będę się przechadzał w małym ogródku Luwru, tam mię znajdziesz.
— Będziesz czekał?
— Tak.
— Może to będzie za długo.
— Mam dosyć czasu.
Wiemy teraz jak pan de Saint-Luc znalazł ulubieńców w sali posłuchalnej Luwru i jak z niemi zaczął rozmowę.
Teraz idźmy za nimi do przedpokoju mieszkania Schomberga, gdzie pozostawiliśmy tych panów, czekających według wszelkich praw etykiety, tak mocno obserwowanych w owej epoce.
Obiedwie połowy drzwi otworzono i odźwierny przyszedł powitać pana de Saint-Luc, który jedną ręką oparty na lędźwi, drugą dotykając długiego rapira, postąpił na środek progu i stanął tak regularnie, że za rozmiar najlepszy architekt by się nie powstydził.
— Pan d’Espinay, de Saint-Luc — rzekł odźwierny.
Samt-Luc wszedł.
Schomberg jako gospodarz, podniósł się i postąpił na przeciw gościa, który zamiast go witać, włożył kapelusz na głowę. Ta formalność zdradzała cel odwiedzin.
Schomberg odpowiedział ukłonem i zwróciwszy się do Quelusa:
— Mam honor przedstawić ci — rzekł — pana Jakoba de Levis, hrabiego Quelus.
Saint-Luc postąpił do Quelusa i niski oddał mu ukłon.
— Szukałem pana — rzekł.
Quelus ukłonił się.
Schomberg zwrócił się w inny róg sali.
— Mam honor, przedstawić ci, pana Ludwika de Maugiron.
Pan Saint-Luc ukłonił się i te, co poprzednio wygłosił słowa:
— Szukałem pana.
Z Epernonem ta sama odbyła się ceremonia.
Następnie Schomberg siebie przedstawił.
Potem wszyscy czterej usiedli.
Saint-Luc stał ciągle.
— Panie hrabio — rzekł do Quelusa — ubliżyłeś panu Ludwikowi de Clermont d’Amboise, panu de Bussy, który wyzywa cię na pojedynek w dniu i miejscu, jakie wyznaczysz. Broń należy do twojego wyboru, a walka ma być na śmierć.
— Pan hrabia de Bussy wiele mi czyni zaszczytu — odpowiedział Quelus.
— Jaki dzień wyznaczasz, panie hrabio?
— Mało mnie to obchodzi; tylko wołałbym jutro jak po jutrze; czem wcześniej, tem lepiej.
— A godzinę?
— Rano.
— Broń?
— Rapiry i sztylety, jeżeli pan de Bussy na to przystanie.
Saint Luc się skłonił.
— Wszystko — rzekł — co panowie postanowicie w tym względzie, będzie prawem dla pana de Bussy.
Następnie, skierował się do Maugirona, który odpowiedział tak samo; w końcu do dwóch innych.
— Ale — rzekł Schomberg, do którego, jako do gospodarza, mówiono na ostatku, o jednej rzeczy myślemy.
— O jakiej?
— Że traf dziwne czasem dokazuje rzeczy i że z czterema się rozprawiać w jednym dnin, to dla pana de Bussy będzie za ciężko.
Saint-Luc odpowiedział na to grzecznym uśmiechem.
— Zapewne — rzekł — nie łatwo będzie dla pana de Bussy rozprawiać się z czterema i tak walecznymi, jak panowie; ale mówi on, że to nie nowość dla niego, albowiem miał to zdarzenie pod Tournelles, przy Bastylii.
— I będzie się potykał z nami wszystkiemi?... — zapytał d’Epernon.
— Nie inaczej — odparł Saint-Luc.
— Oddzielnie, czy razem?... — zagadnął Schomberg.
— To do woli panów, siła, czy rozdzielona, czy razem, to wszystko jedno.
Ulubieńcy spojrzeli po sobie.
Quelus pierwszy przerwał milczenie:
— Bardzo pięknie — rzekł zaczerwieniony od gniewu — bardzo to pięknie ze strony pana de Bussy; ale jakkolwiek mało nas ceni, możemy się każdy z osobna potykać. Przyjmujemy propozycyę hrabiego i jeden po drugim nastąpi.
Quelus spojrzał na swoich przyjaciół, którzy odgadując myśl jego, dali znak potwierdzający.
— Albo, co lepiej jeszcze — mówił dalej — ponieważ nie chcemy zabić grzecznego człowieka, niech wypadek decyduje, kto z nas polegnie.
— Lecz — rzekł Saint-Luc — trzej inni?
— Trzej inni! pan de Bussy wielu ma przyjaciół, a my wielu nieprzychylnych, aby trzej inni stali z założonemi rękami. Czy zgadzacie się na to?... zapytał swoich towarzyszy.
— Tak — odpowiedzieli jednozgodnie.
— Bardzo mi będzie przyjemnie — rzekł Schomberg — ze pan de Bussy na tę ucztę zaprosi Livarota.
— Gdyby mi wolno było objawić moje życzenie, chciałbym aby pan Balzac d’Entraguet był także zaproszony.
— Żeby partya była zupełną — mówił Maugiron — niech i Ribeirac się stawi.
— Panowie — rzekł Saint Luc — zaniosę waszą odpowiedź panu de Bussy, a że jest grzeczny, zatem jestem pewny, iż zastosuje się do niej. Teraz nie pozostaje mi nic więcej, jak tylko złożyć podziękowanie ze strony pana hrabiego.
Saint-Luc ukłonił się, a cztery głowy ulubieńców schyliły się także.
Odprowadzili go aż do drzwi salonu.
W przedpokoju, zastał czterech lokajów Wyjął sakiewkę i rzuciwszy ją, rzekł:
— Pijcie — rzekł — za zdrowie panów swoich.


Rozdział XVI.
W czem pan Saint-Luc więcej był ucywilizo­wany od Bussego, nauki, jakie mu dał i jaki z nich zrobił użytek kochanek pięknej Dyany.

Saint-Luc powrócił dumny ze spełnienia zleceń.
Bussy czekał go i podziękował.
Saint-Luc znalazł go smutnym, co nie było zwyczajem Bussego.
— Czy ci co złego zrobiłem?... — zapytał Saint-Luc.
— Na honor, żałuję, że zamiast wyznaczenia terminu, nie powiedziałeś: natychmiast.
— Cierpliwości!... Andegaweńczycy jeszcze nie przybyli; pozwólże im przybyć. Prócz tego, cóź cię tak nagli ludzi na tamten świat wyprawiać?...
— Bo chciałbym umrzeć jak najprędzej.
Saint-Luc spojrzał na Bussego z zadziwieniem, którego ludzie silni zazwyczaj doznają, ilekroć przedstawia się jakie niebezpieczeństwo.
— Umrzeć!... W twoim wieku, mając taką kochankę a takie imię.
— Tak, jestem pewny, że ich wszystkich czterech ubiję, a sam odbiorę cios, który mnie uspokoi na wieki.
— Jakież czarne myśli!
— Chciałbym wiedzieć czy byłbyś inny... Mąż, który kona i powstaje; żona nie mogąca opuścić łoża konającego. A! chcialbym sam skonać jak najprędzej.
Saint-Luc na tę mowę odpowiedział głośnym śmiechem, który ptaki siedzące na drzewie zestraszył.
— A!... — zawołał — to niewiniątko. Mój drogi, nie ma nad ciebie szczęśliwszego kochanka.
— Dowiedź mi zatem...
— „Nihil facilius”, jak mówił jezuita Triquet; wszak jesteś dobrze z panem de Monsoreau?
— Na honor wstyd mi ludzi. Ten gbur nazywa mię swoim przyjacielem.
— Zatem bądź nim...
— Jest to nadużywać tego tytułu...
— „Prorsus absurdum“ — mówił zawsze Triquet; czy on naprawdę twoim przyjacielem?
— Tak mówi.
— Nie wierz temu; on czyni cię nieszczęśliwym, a celem przyjaźni jest wzajemne szczęście. Tak przynajmniej król określa przyjaźń.
Bussy roześmiał się.
— Jeśli czyni cię nieszczęśliwym — mówił Saint-Luc, nie jest twoim przyjacielem; zatem możesz z nim postępować, jak ci się podoba. Możesz być dla niego obojętnym, możesz wziąć mu żonę i zgubić go, jeżeli będzie co mówił.
— W rzeczy samej — rzekł Bussy, ja go nienawidzę...
— A on się ciebie boi.
— Sądzisz, że mnie lubi?
— Weź mu żonę, a zobaczysz.
— Czy to logika ojca Triqueta?
— Nie, to moja.
— Dziękuję za nią.
— Czy cię zadawala?
— Nie, wolę uczciwość.
— I wolisz zostawić panią de Monsoreau aby męża leczyła?... Rzecz bardzo prosta, że skoro zginiesz, przywiąże się do człowieka, który jej pozostanie.
Bussy brwi zmarszczył.
— Co więcej — dodał Saint-Luc, oto moja żona, wcale dobra do rady. Właśnie narwala sobie kwiatków w ogrodzie królowej maiki i musi być w wybornym humorze.
W rzeczy samej, Joanna przybyła, jaśniejąca zadowoleniem i złośliwością. Są szczęśliwe natury. które na wszystko obojętne a jak skowronek na polu, zawsze śpiewają.
Bussy powitał ją jak przyjaciel; ona podała mu rękę, co dowodzi, ze nie Dubois przywiózł ten zwyczaj z Anglii.
— Jakże wasze miłostki? — zapytała związując kwiaty w bukiet.
— Konają — odpowiedzią1 Bussy.
— Zranione i mdleją — dodał Sanint-Luc; sądzę, Joanno, ze ty je ocucisz.
— Proszę pokazać mi ranę.
— Najchętniej. Bussy nie lubi uśmiechu pana de Monsoreau i chce się oddalić.
— I porzucić Dyanę? — zawołała z oburzeniem Joanna.
Bussy zaniepokojony tym pierwszym objawem dodał:
— O! pani, nie mów, że chcę umierać.
Joanna spojrzała na niego z litością, ale nie ewangeliczną.
— Biedna Dyana — rzekła; mężczyźni zawsze są niewdzięczni!..
— Otóż morał mojej żony!..
— Niewdzięczni!.. — zawołał Bussy, dlatego, że nie chcą obłudą miłości odziewać?
— To tylko, panie, wymówka — odrzekła Joanna, gdybyś pan szczerze kochał, jednego tylko byś się lękał, aby cię kochać nie przestano.
— No, przyjacielu, przyznaj się.
— Ale pani — mówił Bussy, są ofiary, które...
— Ani jednego wyrazu więcej; lepiej pan przyznaj się, ze nie kochasz Dyany, to będzie godniejszem uczciwego człowieka.
Bussy zbladł na samą tę myśl.
— Kiedy sam nie śmiesz tego objawić, to ja jej powiem.
— Pani! pani!..
— Zabawni jesteście z waszemi ofiarami... a my dla was nic nie czynimy? Jakto! narażać się na męki przy tym tygrysie Monsoreau, zachowywać wszelkie prawa okazując większą siłę duszy niż Samson i Hannibal, dlatego, aby zwycięzcy tryumf zapewnić, nie jest że to heroizmem? O! Dyana jest godną podziwu, ja nie byłabym wstanie tego uczynić.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział Saint-Luc, nisko się kłaniając, co rozśmieszyło Joannę.
Bussy wahał się.
— Namyśl się — mówiła Joanna; a jeszcześ nie upadł na kolana i nie uderzył się w piersi?
— Masz słuszność — odpowiedział Bessy, jestem człowiekiem ułomnym, niższym od pospolitej kobiety.
— Przynajmniej, że się przekonałeś.
— Co mi pani rozkażesz?
— Idź natychmiast oddać wizytę.
— Panu de Monsoreau?
— A o kimże mowa?... o Dyanie.
— Ale oni zawsze są razem.
— A kiedy pan bywałeś u pani Barbezieux, czy nie siedziała przy niej ta gruba masa, która cię co chwila kąsała.
Bussy zaczął się śmiać, Saint-Luc go naśladował, a Joanna poszła za ich przykładem; było to trio wesołości które ciekawych zwabiło.
— Pani — rzekł nakoniec Bussy, idę do pana de Monsoreau. Żegnam cię.
Rozeszli się.
Bussy prosił Saint-Luca, aby nie mówił o wyzwaniu.
Pana de Monsoreau zastał w łóżku.
Hrabia wydał okrzyk radości, spostrzegając go.
Remy przyrzekł, że jego rana zagoi się we trzy tygodnie.
Dyana palec położyła na ustach; był to jej zwyczaj witania.
Potrzeba było opowiedzieć hrabiemu całą historyę wyprawienia Bussego, wizytę na dworze i przyjęcie jakiego doznał.
Na to opowiadanie Dyana się uśmiechnęła.
Pan de Monsoreau myśląc nad tem, co słyszał, prosił, aby Bussy nachylił się do niego i mówił mu do ucha:
— To są jakieś plamy, nieprawdaż?...
— I ja tak sądzę — odparł Bussy.
— Wierzaj mi, ja znam tego człowieka, nie warto się dla niego narażać.
— Wiem o tem — odrzekł Bussy z uśmiechem, który przypomniał hrabiemu okoliczność, gdy książę go zdradzał.
— Wierzaj mi — mówił Monsoreau — jestem twoim przyjacielem, a ilekroć będziesz potrzebował rady, udaj się do mnie.
— Panie — rzekł Remy — po opatrzeniu ran, potrzeba ci spokoju i snu...
— Tak, kochany doktorze. Mój przyjacielu, przejdź się z panią de Monsoreau... mówią, że ogród pięknym jest w tej porze roku.
— Jestem ci posłuszny — odpowiedział Bussy.


Rozdział XVII.
Ostrożności pana de Monsoreau.

W kilka dni Bussy przekonał się, że państwo Saint-Luc mieli słuszność i oddał im sprawiedliwość.
Dawniej, aby być człowiekiem, potrzeba było być wielkim i pięknym dla potomności.
Bussy, zapomniawszy o Plutarchu, ulubionym swoim autorze, którego czytanie miłość przerwała, Bussy piękny jak Alcybiades, nie troszcząc się o teraźniejszość, chciał naśladować Scypiona, albo przynajmniej Bayarda.
Dyana była prostszą i jak dziś mówią, naturalniejszą.
Pozwalała rozwijać się dwom wrodzonym płci swojej instynktom, kochać i zwodzić.
Nigdy nie myślała posuwać swej wyobraźni do spekulacyi filozoficznej, którą Charon i Montaigne, nazywają „uczciwością“.
Kochać Bussego było jej logiką; należeć do Bussego jej moralnością; drżeć za dotknięciem jego ręki, jej metafizyką.
Pan de Monsoreau (piętnaście dni upłynęło od jego wypadku,) miał się coraz lepiej. Uniknął gorączki, dzięki kuracyi za pomocą zimnej wody, którą Opatrzność albo Ambroży Paré wynalazł; gdy oto mocnego doznał wstrząśnienia, dowiedział się bowiem, że książę Andegaweński przybył do Paryża z królową matką i swojemi andegaweńczykami.
Hrabia słusznie się niepokoił, bo nazajutrz po swojem przybyciu, książę pod pozorem zasiągnięcia wiadomości, odwiedził pałac przy ulicy Petits-pères, a niepodobna było drzwi zamknąć przed nosem księcia, osobliwie, gdy dawał dowody życzliwości.
Pan de Monsoreau przyjął księcia, który był dla niego grzecznym, a osobliwie dla żony jego.
Jak tylko książę wyjechał, pan de Monsoreau przywołał Dyanę, oparł się na jej ramieniu i mimo oporu Remyego, trzykroć obszedł swój fotel.
Obszedłszy fotel trzy razy, zdawał się być zadowolony a Dyana odgadła z jego uśmiechu, że coś złego zamyśla.
Ale to należy do prywatnej historyi domu Monsorear.
Powróćmy do księcia Andegaweńskiego, należącego do części epicznej tej historyi.
Nie był to dzień obojętny dla obserwatorów, w którym Franciszek Walezyusz powrócił do Luwru.
Otóż co oni zauważyli:
Wiele dumy ze strony króla.
Obojętność ze strony królowej matki.
Uniżone zuchwalstwo ze strony księcia, który zdawał się mówić:
— Po co u dybała mię przyzywasz, kiedy mi robisz tak kwaśną minę?
Przyjęcie było przyprawione spojrzeniami ukośnemi, ognistemi, pożerającemi panów Livarota, Ribeiraca i Entragueta, którzy uprzedzeni przez Bussego, wiedzieli w kim mają przeciwników.
Chicot w tym dniu, więcej miał przyjaciół, niż Cezar w7 wilią bitwy Farsalskiej.
Później wszystko się uspokoiło.
Nazajutrz po przybyciu do Luwru, książę drugi raz odwiedził rannego.
Monsoreau wiedząc o wszelkich szczegółach widzenia się księcia z królem, pieścił księcia słowami i poruszeniami aby go utrzymać w nieprzyjaźni.
Kiedy miał się nieco lepiej i kiedy książę odjechał, oparty na ramieniu żony, jak pierwej trzykroć obszedł fotel, tak teraz trzykroć obszedł pokój.
Po czem usiadł więcej jeszcze zadowolony niż pierwej.
Tego samego wieczora, Dyana powiedziała Bussemu, że jej mąż coś ważnego zamyśla.
Po chwili, Monsoreau i Bussy byli sami.
— Kiedy sobie wspomnę — mówił Monsoreau, ze książę uśmiecha się do mnie, a jest moim śmiertelnym nieprzyjacielem i że on namówił Saint-Luca, aby mię zabił, dreszcz mię przechodz.
— Żeby cię zabił! zmiłuj się hrabio. Saint-Luc jest uczciwym człowiekiem i sam przyznajesz, że go wyzwałeś, żeś pierwszy miecza dobył.
— Prawda, ale i to pewna, że go książę namówił.
— Słuchaj, znam księcia i znam Saint-Luca, winienem cię więc uprzedzić, że Saint-Luc przychylnym jest królowi, a nie księciu. A! gdyby cię ranił Entraguet, Ribeirac, albo Livarot i słowa-bym nie powiedział.
— Jak uważam, nie znasz historyi francuzkiej panie Bussy — mówił Monsoreau uparty w swojem zdaniu.
Bussy mógłby był powiedzieć, że chociaż niedobrze zna historyę francuską, dokładnie zna za to geografię andegaweńską, a nadewszystko tej części kraju, gdzie leży Meridor.
Nakoniec Monsoreau powstał i zeszedł do ogrodu.
— Tego mi dosyć — rzekł, dzisiaj możemy się przeprowadzić.
— Dlaczego? — rzekł Remy. Alboż tutaj powietrze niedobre? alboż panu brakuje rozrywki?
— Przeciwnie — odpowiedział Monsoreau — mam jej za wiele, książę utrudza mnie swojemi odwiedzinami; przywozi z sobą mnóstwo młodzieży, których ostrogi niedobrze mi działają na nerwy.
Gdzież się pan udasz?
— Kazałem przygotować domek przy Tournelles.
Bussy i Dyana, bo oboje byli obecni tej rozmowie, spojrzeli na siebie ze słodkiem wspomnieniem przeszłości.
— Jakto! tam! — zawołał w zapomnieniu Remy.
— Znasz ten dom? — zapytał pan de Monsoreau.
— A któżby nie znal pałacu wielkiego łowczego Francyi, osobliwie kto mieszkał przy ulicy Beautrellis?
Monsoreau z przyzwyczajenia zaczął podejrzewać.
— Tak, tak — mówił — pójdę tam i będzie mi dobrze. Tam nie można więcej przyjmować nad cztery osoby. Jest to warownia, z której okien o trzysta kroków można widzieć kto do nas przybywa.
— Tak, że.. — mówił Remy.
— Że można uniknąć odwiedzin, osobliwie będąc zdrowym.
Bussy przygryzł usta i zadrżał, aby i na niego nie przyszła ta kolej.
Dyana westchnęła.
Przypomniała sobie albowiem ranionego Bussego, na jej spoczywającego łóżku.
Remy namyślił się i pierwszy przemówił.
— Pan nie możesz tego zrobić.
— Dlaczego, panie lekarzu?
— Ponieważ wielki łowczy Francyi powinien przyjmować gości, trzymać służbę i ekwipaże. Może on mieć pałac dla psów, ale nie wolno mu mieć chałupy dla siebie.
Monsoreau pomruknął tonem, który znaczy:
— To prawda.
— Ponieważ — mówił Remy, jestem lekarzem serca i ciała, mogę powiedzieć, że to nie miejsce pana hrabiego obchodzi.
— A cóż takiego?
— Pani hrabina.
— Cóż z tego...
— Niech się pani hrabina przeniesie.
— Aha! — zawołał pan de Monsoreau, rzucając na Dyanę spojrzenie, w którem więcej było gniewu jak miłości.
— A więc pozbądź się hrabio swojego urzędowania, podaj się do dymisyi, bo albo dopełnisz, albo zaniedbasz swoich obowiązków. Jeśli ich nie wypełnisz, rozgniewasz króla, jeśli będziesz chciał je dopełnić...
— Uczynię co do mnie będzie należało, odpowiedział pan de Monsoreau przez zęby, ale nie opuszczę hrabiny.
Hrabia kończył te wyrazy, gdy na dziedzińcu dał się słyszeć tentent.
Monsoreau zadrżał.
— Znowu książę! — pomruknął.
— Tak, on — rzekł Remy idąc do okna.
Jeszcze lekarz się nie odwrócił, gdy dzięki przywilejom rodowym książę bez meldowania wszedł do pokoju.
Czatujący Monsoreau zauważył, że pierwszo jego spojrzenia padło na Dyanę.
Wkrótce niewyczerpana grzeczność księcia objaśniła go lepiej; przyniósł on Dyanie jeden z owych rzadkich klejnotów, których znakomici artyści wyrabiają trzy, albo cztery przez całe swoje życie, któremi uświetniają swoją epokę, a których pomimo powolnej roboty, dziś więcej, niż było kiedykolwiek.
Był to piękny sztylet ze złotą rękojeścią rzeźbioną — w rękojeści był flakon; na głowni były wyrobione łowy: psy, konie, strzelcy, jelenie, drzewa, niebo, a wszystko w cudownej harmonii.
— Zobaczmy to — mówił Monsoreau, lękając się, aby nie było jakiego ukrytego biletu w rękojeści.
Książę sam zadosyć uczynił jego obawie, rozdzielając sztylet.
— Tobie — rzecze — jako strzelcowi głownia, hrabinie rękojeść. Jak się masz, Bussy. Ty widzę teraz z hrabią w przyjaźni?
Dyana zarumieniła się.
Bussy umiał nad sobą panować.
— Mości książę zapominasz — odrzekł Bussy, że sam dzisiaj rano kazałeś mi się dowiedzieć o zdrowiu hrabiego. Wykonałem, jak zwykle, rozkazy Waszej Książęcej Mości.
— Prawda, zapomniałem — rzekł książę.
Potem usiadł przy Dyanie i mówił z nią cicho.
Po chwili:
— Hrabio — rzekł — okropnie gorąco w tym pokoju. Widzę jak hrabina ledwie oddycha i myślę ofiarować jej moją rękę, aby się przeszła po ogrodzie.
Mąż i kochanek spojrzeli po sobie.
Dyana posłuszna zaproszeniu, wstała i podała rękę.
— A ty podaj mi twoję rękę — mówił Monsoreau do Bussego.
Monsoreau udał się za żoną.
— Jak widzę — mówił książę — jesteś zupełnie zdrów.
— Tak, Mości Książę i spodziewam się, że wkrótce wszędzie będę mógł żonie towarzyszyć.
— Ale teraz niepotrzebnie się trudzisz.
Sam Monsoreau czuł, jak słuszne jest zalecenie księcia.
Usiadł w miejscu, z którego mógł go wciąż widzieć.
— Mój hrabio — rzekł do Bussego, skoro jesteś tak dobry, dziś wieczór odprowadzisz moję żonę do pałacyku położonego przy Bastylli. Tam jej będzie lepiej niż tutaj. Dlategom ją wyrwał z Meridor, aby jej ten sęp nie porwał w Paryżu.
— O nie panie — mówił Remy do swojego pana — pan na to przystać nie możesz.
— A to dlaczego? — zapytał Monsoreau.
— Bo należysz do księcia Andegaweńskiego, któryby ci zapewne nie przebaczył tego kroku.
— A mnie co to obchodzi! — zawołał z uniesieniem młodzieniec, gdy mrugnieniem Remyemu dał do zrozumienia, że milczeć powinien.
Monsoreau zamyślił się.
— Remy ma słuszność — rzekł — nie od ciebie powinienem wymagać podobnej przysługi; ja sam ją odprowadzę i sam za kilka dni tam będę mógł mieszkać.
— Stracisz urzędowanie — rzekł Bussy.
— Być może, ale żonę ocalę.
Temu wyrażeniu towarzyszyło zmarszczenie brwi, na które Bussy westchnął.
W rzeczy samej, tego jeszcze wieczora, hrabia odprowadził żonę do znajomego nam domku Tournelles.
Remy pomagał odzyskującemu zdrowie umieścić się.
Następnie, ponieważ to był człowiek pełen poświęcenia i pojmujący, że w szczupłem mieszkaniu, Bussy będzie potrzebował jego pomocy w zagrożonych miłostkach, zbliżył się do Gertrudy, która go odpychała z początku, a w końcu przebaczyła Dyana zajęła swój pokój, w którym był jej portret i łóżko adamaszkowe.
Kurytarz tylko oddzielał ją od pana de Monsoreau.
Bussy darł włosy na głowie.
Saint-Luc dowodził mu, że drabinki jedwabne doszły wysokiej doskonałości i mogą schody zastąpić.
Monsoreau zacierał ręce i uśmiechał się, ze na złość księciu Andegaweńskiemu uczynił.


Rozdział XVIII.
Odwiedziny w domku Tournelles.

Podniecanie się zastępuje dla niektórych ludzi namiętność; tak jak wilkowi i hyenie głód nadaje odwagę.
Podobnież książę Andegaweński nie zastawszy Dyany w Meridor, powrócił do Paryża.
Za powrotem, prawie był w niej zakochany, a głównie dlatego, że go jej pozbawiono.
Wniosek oczywisty, że jego nienawiść dla pana de Monsoreau, poczynająca się od chwili jego zdrady, zmieniła się w pewien rodzaj wściekłości, tem niebezpieczniejszej, że znając energiczny charakter hrabiego, szukał tylko sposobności pomszczenia się.
Z drugiej strony, nie zrzekł się jeszcze widoków politycznych; przeciwnie, pojęcie o jego wielkości odurzało go.
Zaledwie powrócił do Paryża, aliści rozpoczął swoje tajemne i zdradliwe podstępy.
Chwila była przyjazna.
Wielu niepewnych rokoszan, idących za powodzeniem, podnieceni słabością króla, zręcznością Katarzyny, połączyli się z Andegaweńczykami, cisnęli się do księcia Andegaweńskiego licząc na Gwizyuszów, ukrytych w cieniu i milczeniu, co na i więcej zatrważało Chicota.
Zresztą, im więcej było wylania powierzchownego ze strony księcia dla Bussego, tem większa była wewnętrzna obłuda.
I to niepokoiło księcia, że widział młodego człowieka, jak u pana de Monsoreau odbierał mu to zaufanie, jakie w nim pokładał ten nawet mąż zazdrosny.
Trwożyła go nawet radość, rozlana na twarzy Dyany, świeże kolory, czyniące ją przyjemną i pożądaną.
Książę wiedział, że kwiaty najpiękniejsze przy słońcu, a kobiety, kochają ze wzajemnością.
Dyana w włócznie była szczęśliwą, a dla księcia zgryźliwego i zawistnego przykrem było patrzeć na szczęście bliżniego.
Urodzony księciem, możny siłą i podstępem tak w swoich miłostkach, jak zemście, używał wszystkiego, co mu zapewniało powodzenie.
Idąc za radą Aurillego, myślał, że to jest wstydem dla księcia dać się zatrzymać tak śmiesznym przeszkodom, jakiemi są: zazdrość męża i wstręt kobiety.
Pewnego dnia, kiedy źle spał i kiedy noc przepędził w gorączkowych marzeniach, uczuł, że żądze w min grają, rozkazawszy zatem przygotować ekwipaż, udał się do pana Monsoreau.
Monsoreau, jak wiemy, wyjechał do swojego domku Tournelles.
Książę uśmiechnął się na tę wiadomość.
Był to taki sam podstęp, jak wyjazd z Meridor.
Zapytał, ale tylko dla formy, gdzie leży ten domek: odpowiedziano mu, że na placu świętego Antoniego.
Odwrócił się więc do Bussego, który mu towarzyszył.
— Skoro jest w Tournelles — rzekł — jedźmyż do Tournelles, Orszak ruszył w drogę i wkrótce cała ta część miasta była w ruchu w skutek obecności dwudziestu czterech dworzan, składających zwykły orszak księcia, z których każdy miał dwóch lokajów i trzy konie.
Książę doskonale znał dom i bramę, Bussemu także nie były one obcemi.
Obadwaj zatrzymali się tedy przed bramą, obadwaj weszli na schody, a ztamtąd książę udał się do apartamentów.
Ztąd wynikło, że książę, jako uprzywilejowany, widział pana de Monsoreau, który go przyjął leżąc w wielkie m krześle, Bussy zaś dostał się w objęcia Dyany.
Gertruda stała na czatach.
Monsoreau zazwyczaj blady, gdy zobaczył księcia, zzieleniał.
— Mości książę — rzekł drżąc ze złości — Mości książę w tak biednym domku, to dla mnie za wiele zaszczytu.
Było to widoczną ironią, bo hrabia nie starał się kryć uczuć swoich.
Książę zdał się na to nie zważać, bo zbliżywszy się do przychodzącego do zdrowia — rzekł:
— Gdziekolwiek znajduje się mój przyjaciel, wszędzie dowiaduję się o jego zdrowiu.
— Wasza książęca mość mówiłeś o przyjacielu.
— Tak jest, hrabio, jakże się miewasz?
— Daleko lepiej; wstaję, chodzę i za ośm dni znaku rany nie będzie.
— Czy lekarz przepisał ci powietrze Bastylli?... — zapytał książę z największą łagodnością.
— Tak, Mości książę.
— Czy ci tam nie dobrze było?
— Wcale nie dobrze, musiałem wiele gości przyjmować, a to mię niepokoiło.
Hrabia wymówił te wyrazy z pewnem znaczeniem, jednak książę na to nie zważał.
— Zdaje mi się, że tu nie ma ogrodu?... — rzekł.
— I ogród mi nie był przyjemny — odpowiedział Monsoreau.
— A gdzież się przechadzasz mój drogi?
— Ja i tam się nie przechadzałem.
Książę przygryzł usta i przechylił się na krześle.
— Czy wiesz hrabio — rzekł po chwili milczenia, że u króla bardzo wielu stara się o twój urząd wielkiego łowczego.
— Pod jakim pozorem, Mości książę?
— Mówią, że nie żyjesz.
— Mogę zaręczyć, że dotąd nie umarłem.
— Ja zaś nie mogę — mówił książę — prawie żywcem się zakopujesz.
Teraz Monsoreau przygryzł usta.
— Więc mówisz, Mości książę, że mogę stracić urzędowanie?
— Być może.
— Są rzeczy, które nad mój urząd przekładam.
— Bardzo szlachetnie z twojej strony.
— Taki mój sposób myślenia, Mości książę.
— Kiedy tak, to nie będziesz się gniewał, że król o tem będzie wiedział.
— Któż mu to powie?
— Jeśli mię będzie pytał, powtórzę mu naszą rozmowę.
— Na honor, Mości książę, gdyby królowi chciano opowiadać to wszystko, co mówią, w Paryżu, dosyć uszów nigdyby nie miał.
— A cóż mówią w Paryżu?... — zapytał książę nagle zwracając się do hrabiego, jakby go wąż ukąsił.
Monsoreau widząc, że rozmowa zaczyna przybierać charakter gwałtowny, co dla przychodzącego do zdrowia mogłoby być szkodliwem, uspokoił się w duszy, twarz oblekł obojętnością i rzekł:
— Alboż ja mogę wiedzieć leżąc w łóżku o wypadkach, które jak cień przesuwają się przed mojemi oczami. Jeżeli król gniewa się o zaniedbywanie obowiązków, to jego wina.
— Jakto?
— Mój wypadek...
— I cóż?...
— Z jego winy pochodzi.
— Wytłomacz się.
— Saint-Luc, który mi cios zadał, jest jego ulubieńcem; pchnięcie, jakiem mnie ranił, było nauczone przez niego, przez króla, i nikt mi zaręczyć n:e może, czy on sam nie był wyprawionym przez króla.
Książę Andegaweński skinieniem prawie to potwierdził.
— Masz słuszność — rzekł — ale król zawsze królem.
— Dopóki nim jest, wszak prawda?... — rzekł Monsoreau.
Książę się wzdrygnął.
— A propos — rzekł — czy hrabina tu nie mieszka?
— Jest nieco cierpiącą, Mości książę i gdy by nie to, jużby była złożyła Naszej książęcej mości swoje uszanowanie.
— Cierpiąca? biedaczka!
— Tak, Mości książę.
— Zapewne ze smutku, żeś chory.
— Być może; przy tem z utrudzenia.
— Spodziewać się należy, że choroba nie długo potrwa. Masz zdolnego lekarza.
I powstał.
— Prawda — mówił Monsoreau — ten Remy cudownie mnie leczył.
— Wszak to lekarz Bussego?
— Hrabia mi go pozwolił.
— Zatem jesteś z Bussym w przyjaźni?
— To jest najlepszy, jedyny mój przyjaciel — obojętnie odpowiedział Monsoreau.
— Zegnam cię hrabio — mówił książę podnosząc adamaszkową firankę.
W chwili kiedy wychylał głowę, Bussy ukazał s:ę na swojem stanowisku, na korytarzu.
Podejrzenie wzrosło u księcia.
— Jedziemy — rzekł do Bussego.
Bussy nic nie mówiąc zeszedł na dół, aby polecić orszakowi gotowość do drogi, a może aby ukryć zaognienie twarzy.
Książę zostawszy sam na korytarzu, chciał przeniknąć w miejsce, gdzie mu się zdawało widzieć suknię jedwabną.
Odwracając się, spostrzegł, że Monsoreau stał za nim, blady, oparty o drzwi.
— Wasza książęca mość — rzekł — szuka drogi.
— Tak jest — odpowiedział książę — dziękuję ci.
I zeszedł z gniewem w sercu.
W drodze, do Bussego nie przemówił ani słowa.
Bussy pożegnał księcia przy bramie jego pałacu.
Skoro książę sam został w gabinecie, Aurilly wśliznął się tam nieznacznie.
— Wyobraź sobie — rzekł książę spostrzegłszy go — byłem wyszydzony przez męża.
— A może i przez kochanka — dodał muzyk.
— Co mówisz?
— Prawdę, Mości książę.
— Dokończ.
— Sądzę, że mi Mości książę przebaczysz, bo to dla twojej przysługi.
— Zgoda, naprzód ci przebaczam.
— Czatowałem na dziedzińcu, kiedy wszedłeś na górę.
— A! więc widziałeś?
— Widziałem suknię kobiety, widziałem ją jak się schylała i słyszałem, bo mam słuch dobry, długie i czule pocałowanie.
— Kogo?... — zapytał książę — czy go poznałeś?
— Widziałem tylko ręce, a ręce to nie twarz.
— Ale z rąk można poznać.
— Zdaje mi się...
— Poznałeś nieprawdaż?
— Ale to tylko domysł.
— Mniejsza o to, powiedz.
— Zdaje, mi się, że to były ręce Bussego.
— Poznałeś rękawiczki?
— Nie inaczej; były to rękawiczki łosiowe haftowane złotem.
— Łosiowe! haftowane zlotem!... — powtórzył książę.
— Te same.
— A! Bussy! Bussy!... — zawołał książę — ślepy byłem, żem tego nie widział. Albo nie... nie sądziłem, aby tak był śmiałym.
— Ostrożnie Mości książę — rzekł Aurilly — sądzę, że mówisz za głośno.
— Bussy!... — raz jeszcze powtórzył książę — przypominając sobie wiele okoliczności dawniej nie postrzeżonych, a teraz łatwych do odgadnienia.
— Jednak wszystkiemu porywczo wierzyć nie można — mówił Aurilly — kto inny mógł być ukrytym w pokoju hrabiny.
— Ale Bussy na kurytarzu byłby go widział.
— Prawda, Mości książę.
— A przytem rękawiczki.
— Przytem prócz pocałunków, słyszałem.
— Co słyszałeś?
— Trzy wyrazy.
— Jakie?
— „Ludwiku, do jutra!”
— A! mój Boże!
— Jeżeli chcemy, Mości książę, dawniejsze przypomnieć rzemiosło, możemy jutro...
— Dobrze, jutro zaczniemy.
— Wasza Książęca mość wie, że jestem zawsze gotów na jego rozkazy.
— A! Bussy! — powtórzył książę przez zęby — Bussy zdradził swojego pana! Bussy tak uczciwy! Bussy, który nie chce, abym był królem.
Książę uśmiechnąwszy się piekielnie, pożegnał Aurillego, aby dumać swobodnie.


Rozdział XIX.
CZATY.

Aurilly i książę dotrzymali słowa nawzajem: książę zatrzymał u siebie Bussego przez dzień cały, aby mógł czuwać nad każdym krokiem jego Bussy cały dzień starał się podobać księciu, ażeby wieczór mieć wolny.
Była to jego metoda i używał jej nawet bez żadnej ukrytej myśli.
O dziesiątej wieczór, odział się płaszczem i z drabinką pod pachą udał się ku Bastylli.
Książę nie wiedząc, że Bussy ma swoję drabinkę w przedpokoju i nie sądząc, aby sam przebywał ulice Paryża, dziesięć minut stracił na przygotowania, a przez ten czas Bussy już zrobił trzy części drogi.
Bussy był rak szczęśliwy, jak niemi są zazwyczaj ludzie śmieli; w drodze nie doznał wypadku, a zbliżając się do domu, ujrzał światło w oknach.
Był to znak umówiony.
Zarzucił drabinkę, która mając hak, łatwo się zaczepiła.
Posłyszawszy szelest, Dyana otworzyła okno i przytwierdziła drabinkę.
Było to dziełem jednej chwili.
Dyana spojrzała na plac, oczami śledząc po wszystkich zakątkach; plac był zupełnie pusty.
Dała znak Bussemu, że może wejść.
Bussy przeskakując szczeble drabinki, w pięciu sekundach był w pokoju.
Chwila była szczęśliwie wybraną, bo kiedy Bussy wchodził przez okno, pan de Monsoreau, słuchając kilka minut cierpliwie pod drzwiami żony, z trudnością zeszedł ze wschodów, oparty na zaufanym służącym, który zastępował Remyego, od chwili jak niebezpieczjcństwo minęło.
Bardzo był to zręczny obrót, albowiem Monsoreau w tym czasie otwierał drzwi od ulicy, kiedy Bussy z Dyaną cofali drabinkę i zamykali okno.
Hrabia wyszedł na ulicę, lecz ulica jakeśmy powiedzieli, pustą była.
— Czy dobrze wiesz o wszystkiem? — zapyta! Monsoreau służącego.
— Tak sądzę — odpowiedział — dopiero wyszedłem z pałacu Andegaweńskiego, a mastalerz mi mówił, że książę na wieczór polecił parę koni. Teraz zapewne książę już w drodze.
— Zapewne tu jedne — rzekł Monsoreau.
Hrabia jak wszyscy zazdrośni sadził, że w ogóle ludzie o niczem nie myślą, tylko żeby go dręczyć.
Drugi raz spojrzał w około.
— Możebym lepiej uczynił — rzekł — gdybym pozostał w pokoju Dyany. Lecz jeżeli się umówili, nichym się nie dowiedział. Lepiej czuwać zewnątrz domu, jak postanowiłem. Dalej, prowadź mię w to ukrycie, z którego, jak powiadasz, wszystko widzieć można.
— Pójdź pan — rzekł lokaj.
Monsoreau postępował opierając cię na służącym.
O dwadzieścia kroków od bramy, w bok Bastylli, leżał ogromny stos kamieni, pochodzący ze zrujnowanych domów, który dzieciom bawiącym się w wojnę służył za fortecę.
W pośród tych kamieni, było miejsce, mogące ukryć dwóch ludzi.
Służący rozciągnął na kamieniach płaszcz a Monsoreau skulił się na nim.
Służący stanął obok.
Muszkiet nabity, na wszelki wypadek leżał na boku.
Służący chciał lont przygotować, ale hrabia go wstrzymał.
— Zaczekaj — rzekł — dość czasu... Ta zwierzyna pachnie okropnie, ktokolwiek rękę na nią podniesie...
Oczy hrabiego błyszczały jak ślepie wilka, skradającego się do owczarni i przenosiły się z okien Dyany na plac, to znowu z placu na okna.
Pragnął kogoś pochwycić i lękał się być odkrytym.
Dyana troskliwie zasłoniła firanki, tak, że przez szpary tylko przechodziło światło, które objawiało życie w domu zupełnie ciemnym.
Zaledwie dziesięć minut Monsoreau był na swojem stanowisku, gdy dwa konie ukazały się z ulicy Ś-go Antoniego.
Służący nic nie mówił, ale w milczeniu wyciągnął rękę wskazując konie.
— Widzę — rzekł cicho Monsoreau.
Jeźdzcy zsiedli z koni w rogu pałacu Tournelles i przywiązali je do kółek, osadzonych w murze.
— Książę — rzekł Aurilly — sądzę, że późno przybywamy; on pewnie prosto wyjechał z twojego pałacu i od dziesięciu minut jest tam...
— Niech sobie będzie, odpowiedział książę, jeśli nie widzieliśmy go wchodzącym, zobaczymy jak będzie wychodził.
— Ale kiedy? — rzekł Aurilly.
— Kiedy zechcemy — odpowiedział książę.
— Bardzom ciekawy, jak tego Mości książę dokażesz?
— Nic łatwiejszego. Zapukamy do bramy, naprzyklad ty, pod pozorem dowiedzenia się o zdrowiu pana de Monsoreau. Kiedy ty wejdziesz do domu, on oknem bodzie uciekał i tym sposobem zobaczę go...
— A Monsoreau?
— Powiemy, żeśmy troskliwi o jego zdrowie, bom go w dzień widział mizernym. Ciekawym co na to odpowie?
— Trudno być dowcipniejszym.
— Słyszysz co mówią? — zapytał Monsoreau służącego.
— Nie, panie; ale jeśli dłużej będą mówili, posłyszymy ich, bo idą w tę stronę.
— Mości książę — mówił Aurilly, stos kamieni leżący na boku, może ukryć Waszą książęcą mość.
— Dobrze; ale może przez firanki można co dojrzeć?
W rzeczy samej, światło lampy przedzierała się przez szczeliny firanek.
Aurilly i książę długo szukali punktu, przez któryby przeniknąć można oczyma wewnątrz pokoju.
Tymczasem Monsoreau wrzał z niecierpliwości, trzymając rękę na zapale muszkietu, niemniej rozpalonego jak jego ręka.
— Mamże znieść tę hańbę? — mówił — może to wyczerpuje wszelką cierpliwość. Nie módz ani spać, ani czuwać, ani cierpieć spokojnie dlatego tylko, że namiętność burzy głowę tego zapamiętałego księcia. Alboż mam być podłym służalcem? Jestem hrabią Monsoreau i dłużej tego nie zniosę. Rene, przyłóż lont.
Właśnie w tej samej chwili, książę widząc, że niepodobna mu wzrokiem przeniknąć za firanką, powrócił do pierwszego swojego zamiaru ukrycia się, kiedy Aurilly miał pukać do bramy; gdy nagle lutnista położył rękę na ramieniu księcia.
— A tam co? — rzekł książę zdziwiony.
— Pójdź Mości książę, pójdź!
— Dlaczego?
— Czy nic nie widzisz na lewo?
— Widzę jakby iskrę pomiędzy kamieniami..
— To lont muszkietu.
— A tam kto być może?
— Przyjaciel, albo służący Bussego, oddaj my się i z innej zajdźmy strony; służący da hasła i oknem zobaczymy Bussego.
— Masz słuszność — rzekł książę, pójdźmy.
Obadwa przeszli ulicę i udali się na plac gdzie były konie uwiązane.
— Oddalają się — rzekł służący hrabiego.
— Mnie się zdaje, że to książę i Aurilly.
— Zaraz będę o tem wiedział z pewnością, panie hrabio.
Tymczasem, książę i Auriily zwrócili się na ulicę Ś-tej Katarzyny, w zamiarze okrążenia ogrodów i powrócenia przez bulwar Bastylli.
Monsoreau tymczasem wszedł do domu i kazał przygotować kolaskę.
Stało się co przewidział książę.
Na zrobiony przez pana de Monsoreau łoskot, Bussy się zatrwożył, światło zagasło, okno się otwarło przyczepiono drabinkę i Bussy jak Romeo widział się zmuszonym uciekać, ale nie jak Romeo przy świetle pierwszego dziennego promienia i śpiewie skowronka.
Kiedy zstępował na ziemię i kiedy Dyana podawała mu drabinkę, książę i Aurilly wyszli z za rogu Bastylli; widzieli jak z okna Dyany spuszczał się cień i znikł natychmiast na rogu ulicy Ś-go Pawła.
— Panie — mówił lokaj — cały dom obudzimy.
— Mniejsza o to odpowiedział wściekły Monsoreau; jestem panem w moim domu i zdaje mi się, mogę to uczynić, co chciał uczynić książę Andegaweński.
Kolaska była gotowa.
Monsoreau posłał po dwóch ludzi mieszkających przy ulicy Tournelles, którzy gdy przybyli, ruszył silnemi końmi i w kwadrans był przy bramie pałacu Andegaweńskiego.
Książę i Aurilly dopiero co powrócili i konie nie były jeszcze rozkiełznane.
Monsoreau, który wolne miał wejście do księcia, ukazał się właśnie w tej chwili, gdy lokaj zdejmował mu buty.
Tymczasem drugi lokaj, który go wyprzedzał u kilka kroków, zameldował wielkiego łowczego.
Gdyby piorun uderzył w tej chwili, nie tyłaby zmieszał księcia, ile nadspodziewane zameldowanie.
— Pan de Monsoreau! — zawołał niespokojnie.
— Tak, Mości książę, ja sam, odpowiedział hrabia, usiłując powstrzymać krwi wzburzenie.
Wysilenie było tak gwałtowne, że pan de Monsereau czując chwiejące się nogi pod sobą, upadł na krzesło.
— Zabijesz się mój przyjacielu — rzekł książę: jesteś tak blady jakbyś miał zemdleć.
— O! nie. Ważne mam rzeczy donieść Waszej książęcej mości. Być może, że potem zemdleję.
— Mów hrabio — odrzekł Franciszek pomięszany.
— Sądzę, że nie przy twoich ludziach, mówił Monsoreau.
Książę kazał wyjść wszystkim, nawet Aurillemu.
Zostali sami.
— Wasza Książęca mość dopiero wróciłeś? — rzekł Monsoreau.
— Jak widzisz, hrabio.
— To bardzo nieroztropnie ze strony Waszej książęcej mości, w nocy narażać się...
— Kto ci powiedział, że się narażałem?
— A kurz na sukniach co mówi?
— Panie de Monsoreau — rzekł książę głosem, którego łatwo było odgadnąć znaczenie — innym baw się rzemiosłem, a nie wielkiego łowczego.
— Rzemiosłem szpiega?... prawda książę?... każdy dzisiaj miesza się w nie swoje rzeczy i ja idę za przykładem innych.
— Cóż masz za korzyść z twojego rzemiosła?...
— Wiem, co się dzieje.
— To bardzo ciekawe — odrzekł książę, zbliżając się do dzwonka, aby mógł przywołać ludzi.
— Bardzo ciekawe... — odrzekł Monsoreau.
— Zatem mów, co miałeś powiedzieć.
— Po to przyszedłem.
— Pozwolisz, że usiądę?
— Tylko bez ironii, Mości książę, dla wiernego sługi twojego, który przyszedł zrobić ci przysługę... Jeśli usiadłem, Mości książę, to dlatego, że ustać nie mogłem.
— Przysługi! — powtórzył książę.
— Nie inaczej.
— A więc mów.
— Przybywam, Mości książę, od potężnego pana.
— Od króla?
— Bynajmniej... od księcia Gwizyusza.
— Od księcia Gwizyusza? A!... to co innego... Zbliż się i mów cicho.

Koniec tomu piątego.




  1. Komedyanci włoscy, którzy grywali w pałacu Burgundzkim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.