Zwyczajne życie/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I

Przed trzema dniami przyklęknąłem w ogródku nad krzakiem dłużeliny, aby oczyścić ją od zielska; dostałem lekkiego zawrotu, ale to mi się zdarza dość często. Być może, iż z powodu tego zawrotu miejsce to wydało mi się piękniejsze, niż kiedykolwiek dotąd. Czerwone, roziskrzone kłoski dłużeliny, a za niemi chłodzące liście tawuły, — takie to było piękne, że aż mi się od tego widoku w głowie kręciło. O dwa kroki ode mnie siedziała na kamieniu zięba, przechylała główkę nabok i patrzyła na mnie jednem okiem: co zacz ty jesteś? Wstrzymywałem oddech, bojąc się, że ją spłoszę. Czułem, jak mi bije serce. I wtedy to się stało. Nie wiem, jak to mam opisać, ale było to strasznie mocne i pewne poczucie śmierci.
Naprawdę nie umiem wyrazić tego inaczej. Zapewne brakło mi tchu, ale uświadamiałem sobie jedynie wielki lęk. Gdy zrobiło mi się nieco lżej, ciągle jeszcze klęczałem, ale ręce miałem pełne odartych liści. Wszystko opadło potem niby fala i pozostawiło we mnie smutek, którego nie nazwałbym niemiłym. Czułem, jak śmiesznie drżą podemną nogi. Ostrożnie zbliżyłem się do ławki, żeby usiąść i powtarzałem sobie z oczyma zamkniętemi: A więc już to jest, już to przyszło.
Ale nie było w tem jakiejś zgrozy, lecz jedynie uczucie niespodzianki i świadomość, że trzeba się z tem rozprawić tak czy inaczej. Potem odważyłem się poruszyć głową i otworzyć oczy. Miły Boże, ogródek wydał mi się wtedy taki piękny, jak nigdy. Przecież ja nic nie chcę, tylko siedzieć tak sobie, patrzeć na światło i cień, na odkwitanie tawuły i na kosa walczącego z dżdżownicą. Dawno już temu, pewno wczoraj, postanowiłem wyjąć dwie kępki ostróżek opadniętych przez mszyce i zastąpić je innemi. Już tego pewno nie zrobię, a na przyszły rok kępki te wyglądać będą, jakby je stoczył trąd. Było mi żal ostróżek, było mi żal wielu innych rzeczy. Miękko i tkliwie wzruszała mnie myśl, że mam odejść.
Dręczyłem się myślą, że zapewne wypadnie powiedzieć o tem mej gospodyni. Jest to zacna kobieta, ale denerwuje się jak kwoczka. Biegałaby wystraszona, z twarzą obrzękłą od płaczu i wszystko leciałoby jej z rąk. Nie trzeba robić żadnego zamieszania i sprawiać komuś przykrości: im spokojniej załatwi się wszystko, tem lepiej. Muszę uporządkować swoje rzeczy, — postanowiłem z uczuciem ulgi. Chwała Bogu, mam więc na parę dni roboty. Chociaż nie tak wiele znowu. Dużoż bo czasu potrzeba na to, żeby wdowiec i emeryt, jak ja, zaprowadził porządek w swojem gospodarstwie? Już zapewne nie wymienię ostróżek i nie odmłodzę zimą dziczejących krzewów berberysu. Ale w szufladach moich będzie czysto i nie znajdzie się w nich nic, co przypominałoby akt niezałatwiony.
Zapisuję szczegóły tej chwili, bo chcę, żeby było wiadomo, jak i dlaczego powstała we mnie ta potrzeba uporządkowania swoich rzeczy. Miałem poczucie, że już przeżyłem coś podobnego i to nawet nie jeden raz. Ilekroć w swej karjerze urzędniczej bywałem przenoszony na inne miejsce, porządkowałem swoje biurko, które właśnie opuszczałem, aby w niem nie pozostawić nic niewykończonego i poplątanego. Ostatnie porządkowanie miałem przy przechodzeniu na emeryturę. Z dziesięć razy przejrzałem i poukładałem kartkę za kartką i wciąż się jeszcze wahałem i chciałem przeglądać wszystko od początku, czy się aby nie przyplątał jaki papierek, którego tam być nie powinno, albo też taki, który nie został załatwiony. Opuszczałem urząd, by odpocząć sobie po tylu latach pracy. Ale było mi smutno i jeszcze przez długi czas powracał niepokój, czy aby nie pozostało po mnie coś zawieruszonego Bóg wie gdzie, albo nie potwierdzonego mojem ostatniem „Vidi“.
Przeżywałem takie stany już kilka razy i dlatego i tym razem doznałem uczucia ulgi, że mogę się zabrać do czegoś dobrze mi znanego. Przestałem bać się, a niespodzianka, jaką zaskoczyło mnie poczucie śmierci, rozpłynęła się w uczuciu ulgi, zbliżenia się z czemś, czy nawet spoufalenia. Sądzę, iż ludzie dlatego mówią o śmierci jako o śnie czy odpoczynku, by dać jej rysy czegoś, co dobrze znają. Dlatego też oddają się nadziei spotkania z ukochanymi zmarłymi, by się nie przerażać kroku wiodącego w nieznane. Być może, iż nawet testamenty piszą dlatego, że w ten sposób śmierć człowieka przemienia się w ważne wydarzenia gospodarcze. Patrzcież tedy, że niema czego się obawiać, bo to, co nas czeka, ma podobieństwo rzeczy, które dobrze znamy osobiście. Uporządkuję tedy swoje rzeczy i nic ponadto. No, chwałaż Bogu, praca ta nie będzie dla mnie zbyt trudna.
Przez dwa dni grzebałem się w swoich papierach; teraz są poukładane porządnie i poprzewiązywane wstążkami. Znajdują się wśród nich wszystkie moje świadectwa, poczynając od pierwszej klasy szkoły powszechnej. Miły Boże, ileż tam jest tych kochanych piątek, które triumfalnie znosiłem do domu i za które ojczulek głaskał mnie grubą ręką po włosach, mówiąc ze wzruszeniem: No, trzymaj mi się chłopcze! Metryka chrztu, wypis z ksiąg ludności, akt ślubu, dekrety z mianowaniami, wszystko jest poukładane i niczego nie braknie. Omal, że nie poznaczyłem tych dokumentów liczbami dziennika i inicjałami referenta. Wszystkie listy nieboszczki żony mojej. Jest ich niewiele, bo tylko zrzadka się rozstawaliśmy i na niedługo. Trochę listów od przyjaciół i to już wszystko. Parę paczuszek poprzewiązywanych wstążkami i leżących w szufladzie stołu. Nie brak już niczego prócz czysto wypisanego podania: X Y, urzędnik państwowy w stanie spoczynku prosi o przeniesienie go na tamten świat. W załączeniu dokumenty od A do Z.
Miałem ciche i niemal miłe dwa dni, poświęcone porządkowaniu tych papierów. Poza bólem w okolicy serca, wszystko się jakoś uspokoiło, zelżało. Może to zasługa spokoju, ciszy i cienistego pokoju, ćwierkania ptaków na dworze i widoku leżących przede mną, starych i trochę wzruszających papierów. Oto ładnie kaligrafowane świadectwa szkolne, dziewczęce pismo mojej żony, twardy papier dekretów urzędowych. — — — Chętnie byłbym przejrzał i poukładał tych papierów więcej, ale moje życie było proste. Zawsze lubiłem porządek i nigdy nie gromadziłem niepotrzebnych szpargałów. Boże drogi, nawet nie mam nic do porządkowania. Cóż to było za niepowikłane i proste życie!
Nie mam już nic do porządkowania, ale we mnie jest coś, co nazwałbym chyba manją porządku. Niepotrzebnie nakręcam zegar, nakręcony przecie przed chwilą, i niepotrzebnie wysuwam szuflady, aby się przekonać, czy niema w nich czegoś przeoczonego. Wspominam swoje niegdysiejsze urzędy. Czy nie pozostało w nich aby coś takiego, co należałoby dokończyć i przewiązać wstążką? Nie myślę już o ziębie, która spojrzała na mnie jednem okiem, jakby mówiła: co zacz ty jesteś?
Tak jest, wszystko już przygotowane, jakbym się wybierał w podróż i czekał na powóz. Nagle doznaje się uczucia pustki, człek nie wie, coby tak jeszcze wziąć do ręki i pełen niepewności rozgląda się dokoła, czy nie zapomniał czego. A tak, to jest właśnie niepokój. Szukałem, coby tak jeszcze uporządkować, ale niczego nie znalazłem. Pozostał tylko ten niepokój, że może jednak przegapiłem coś ważnego. Takie głupstwo, ale pęcznieje do rozmiarów trwogi i niemal fizycznego ucisku serca.
Więc trudna rada, porządkować już niema co, ale trzeba coś robić. I wtedy przyszło mi do głowy: uporządkuję swoje życie i będę miał zajęcie. Napiszę wszystko, co i jak, żeby można było poukładać kartki i przewiązać je wstążką.
Zrazu wydała mi się ta rzecz niemal śmieszna. Ależ, na miły Bóg, poco to i naco? Dla kogo będziesz takie rzeczy pisał? Takie proste życie! Czy jest w niem wogóle coś do opisywania? Lecz już wtedy wiedziałem, że pisać będę, a certowałem się jedynie przez skromność czy coś takiego.
Dzieckiem będąc, widziałem w sąsiedztwie umierającą staruszkę. Matka posyłała mnie do niej, żebym jej to i owo zaniósł, albo podał, gdyby czego potrzebowała. Była to starucha samotnica, nigdy nie widywało się jej na ulicy albo rozmawiającej z kimkolwiek. Dzieci bały się jej trochę spowodu jej samotności. Pewnego razu matka rzekła do mnie: Teraz pójść tam nie można, bo jest u niej ksiądz proboszcz i spowiada ją. Nie mogłem zrozumieć, z czego może się spowiadać taka stara babina. Miałem ochotę przycisnąć nos do szyby i przyglądać się jej spowiedzi. Ksiądz proboszcz bawił u niej nieskończenie i jakoś tajemniczo długo.
Gdy znowu do niej zaszedłem, leżała z oczyma zamkniętemi, a jej twarz miała wyraz tak spokojny i uroczysty, aż mi było straszno. — Chcecie czego, babciu? — zapytałem, jakby mnie kto gonił. W odpowiedzi tylko zakręciła głową. Teraz wiem, że i ona zrobiła porządek w swojem życiu i wiem już co to jest ostatnie namaszczenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.