Zwyczajne życie/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II

Otóż właśnie: czemu nie miałbym opisać takiego całkiem zwyczajnego życia? Po pierwsze jest to moja sprawa prywatna. Może nie potrzebowałbym pisać tego wszystkiego, gdybym miał kogoś, komu mógłbym opowiedzieć swoje życie. Często-gęsto przypatoczy się człowiekowi wspomnienie o czemś minionem, choćby tylko o tem, co gotowała mateczka. Przy każdem takiem wspomnieniu gospodyni moja ze współczuciem kiwa głową, jakby chciała powiedzieć: Tak, tak, dużo pan przeżył; znam takie rzeczy, ja także miałam życie ciężkie. Niepodobna rozmawiać z nią o takich rzeczach zwyczajnych. Rozczula się przy każdej sposobności bardzo łatwo i szuka we wszystkiem tylko tego, czem można się wzruszać.
Inni znów przysłuchują się cudzym wspomnieniom bardzo nieuważnie i czyhają na sposobność, żeby przerwać opowiadającemu: U nas za młodych moich lat było tak i tak. Mam wrażenie, że ludzie wspomnieniami swemi chełpią się w jakiś osobliwy sposób. Pysznią się tem, że w ich dzieciństwie panowała błonica, albo że pamiętają wielką wichurę, jakby to była ich osobista zasługa. Każdy człowiek ma widać potrzebę uważania swego życia za coś osobliwego, wyjątkowego i wprost dramatycznego. Dlatego chętnie zwraca uwagę na zdarzenia, które przeżył, i oczekuje, że dla nich stanie się przedmiotem większego zainteresowania czy nawet podziwu.
W życiu mojem nie stało się nic nadzwyczajnego i dramatycznego. Jeśli chodzi o wspomnienia, to mogę wspominać tylko spokojne, powszednie, niemal mechaniczne mijanie dni i lat aż po ostatni punkt, do którego się zbliżam, i który, mam nadzieję, będzie równie niedramatyczny jak wszystko inne. Muszę powiedzieć, że przy spojrzeniu wstecz znajduję wprost upodobanie w tej prostolinijnej i jasnej drodze, która leży za mną. Jest w tem swoiste piękno, niby w dobrym i równym gościńcu, na którym niepodobna zabłądzić. Jestem niemal dumny z tego, że to taka akuratna i wygodna droga; mogę objąć ją jednem spojrzeniem, aż po dzieciństwo, i za każdym razem cieszyć się jej jasną perspektywą. Co za piękne, zwyczajne i nieciekawe życie! Ani jednej przygody, ani jednej walki, nigdzie nic tragicznego, czy wyjątkowego. Jest to takie piękne, a nawet krzepiące, jak spojrzenie na dobrze idącą maszynę. Zatrzyma się bez chrobotu. Nic w niej nie zgrzytnie, dobiegnie do końca spokojnie i posłusznie. Tak być powinno.
Przez całe życie nie przestawałem rozczytywać się w książkach. Ileż przeczytałem przedziwnych przygód, iluż spotkałem tragicznych ludzi i dziwnych charakterów, — jakby nie można było pisać i mówić o czem innem, tylko o niezwykłych, wyjątkowych i niepowtarzających się przypadkach i wypadkach! Przecież życie nie jest nadzwyczajną i wyjątkową przygodą, ale prawem powszechnem. To, co w niem jest niezwykłego i niepowszedniego, to są zgrzyty w jego mechanizmie. Czy nie powinniśmy sławić raczej życia w jego normalności i powszedniości? Czy takie zwykłe życie mniej jest warte dla tego, że w niem nie było zgrzytów i że nie zawyła w niem groźna zapowiedź katastrofy? Zamiast tego wykonaliśmy masę roboty i wypełniliśmy wszystkie powinności od narodzenia aż do śmierci. Było to naogół życie szczęśliwe i nie wstydzę się za to malutkie i prawidłowe szczęście, które znajdowałem w pedantycznej sielance swego życia.
Pamiętam pogrzeby swego miasteczka rodzinnego. Na czele idzie ministrant w komży z krzyżem, następnie kroczą muzykanci z błyszczącemi trąbkami, klarnetami i najpiękniejszym ze wszystkiego — helikonem. Potem idzie proboszcz w białej komży z kwadracikiem biretu na głowie, wreszcie trumna niesiona przez sześciu mężczyzn, czarny orszak, a wszyscy poważni, uroczyści i jacyś podobni do kukieł. A nad tem wszystkiem wysoko płynie łopot marsza żałobnego, krzyk waltorni, kwilenie klarnetu i głębokie narzekanie puzonów. Przepełniało to całą ulicę i całe miasteczko i sklepiało się aż pod niebiosami. Wszyscy, odkładając pracę, wychodzili przed dom, aby z głową pochyloną oddać cześć człowiekowi, który odchodzi. Kto to umarł? Czy to król jaki, czy bohater, że niosą go tak wysoko i uroczyście? Nie, to krupiarz, Panie świeć nad jego duszą. Porządny był człowiek i sprawiedliwy, ale lata swoje też już miał. Albo też był to kołodziej czy kuśnierz. Dokończyli oto dzieło swoje, a to jest ostatnia ich wędrówka.
Ja, głupi smyczek, byłbym chciał być ministrantem, idącym na czele orszaku, albo jeszcze lepiej odrazu tym, co go niosą w trumnie. Taka to przecie sława, jakby nieśli jakiego króla. Cały świat z pochyloną głową oddaje cześć triumfowi porządnego człowieka i sąsiada, dzwony głoszą jego chwałę, a waltornia zawodzi zwycięsko. Chce się paść na kolana przed wielką i świętą rzeczą, której na imię człowiek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.