Zolojka/Ruleta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Ruleta.

Gdy szron ubielił gałęzie drzew i zaczęły się przymrozki — dały się słyszeć z zatoki dziwne głosy, dźwięki niby klarnetowe, przytem brzmienia nie nosowego lecz piersiowego, trochę czasem wrzaskliwe, ni to znane, ni to znów obce, ale budzące w duszy jakieś nieokreślone uczucie i niepokój.
Pierwszy raz usłyszał je Tomasz, gdy pewnej nocy otworzył okno w swym pokoju, aby go trochę przewietrzyć. Noc była chłodna, ciemna, cicha, tak, że dźwięki owe czy głosy tajemnicze słyszał wyraźnie, choć były bardzo dalekie. Wsłuchując się w nie poznał, że były to krzyki ptasie, ale jakich ptaków — nie mógł się domyślić.
Drugi raz zauważył je około południa, gdy siedział przed wędzarnią Kułaka, przyglądając się krążącym po zatoce pięknym żaglówkom. Dzień był pogodny, srebrzysto-błękitny, o wesołem natężeniu światła w powietrzu i na wodzie, brzeg po drugiej stronie był kobaltowy, a z „wiku”, to jest z głębi zatoki, dolatywał nieskończenie radosny harmider ptasi. Darło się tam ptactwo rozmaite, ale nad tym wrzaskiem górowały owe słyszane w nocy tony fletowo-klarnetowe.
— Co tam za ptaki tak hałasują? — zapytał przechodzącego rybaka.
— Kulpsie! — usłyszał w odpowiedzi.
— Nie wiesz ty, co to za ptaki te jakieś kulpsie? — spytał Kułaka, który przyszedł do niego na papierosa.
— Nie wiesz? To dzikie łabędzie!
— Dzikie łabędzie!
— Jo! Cudowne ptaki. Siedzą tam we wiku, za Westowym Okiem w ostatnim haku na wybrzeżu, za wsią — od lat już tam przylatują... Upodobały sobie na zimowisko zatokę Pucką...
— A długo one tu będą?
— Całą zimę, do wiosny. Nieraz tak wrzeszczą, że pojęcie ludzkie przechodzi... Ja je kiedyś podjeżdżałem, obserwowałem je przez lornetkę... Jak ci się taka machina zerwie z wody, machnie skrzydłami i leci — dziwne uczucie. Ja nie jestem sentymentalny, ale coś takiego pod sercem się robi... Stoisz i patrzysz z żalem, z tęsknotą. Bóg wie za czem... i trudno oczy oderwać. Jest w tym ptaku nieopisana poezja... jak w orłach...
— I jak w mewach, i bocianach, i nawet w jaskółkach.
— Jak wogóle w każdem zwierzęciu. Zwierzę jest piękne i czyste, bo nie kłamie — dopóki się z człowiekiem nie zetknie, bo wówczas zaczyna łgać nie gorzej od niego.
Pogoda była piękna, więc Tomasz nieraz miał sposobność przysłuchiwać się pieśni łabędziej, a tymczasem cały półwysep Helski oczekiwał pojawienia się szprotów.
Wiatr był dobry. Po wietrze wschodnim przyszedł północny, który jakiś czas wahał się z tendencją wrócenia do pierwotnego kierunku. (— No, nie szkodzi, nie byłoby to znów tak bardzo źle! — myśleli interesowani), naraz poszedł ku wschodowi. (Wybornie! Brawo! — wrzasnął cały półwysep), a tam znowu przeszedł na północ z tendencją zachodnią, „jakby tam na zachodzie był gdzieś uwiązany” — jak się z pewną irytacją wyrażał Kułak, który bał się nieprzyjemnej niespodzianki.
Obawy jego widocznie się spełniły, bo pewnego dnia wpadł do Tomasza wściekły i trzasnąwszy pięścią w stół, wrzasnął:
— Syd-west, psiakrew! A tak ładnie obdało! Był west, nord, nord-ost, potem mi się ta norda mniej spodobała, no, west — pędzi nam rybę, ale drań posmarował nagle na zydę, a teraz — Puszka będzie chodził pijany, a ja bez roboty. Co to jest? Zrozumieć nie mogę!
— Czy ty aby z tym wiatrem trochę nie przesadzasz? — odezwał się z pewnym sceptycyzmem w głosie Tomasz, robiąc gościowi papierosa. — Co dziś znaczy wiatr! Przecie jeździłem po morzu dużo i też coś wiem! Wiatr sobie a statek na niego gwiżdże i także sobie! Minęły czasy przychylnych czy nieprzychylnych wiatrów. Co ma piernik do wiatraka!
— Wścieknę się! — mruknął Kułak, zgrzytając zębami! — Co za ludzie! I to mówi o „naszem morzu”, to sobie wyobraża, że to morze „ma”.
Zapalił papierosa i spojrzawszy na Tomasza zpodełba, spytał:
— Węgorze poszły?
— Poszły.
— A co jest?
— Bo ja wiem! Śledzie, szproty, łososie — coś przecie w morzu musi chyba być!
— Chyba — to nie żadna ryba! Powiedz mi, co ja mam wędzić? Bo w morzu niema nic, powiedziałem ci przecie!
— Ja ci ryb nie napędzę.
— Wiem. Więc kto? Wiatr! — Wiatr, wszechwładny pan morza, ptactwa i ryb, ten, który stwarza szlaki powietrzne na niebie i wyorywuje gościńce, tworzy rzeki w morzu, Jaśnie Wielmożny Pan Wiatr!
— Wiatr jest!
— Ale jaki?
Wstał, porwał miednicę i z hukiem postawił ją na stole.
— Tu masz — nasze morze. Małe Morze i Zatokę Pucką. Północ, południe, wschód, zachód. Ten odcinek — stąd — dotąd — wyłam sobie w wyobraźni, będziesz miał zatokę Gdańską, której częścią jest Małe Morze. — Ten tu kawałek krawędzi, idący z północy ku południowemu wschodowi — to nasz Hel. Na Wielkiem Morzu nic nie łowimy, albo mało, bo nasze rybołóstwo jest przybrzeżne, więc tylko Małe Morze. Teraz uważaj.
Rzucił zapałkę na wodę.
— Dmuchaj na tę zapałkę tak, żebyś ją przypędził tu. Dmuchaj — orjentując się. Widzisz! A teraz, wyobraź sobie, z której strony wiatr dmuchać musi, żeby rybę do tej miednicy wpędzić — bo skądże ona się tu inaczej weźmie? Woda tak mało słona, że pić ją można, dno w plankton ubożuchne. Morze, a we wiku łapią plotki, okonie, szczupaki, u ujścia rzek czasem nawet pstrągi górskie.
— Co ty opowiadasz! — zdumiał się Tomasz.
— To, że tu wszystko zależy od przypadku. Życie pięciu tysięcy ludzi, utrzymujących się wyłącznie z rybołówstwa, zależy od przypadku! Tu niema nic — ani bulwy, ani zbóż, ani jarzyn — nic! Ot, ci tu, nasi mają pastwiska, więc pasą trochę krów, ale zresztą nigdzie nic niema. Jak wiatr ryby nie przyniesie — zdychaj z głodu! Czy ty gdzie widziałeś coś podobnego, czy możesz to zrozumieć?
— Ale jakoś żyją! — wtrącił Tomasz.
— Jak żyją! Nędznie! Teraz się trochę poprawiło dzięki letnikom, ale też rybacy skutkiem tego degenerują. Główną podstawą ich bytu są dziś letnicy, nie rybołówstwo. Gdzież ich wykształcenie, gdzież jakiś postęp?
— Światło elektryczne.
— Dla letników! Pali się teraz? Nie!
— Bo się motor zepsuł!
— Jo, jo! Z początku motor się psuje a potem przestają palić światło — bo nikt za elektryczność nie płaci i nikt jej nie potrzebuje! „Ojce nie znali światelka i my nie znaliśmy, a każdy zawsze do dom trafił, choć nabrekowany. Teraz na brek nie mamy, poco nam światełko?” Jak dziadowie i pradziadowie żyli, tak żyją i oni, z tą tylko różnicą, że dawniej wogóle życie twardsze było. Nie znali „netów”, które niedawno dopiero przyszły ze Szwecji, nie znali manc śledziowych ani szprotowych, na szproty wyjeżdżali ciemną nocą w zimie z małemi niewodami. Ale jak dziad był okrętnikiem, to jest najemnym marynarzem, jeszcze na żaglowym statku, tak syn jeździ na „sztimrze”.
— Na czem znów?
— No, steamer — parowiec, oni mówią „sztimr”. Jeździ na sztimrze, a pozostali w wiosce feszują. Nikt nie ma tu czasu na szkoły, nie masz tego, co na lądzie, gdzie chłopi mają nieraz po kilka klas gimnazjalnych. Rybak skończy szkołę ludową — i basta! Nie wyszedł z nich ani jeden człowiek ze stopniem uniwersyteckim, ani jeden nauczyciel ludowy nawet, choć są zdolni i inteligentni — bo na kształcenie się niema czasu. Ludzie wpadają w kierat życia, zanim się spostrzegą! Mały chłopaczek pomaga ojcu wiązać żaki, rąbie drwa, nosi drzewo z lasu lub piasek ze strądu, wychodzi z niewodem łososiowym, od dzieciństwa we wszystkich pracach bierze udział, przysłuchuje się rozmowom — to życie go wciąga nieznacznie coraz głębiej i nawet sam nie wie kiedy — już jest młodym rybakiem! Powiedzże mu, żeby się szedł uczyć, kiedy on już jest czemś, i to nie byle czem — bo rybakiem! A gdy zrozumie, że mógł być czemś innem, że nie musiał siedzieć całe życie na tej swojej wyspie, że świat stał przed nim otworem — jest już stary, niczego od życia nie pragnie, pogodził się ze światem, i spokojnie czeka śmierci.
— Ależ to wszystko, co mi mówisz, jest cudowne — wykrzyknął Tomasz.
— Nie widzę nic cudownego w tem, że ludzie dniami całemi wystają nad brzegiem sadzawki i patrzą, z której strony wiatr wieje. Ty sobie nawet nie wyobrażasz, co to znaczy!
Uderzył ręką w miskę.
— Do czego to podobne, no? Do ruletki! Tak jest, do ruletki! Od listopada aż do Wielkiej Nocy bezustannie dzień i noc gram w ruletę, jak i wszyscy rybacy! Możesz ty zrozumieć tę grę, to naprężenie nerwów?
— Mnie się zdaje, że w rybołówstwie wszyscy tak —
— Tobie się zdaje! — rzucił się Kułak. — To ja ci pokażę już teraz oferty angielskich firm na śledzie — w styczniu! Nawet cena jest ustanowiona! Pokażę ci, że możesz spokojnie zamówić u rybaków niemieckich dowolną ilość fląder, jakiej chcesz wielkości, i oni ci punktualnie na termin ryby dostawią, takie, jak zamówiłeś, nie inne! Dowiedz się, że rybacy niemieccy, angielscy, francuscy, nie potrzebują ryb szukać ani czekać na wiatr, bo nie mówiąc o tem, że idą przeważnie wprost do znanych sobie złóż rybnych, mają krążowniki rybackie, które ich iskrowemi depeszami o wszystkiem informują!
Padł ciężko na krzesło.
— Chłopie! — mówił — byłem w Anglji, w Skandynawji, w Niemczech, nie myśl, że jestem dyletantem, znam się na rybołówstwie i przerabianiu ryb, jak mało kto. Chciałem pokazać, że Polak na morzu też coś zrobić potrafi. Marzyłem o własnej flocie rybackiej, o wielkiem morzu — a dziś siedzę nad tą sadzawką, czekam wiatru i gram, gram w ruletę, zależny od — przypadku!
Sięgnął do kieszeni i wyrzucił na stół kilkanaście depesz.
— Masz! Dzień w dzień to samo! Telegraficznie domagają się szprotów. A ja nie mam.
— To nie dasz!
— A jak tymczasem Gdańsk sprowadzi szproty z Niemiec — czego mnie nie wolno — i zawali mi rynek, to co ja potem z mojemi szprotami pocznę? Połamie mi cenę, zepsuje rynek i zdechł pies! A bretlingi muszę już być, tylko tym bykom szukać się nie chce! Mają teraz wangorzowe pieniądze i póki ich głód nie przyciśnie, nie ruszą się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.