Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jo! Cudowne ptaki. Siedzą tam we wiku, za Westowym Okiem w ostatnim haku na wybrzeżu, za wsią — od lat już tam przylatują... Upodobały sobie na zimowisko zatokę Pucką...
— A długo one tu będą?
— Całą zimę, do wiosny. Nieraz tak wrzeszczą, że pojęcie ludzkie przechodzi... Ja je kiedyś podjeżdżałem, obserwowałem je przez lornetkę... Jak ci się taka machina zerwie z wody, machnie skrzydłami i leci — dziwne uczucie. Ja nie jestem sentymentalny, ale coś takiego pod sercem się robi... Stoisz i patrzysz z żalem, z tęsknotą. Bóg wie za czem... i trudno oczy oderwać. Jest w tym ptaku nieopisana poezja... jak w orłach...
— I jak w mewach, i bocianach, i nawet w jaskółkach.
— Jak wogóle w każdem zwierzęciu. Zwierzę jest piękne i czyste, bo nie kłamie — dopóki się z człowiekiem nie zetknie, bo wówczas zaczyna łgać nie gorzej od niego.
Pogoda była piękna, więc Tomasz nieraz miał sposobność przysłuchiwać się pieśni łabędziej, a tymczasem cały półwysep Helski oczekiwał pojawienia się szprotów.
Wiatr był dobry. Po wietrze wschodnim przyszedł północny, który jakiś czas wahał się z tendencją wrócenia do pierwotnego kierunku. (— No, nie szkodzi, nie byłoby to znów tak bardzo źle! — myśleli interesowani), naraz poszedł ku wschodowi. (Wybornie! Brawo! — wrzasnął cały półwysep), a tam znowu przeszedł na północ z tendencją zachodnią, „jakby tam na zachodzie był gdzieś uwiązany” — jak się z pewną irytacją wyrażał Kułak, który bał się nieprzyjemnej niespodzianki.
Obawy jego widocznie się spełniły, bo pewnego dnia wpadł do Tomasza wściekły i trzasnąwszy pięścią w stół, wrzasnął:

153