Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To się musi udać! Musi! Bóg pomoże! Tylko...
Zabulgotał denaturat w butelce. Aby dusza przy robocie nie drżała, jak dawniej podczas golenia ręka.

Ruleta.

Gdy szron ubielił gałęzie drzew i zaczęły się przymrozki — dały się słyszeć z zatoki dziwne głosy, dźwięki niby klarnetowe, przytem brzmienia nie nosowego lecz piersiowego, trochę czasem wrzaskliwe, ni to znane, ni to znów obce, ale budzące w duszy jakieś nieokreślone uczucie i niepokój.
Pierwszy raz usłyszał je Tomasz, gdy pewnej nocy otworzył okno w swym pokoju, aby go trochę przewietrzyć. Noc była chłodna, ciemna, cicha, tak, że dźwięki owe czy głosy tajemnicze słyszał wyraźnie, choć były bardzo dalekie. Wsłuchując się w nie poznał, że były to krzyki ptasie, ale jakich ptaków — nie mógł się domyślić.
Drugi raz zauważył je około południa, gdy siedział przed wędzarnią Kułaka, przyglądając się krążącym po zatoce pięknym żaglówkom. Dzień był pogodny, srebrzysto-błękitny, o wesołem natężeniu światła w powietrzu i na wodzie, brzeg po drugiej stronie był kobaltowy, a z „wiku”, to jest z głębi zatoki, dolatywał nieskończenie radosny harmider ptasi. Darło się tam ptactwo rozmaite, ale nad tym wrzaskiem górowały owe słyszane w nocy tony fletowo-klarnetowe.
— Co tam za ptaki tak hałasują? — zapytał przechodzącego rybaka.
— Kulpsie! — usłyszał w odpowiedzi.
— Nie wiesz ty, co to za ptaki te jakieś kulpsie? — spytał Kułaka, który przyszedł do niego na papierosa.
— Nie wiesz? To dzikie łabędzie!
— Dzikie łabędzie!

152