Zolojka/Szukaj rybki w morzu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Szukaj rybki w morzu.

Nie była to jednak prawda. Rybacy szukali szprotów wytrwale. Było to nadzwyczaj zajmujące szukanie — ryby w morzu, rzecz dla człowieka lądowego nie do uwierzenia.
Aliści rybacy byli w tem mistrzami.
Szproty były. O tem świadczyły niezbicie po domach miski pełne szprotów gotowanych lub smażonych, których ten i ów miał prawie „na multek” i dlatego ich nie sprzedawał, lecz brał do domu. Była to jednak zdobycz przypadkowa, z której niewiele można było wywnioskować o tem, gdzie znajduje się ławica, ponieważ te „dzikie karna” rybek pojawiały się wszędzie, tak na Małem Morzu, jak i na Wielkiem.
Kułak łapał szproty w telefon — to znaczy, szukał ich na całem Małem Morzu telefonicznie, rozmawiając to z Helem, to z Puckiem lub Gdynią, gdzie wszędzie miał zaufanych. Nie wiedziano nic.
Na morzu — właściwie na zatoce — rybacy stawiali mance na próbę — po długim namyśle, burzliwych naradach, przypominaniach sobie pochodu ławic szprotowych z przed dziesięciu czy piętnastu lat, po dokładnem obliczeniu i skombinowaniu głębokości, prądów, wiatru, załamań wybrzeża i tysięcy różnych innych rzeczy, do czego dodać też należało instynkt i szczęście.
— Rybacy nasi w porównaniu z innymi rybakami to artyści! — mówił Kułak do Tomasza. — Tamci postawią niewody w wiadomem sobie miejscu — i koniec, ryba jest. Nasi muszą nietylko wymiarkować, ale i wyczuć morze. Muszą brać pod uwagę wszelkie możliwe okoliczności. Mają też nadzwyczaj wyrobiony dar obserwacyjny. Tego się nikt nie nauczy, to trzeba mieć we krwi. Tu jest kilku rybaków z lądu, pracują — ale bez powodzenia. Nie chcą ich przyjąć do żadnej maszoperji, biorą ze sobą tak — na przyczepkę.
Małe morze zastawione było mancami. Tu ktoś miał — podobno centnar — tam dwa centnary, jednego dnia rozeszła się wieść, że jakiś rybak miał w Helu osiem centnarów — już rybakom serca zaczynały róść, gdy wtem pokazało się, że to nie jeden rybak, lecz wszyscy rybacy w Helu razem mieli około ośmiu centnarów.
— Cóż to znaczy osiem centnarów! — zżymał się Kułak. — Ja potrzebuję czterdziestu dziennie!
Na morzu rybacy nie śpieszyli z powrotem do domu. Drewając — to jest, płynąc powoli z wiatrem i prądem, obserwowali wodę, z koloru i odcienia wnioskując, czy to „bretlingowa ueda”, czy nie. Rozglądali się bacznie, śledząc stada mew — co robią? Bo ptak żyje rybą, więc jeśli bardzo rzuca się na morzu, znaczy, że tam coś ma. Dla przyjemności, dla zabawy nie lata, jak rybak nigdy niepotrzebnie nie pójdzie tam, gdzie sprawy żadnej nie ma. Ciągnęli nieraz za mewami, patrząc, gdzie siadają, i tam stawiali mance. To znowu patrzyli, czy nie ujrzą gdzie falujących, czarnych grzbietów „merświnów”, delfinów bałtyckich, lubiących wgryźć się w ławicę śledzi, albo szprotów i hulać, używać do sytości.
Wtem ryknęła „zyda”, zrobiło się zimno, morze rozkołysało się, tak, że nawet po mance nie można było wyjechać, wszystkie kombinacje rozwiały się w powietrzu, prysnęły jak bańka mydlana. Kiedy po kilku dniach wyjechano na morze, nie znaleziono nic.
Nie rozpaczano jednak, bo na szprotki był czas.
— Ale musisz wziąć pod uwagę — tłumaczył Kułak Tomaszowi — że wiatr wpływa też i na charakter ludzi! Wiesz, że Puszka zaczyna pić przy zyd-weście, że któreś tam dziecko nazywa się Zyda, bo przy tym wiatrze płacze, jest też jedna rybaczka Zyda, którą ten wiatr wyprowadza z równowagi nerwowej... To są rzeczy drobne... Elektromagnetyzm czy magnetyzm ziemi.
— Tak. Moja matka miała zawsze tuż przed burzą i podczas burzy bardzo silną migrenę — przyznał Tomasz.
Rozmawiali w wędzarni Kułaka, w tak zwanej „pakarni”, w której układano uwędzone już ryby w skrzynkach i ekspedjowano. W dużych skrzyniach leżały na stole całe stosy złoto-brunatnych, tłustych fląderek. W kącie stukał młotkiem chłopak, zbijający skrzynki.
Pod ścianami chłódły ramy, z których zwisały pięknie złociste i połyskujące tłusto, wędzone węgorze, pachniało smakowicie i przyjemnie rybami i dymem z olszyny.
Kułak wziął skrzynkę z cieniutkiego świerkowego drzewa, sprawdził jej wagę, położył ją uroczyście przed sobą na stole, wyścielił nieprzemakalnym papierem pergaminowym i biorąc fląderki grubemi, zatłuszczonemi palcami, układał je starannie, od czasu do czasu wycierając ręce o manszestrowe buksy. Pracował powoli, ale ze znawstwem i z głębokim namysłem, dobierając ryby mniejsze i większe i układając je tak, aby skrzynka wyglądała efektownie, żeby się dobrze prezentowała na wystawie i żeby kupiec miał do wyboru sztuki okazałe dla klientów bogatych, a mniejsze dla patrjotów uboższych, chcących bodaj raz „po pierwszym” rybki z polskiego morza popróbować. Rozsądnie mieszał też fląderki z gladizami, które, choć duże i ładne, mięso mają bardziej wiotkie od jędrnych fląderek i bardziej wodniste. Przytem mówił:
— Dobre jest na lądzie pogardliwe powiedzenie: — Mówi na wiatr! — bo tam wszystko jest murowane i wiatr wogóle nie ma nic do gadania. Ale na morzu każdy człowiek mówi na wiatr i inaczej być nie może, bo wszystko od wiatru zależy. Dziś tak — jutro zupełnie inaczej. I taka też jest dusza rybaka, zmienna, nieobliczalna, ulegająca nagłym porywom, niestała, — niedowierzająca nigdy, nieufna...
Tak jakoś smakowicie lubieżnie dotykał tłustych, złocistych jak pączki wyrośniętych ryb, że Tomaszowi aż ślinka szła do ust.
— I mojem zdaniem to właśnie największa sztuka! — ciągnął dalej. — Być chorągiewką na dachu, a nie zatracić się, to znaczy, być prawdziwą chorągiewką na dachu, w całem znaczeniu słowa. Wiatr jest potęgą, z którą trzeba się liczyć, o czem się w życiu lądowem zbyt często zapomina...
Tomasz roześmiał się.
— Układaj ryby, nie filozofuj! — rzekł.
Kułak nabrał w garść soli i posypując nią ułożoną już warstwę ryb, uśmiechał się z politowaniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.