Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełnie inaczej. I taka też jest dusza rybaka, zmienna, nieobliczalna, ulegająca nagłym porywom, niestała, — niedowierzająca nigdy, nieufna...
Tak jakoś smakowicie lubieżnie dotykał tłustych, złocistych jak pączki wyrośniętych ryb, że Tomaszowi aż ślinka szła do ust.
— I mojem zdaniem to właśnie największa sztuka! — ciągnął dalej. — Być chorągiewką na dachu, a nie zatracić się, to znaczy, być prawdziwą chorągiewką na dachu, w całem znaczeniu słowa. Wiatr jest potęgą, z którą trzeba się liczyć, o czem się w życiu lądowem zbyt często zapomina...
Tomasz roześmiał się.
— Układaj ryby, nie filozofuj! — rzekł.
Kułak nabrał w garść soli i posypując nią ułożoną już warstwę ryb, uśmiechał się z politowaniem.

Godzina na świecie różowa...

Zolojka zjadła prędko śniadanie, przystawiła kawę do ognia i cicho wymknęła się z domu.
Godzina była na świecie różowa, niebo czyste, błękitne.
Dziewczyna szła Smątarzową Drogą ku wydmom nad morze.
Gdy wyszła na tor kolejowy, dało się słyszeć koło domków przy stegnie Papaszkuewej szczekanie. Między czarnemi pniami lasu, za którym gorzał pożar słoneczny, pojawiła się na wzgórku sylwetka dużej wilczycy ze śpiczastemi uszami.
— Foka, tus, tus, tus! — zawołała dziewczyna.
Wilczyca zaszczekała krótko w odpowiedzi, z wahaniem obejrzała się na polecony swej pieczy dom, pomyślała może o śniadaniu, ale wkońcu przybiegła do dziewczyny i wywijając radośnie ogonem, poszła razem z nią.

161