Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nek, to co ja potem z mojemi szprotami pocznę? Połamie mi cenę, zepsuje rynek i zdechł pies! A bretlingi muszę już być, tylko tym bykom szukać się nie chce! Mają teraz wangorzowe pieniądze i póki ich głód nie przyciśnie, nie ruszą się.

Szukaj rybki w morzu.

Nie była to jednak prawda. Rybacy szukali szprotów wytrwale. Było to nadzwyczaj zajmujące szukanie — ryby w morzu, rzecz dla człowieka lądowego nie do uwierzenia.
Aliści rybacy byli w tem mistrzami.
Szproty były. O tem świadczyły niezbicie po domach miski pełne szprotów gotowanych lub smażonych, których ten i ów miał prawie „na multek” i dlatego ich nie sprzedawał, lecz brał do domu. Była to jednak zdobycz przypadkowa, z której niewiele można było wywnioskować o tem, gdzie znajduje się ławica, ponieważ te „dzikie karna” rybek pojawiały się wszędzie, tak na Małem Morzu, jak i na Wielkiem.
Kułak łapał szproty w telefon — to znaczy, szukał ich na całem Małem Morzu telefonicznie, rozmawiając to z Helem, to z Puckiem lub Gdynią, gdzie wszędzie miał zaufanych. Nie wiedziano nic.
Na morzu — właściwie na zatoce — rybacy stawiali mance na próbę — po długim namyśle, burzliwych naradach, przypominaniach sobie pochodu ławic szprotowych z przed dziesięciu czy piętnastu lat, po dokładnem obliczeniu i skombinowaniu głębokości, prądów, wiatru, załamań wybrzeża i tysięcy różnych innych rzeczy, do czego dodać też należało instynkt i szczęście.
— Rybacy nasi w porównaniu z innymi rybakami to artyści! — mówił Kułak do Tomasza. — Tamci postawią niewody w wiadomem sobie miejscu — i koniec, ryba jest. Nasi muszą nietylko wymiarkować, ale i wyczuć morze. Muszą brać pod uwagę wszelkie mo-

158