Zemsta (Fredro)/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta |
Rozdział | Akt II |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom V |
Indeks stron |
A, bierz licho takie znoje!
Ledwie idę , ledwie stoję —
Ależbo to było żwawo!
Diablem gromił w lewo, w prawo —
Ledwie żyję. — Każ dać wina!
A starego. — Wyschła ślina,
Pot strugami ciecze z czoła —
Któż me dzieła pojąć zdoła!
Ja, bom widział.
Ha! widziałeś? —
Gracko?
Gracko z tyłu stałeś.
Z tyłu, z przodu, nic nie znaczy,
Dobry rycerz wszędzie straszny.
Ta bezczelność...
Nie inaczej,
Bezczelności trzeba było,
Aby walczyć z taką siłą.
Waszeć kłamiesz, Mocium Panie....
Tylko słuchaj, słuchać warto:
Chciałem zdobyć rusztowanie,
Lecz skoczyłem tak zażarto,
Żem się znalazł z drugiej strony
Przyciśnięty, otoczony
Mularzami, pachołkami,
Hajdukami, pajukami.
A — kroć kroci! jak się zwinę!
Jak dwóch chwycę za czuprynę!
Dalej żwawo młynka z niemi —
Jak cepami wkoło młócę;
Ile razy się obrócę,
Po dziesięciu ich na ziemi.
Tak mi rosła wciąż mogiła,
A gdy z murem równa była,
Otworzyłem obie dłonie
I stanąłem na tej stronie.
Lecz co jeszcze...
Tfy! do czarta!...
Podziwienia rzecz jest warta,
Że uniosłem z sobą jeńca —
Teraz, Panie, czekam wieńca.
Cóż to znaczy?
Komisarza
Pana Milczka w jassyr wziąłem.
A to po co? — jakiém czołem?
Ja zabieram co się zdarza.
Waszeć z Bogiem ruszaj sobie,
I uwiadom swego pana,
Że, jak w jakimbądź sposobie
Mnie zaczepka będzie dana,
To mu taką fimfę zrobię,
Iż, nim rzuci wkoło okiem,
Wytnie kozła pod obłokiem. —
Waść się wynoś szybkim krokiem.
Poświęć się tu czyjej sprawie!
Walcz jak Achil — radź jak Kato,
Pozazdroszczą twojej sławie,
I sto czartów dadzą za to.
Przebacz, Panie, słów niewiele,
Które wyrzec się ośmielę:
Jesteś gniewny na sąsiada,
Że ci czasem na zawadzie...
Czasem? — zawsze.
On powiada...
Niech nie słyszę o tym gadzie.
Czy nie byłoby sposobu,
Ustąpiwszy ze stron obu,
Zapomniawszy przeszłe szkody,
Do sąsiedzkiej wrócić zgody?
Ja, z nim w zgodzie? — Mocium panie,
Wprzódy słońce w miejscu stanie,
Wprzódy w morzu wyschnie woda,
Nim tu u nas będzie zgoda.
Dzisiaj umysł niespokojny
Za porywczo sąd wyrzeka...
Od powietrza, ognia, wojny,
I do tego, od człowieka,
Co się wszystkim nizko kłania,
Niech nas zawsze Bóg obrania.
Lepiej nizko, niż nic wcale.
Brednia!
Ale...
Niema: ale.
Nie broń Panie mieć nadziei...
Bronie do kroć sto tysięcy!
I niech o nim nie wiem więcej,
Ni o jego (ironicznie, zmierzając do Wacława) kaznodziei,
Bo się obu, Mocium Panie,
Jakem szlachcic, co dostanie.
(odchodzi we drzwi środkowe)
Diabeł pali w tym Cześniku.
Chcieć ich zbliżyć, czasu szkoda.
Mało zysku, dużo krzyku.
Tych dwóch ludzi — ogień, woda.
Cóż, paniczu, będzie z nami?
Ha! zostanę tu w niewoli.
Brałem jeńców tysiącami,
Co zawiśli od mej woli;
Bom lat dziesięć toczył boje,
Gdzie się lały krwawe zdroje,
Tak, że wkoło na mil cztery,
Jak czerwone było morze. —
Tam zyskałem i ordery,
I tytuły, i honory;
Ale tego być nie może;
Zbyt to szczytne dla nas wzory;
Dziś utarczka jest igraszką,
A twa wolność będzie fraszką.
Ja w niewoli tu zostanę.
Prawo wstrzymać jest mi dane,
Alem zawsze był wspaniały,
Przyjmę zatém okup mały.
Ja w niewoli zostać muszę.
Znaj więc wielką moję duszą:
Jesteś wolny — idź do diaska —
A za wolność dasz co łaska.
Ja zostanę tu w niewoli.
Ale Cześnik nie pozwoli.
Kto mnie ujął, niech mnie trzyma;
Ale, bratku, sensu niema;
Nie daj grosza, a idź sobie.
I pół kroku ztąd nie zrobię.
Idź, bom gotów użyć broni.
A ja tylko własnej dłoni.
Cóż za człowiek, u kaduka!
Samochcący guza szuka,
I mnie jeszcze go nagoni.
(do Wacława) Bój się Boga — idź do czarta.
Nie, nie pójdę — tu zostanę.
A to jakaś ćma uparta!
Ale patrzno bratku, co to?
Brzęknij tylko.
Złoto?
Złoto.
Będzie twojém.
Niech Pan siada.
Ale darmo nikt nie daje.
Wielka prawda. — Cóż wypada
Abym zrobił? Gdyż zostaję
W położeniu arcy ciasném:
Za procentem moim własnym
Trzeba jeździć jak w konkury,
A w kieszeni, panie bracie,
Albo pustki, albo dziury.
Kocham Klarę.
Otóż macie!
I chcę zostać tu przy Klarze.
To źle.
Czy źle?
Niekoniecznie.
Ale Cześnik w tym zamiarze
Będzie pewnie działać sprzecznie.
Niechaj nie wie.
Jak się dowie?
Niech mnie przyjmie.
Trudno będzie.
Tu początek, koniec w głowie.
A jak Cześnik na mnie siędzie?
Nic nie znaczy.
Ba! jak komu.
(wzruszając głową)
I dla Klary — komisarza. —
Jestem Wacław.
Syn Rejenta!
O dla Boga! i w tym domu!
Waszmość obu nas naraża,
Oba idziem na praszczęta. (Wacław brzęknął sakiewką)
Brzęczy pięknie —
Miej za dane,
Jeśli w służbie tu zostanę.
Ha! srpóbuję. (chce wziąść sakiewkę)
Później nieco. —
Lecz pamiętaj, że z mej wieży
Szybko kulki na dół lecą —
Fiut z wiatrówki — Papkin leży...
Gdyby zdradzić chęć go jęła.
W skrytym toku tego dzieła
Tak postąpię, jak należy,
Niezważając na przymówkę.
Ale Waciu, jak mnie kochasz,
Dzisiaj jeszcze spal wiatrówkę.
Nie trać czasu.
Idę, idę.
(na stronie)
Diabeł nadał tryumf taki!
Coraz głębiej włażę w biedę.
W moim jeńcu mam rywala —
Przykro zblizka — gorzej zdala —
Tamten zamknie, ten zastrzeli —
A bodaj cię diabli wzięli!
(wracając odedrzwi)
A sakiewka?
Zostać może.
W samej rzeczy?
Nie inaczej.
Co wyrabiasz, o mój Boże!
Trzebaby mi być w rozpaczy,
Gdybym tylko czasu miała.
Cóż się stało? co się dzieje?
Jeszcze mi się w oczy śmieje!
Ja wiem wszystko, bom słuchała —
Chcesz tu zostać.
Cóż w tém złego?
Miej rozsądek.
Cóż mi z niego?
Kiedy już jest dowiedzione,
Że rozsądku zwykłą drogą
Niezawodnie połączone
Losy nasze być nie mogą,
Pocóż w dawnej trwać kolei? —
Dalej żwawo manowcami,
Gdzie zadnieje brzask nadziei,
Gdzie mniej ciemno jest przed nami! —
Nie rzucajmy na bok okiem,
Bo przepaści pewnie wkoło,
Śmiałym naprzód idźmy krokiem.
A jeżeli stałość będzie
Towarzyszyć w naszym pedzie,
Mimo sporu — przeszkód wielu,
Dojdziem przecie kiedyś celu.
Dobrze mówisz, idźmy śmiało;
Prostą drogą zyszczem mało,
Przekonałeś przyjacielu;
Lepiej mówisz niż dziś rano,
Gdyś ucieczkę z sobą radził.
Ale nużby cię poznano?
Nużby Papkin ufność zdradził?
Nie patrz w przepaść, moja droga,
Tu do serca nachyl skronie;
Prędko zniknie każda trwoga,
Gdy w miłości wzrok utonie.
Zostań zatém w imie Boże,
Masz odemnie pozwolenie.
Twoje, Klaro, nie pomoże,
Lubo z życiem równie cenię.
I do stryja trafim może,
A to wolą Podstoliny.
Bo wiedz, iż w tej właśnie chwili
Miłość sobie oświadczyli —
Ona skromna, raczka spiekła,
Ale rączkę mu przyrzekła.
Ująć ci ją łatwo będzie,
Pochlebiając w każdym względzie;
Chwal bez miary rozum, cnoty,
Piękność, kształtność jej osoby;
A czém zechcesz, w naszym domu
Tej zostaniesz jeszcze doby.
Z komisarza na pisarza!
Zły coś pozór ztąd wynika;
Ależ znowu, wszak się zważa
Honor służby u Cześnika.
Biegnę, powiem Podstolinie,
Że ktoś z prośbą tu ją czeka. —
(podając mu rękę)
Miej nadzieję — złe przeminie —
Chwila szczęścia niedaleka.
(odchodzi we drzwi prawe)
Przed godziną z trwogi mdleje,
Za godzinę wzorem męstwa,
To nie widzi podobieństwa,
To ma więcej niż nadzieję. —
O płci piękna, luba, droga!
Twoja radość, twoje żale,
To jeziora lekkie fale:
Jedna drugą ciągle ściga,
Ta się schyla, ta się dźwiga,
Ale zawsze w blasku słońca,
Zawsze czysta i bez końca! —
A my, dumni władcy świata,
Mimo siebie pochwyceni
Za tym cieniem co ulata,
Całe życie, z chwili w chwilę
Przepędzamy jak motyle.
Gdzież suplikant? — O cóż prosi?
Tu jest natręt.
Ty młodzianie?
Zbyt się winnym może stanie,
Iż tak śmiało wzrok podnosi...
Ha!...
Co widzę.
Anna!
Wacław!
Nie wiem wprawdzie...
To spotkanie!...
Ty więc jesteś Podstoliną?
Nie wiedziałżeś?
Przed godziną...
(na stronie) Co tu mówić! — w jakiej roli —
Nie wiedziałżeś, że Podstoli
Czepiersiński, mój mąż trzeci,
Niech nad duszą Bóg mu świeci,
Zaślubiwszy mnie na wiosnę,
Już w jesieni leżał w grobie?
Tak, tak, przypominam sobie.
Oddał ducha na mém łonie.
Oddał? — tak, tak, oddał pewnie.
Zapłakałam z razu rzewnie;
Nie mieć męża mocno boli,
Lecz i smutek w czasie tonie.
Więc utonął pan Podstoli.
Któż powiada?
Nie powiada?
Dobrze. — Zatém odejść muszę.
Co on myśli, co on gada! —
Ty szalejesz, na mą duszę!
To być może.
Ja cię zwiążę,
Ja cię zamknę, drogi książe.
Ach, nie powtórz tego słowa!
Patrz jak wstydem cały płonę
Za studenckie przewinienia.
Ni tytułu, ni imienia
Wacław dalej nie zachowa,
Bo te były —
Cóż?
Zmyślone.
.Wszystko?
Wszystko, co do joty.
I nie księciem?...
Ani trochę.
Cóż za powód?
Myśli płoche,
Szał młodości — chęć pustoty —
Jedném słowem, coś bez celu,
Jakto każde głupstwo prawie.
Ależ miłość twa, Wacławie?
Siedźże teraz w wilczym dole!
Ten rumieniec na twém czole
Jak tłómaczyć? — Ja czekałam,
W całej Litwie cię szukałam,
Lecz o księciu Rodosławie
Nikt nie wiedział, nie mógł wiedzieć.
Byłem... młody...
Byłem młody? —
Ale biegły w swojej sztuce.
Tego nie wiem.
Są dowody.
A to jakie?
Twoja zdrada.
Żem się zmienił, być to może;
Trudnoż kochać nieustannie!
Lecz gdy karcić mnie wypada,
Czyż przystoi zmiennej Annie? —
Nie szukałaś zbyt daleko,
Nie czekałaś czas zbyt długi —
Podstolemu spadło wieko,
Jużci Cześnik na usługi,
I niech dzisiaj Cześnik ziewnie,
Jutro Krajczy będzie pewnie.
Ja wyrzutów ci nie robię,
Owszem, owszem, szczęść ci Boże;
Lecz co czynić wolno tobie,
Niechże każdy czynić może. —
Gdym więc zmieniał czucia moje,
Szedłem tylko w twoje ślady;
I zdradzaliśmy oboje,
Lub też wcale niema zdrady.
Jestem wdową, mój Wacławie.
Ja żonaty jestem prawie.
Któż ty jesteś, ty zbyt znany?
Wacław Milczek.
Syn Rejenta!
Tu w tym domu...
Zabłąkany.
Jestem trwogą wskróś przejęta —
W oczach ciemno — serce bije —
Jak cię Cześnik tu odkryje!
Jak rywala pozna w tobie!
Ach nie znajdzie go już we mnie.
Nie zapieraj się daremnie;
Wszak błagałeś Podstolinę,
By do ciebie wyjść raczyła.
Czegoż żądasz?
Niechaj zginę,
Jeśli sam wiem. — Bywaj zdrowa!
Zawsze jeszcze dawna głowa.
Stój, nie odchodź.
Ach Papkinie,
Wziąłeś, wziąłeś mnie w niewolę.
Tyś kochany był jedynie;
Nad sto książąt ciebie wolę. —
Do mych komnat chodź w ukrycie,
Tam bezpieczny będziesz luby,
Bo cię broni moje życie,
Bo z obrony szuka chluby.
Ach!
I cóż?
To jest... —
Nic niema... —
Czegoż żąda?
Co powiedzieć!
Dobrze idzie — już z nim trzyma.
(głośno) Nie powinnam może wiedzieć?
O, dlaczego!
Wielkiej wagi
Jest interes Jegomości,
Działać trudno bez rozwagi. —
Zatém, proszę, nie mów słowa,
Że o jego wiesz bytności —
Później całą rzecz wyłuszczę.
Ja odejdę.
Ja nie puszczę.
(głośno) Proszę z sobą Waszmość Pana!
Jego sprawa zawikłana,
Muszę przejrzeć dokumenta.
A Klarunia niech pamięta
Nie powiadać nic nikomu.
Nikt się w tym nie dowie domu...
Bo nad miarę nam zaszkodzi;
Później powiem o co chodzi.
Śmieszniejszego cóż być może,
Jak gdy zwodzić chce zwiedziony!
Ach, jak Wacław w swej pokorze
Zdał się wzywać jej obrony!
Ledwiem, ledwie śmiech wstrzymała.
Ale hola, hola panno!
Do tryumfu nie masz prawa;
Choć początek dobry miała,
Niewygrana przeto sprawa.
Jak w dezertej Arabii
Złotosiejny wzrok Febowy
Niesie skwarem śmierć lilii,
Aż nakłoni białej głowy;
A zebrana na błękicie
Płodorodna kropla rosy
Wraca zwiędłej nowe życie,
I unosi pod niebiosy —
Równo-władna, równo-czynna
Prezencya twoja miła,
Starościanko miodopłynna,
(z ukłonem) Dla twojego sługi była. —
Jużem blizki był zwiędnienia,
Gdy twe oko wszystko zmienia.
Oby kiedyś dały Bogi,
Abym niosąc odwet drogi,
Nim czas raźniej machnie kosą,
Był twym żarem, był twą rosą. (ukłon głęboki)
Równie z rytmu jak z oręża
Tak sławnego dostać męża,
Jest zaszczytem białogłowy;
Ale każdy dziś młodzieniec
Miłośnemi czczemi słowy
Zwykł przeplatać ślubny wieniec,
Trudnoż zawsze dawać wiarę.
Cóż nie wierzyć, wielkie Nieba!
Że się kocha piękną Klarę,
Czyliż na to przysiąg trzeba?
Że się kocha — nie potrzeba;
A że zawsze równie będzie,
I przysięga nic nie znaczy.
Ach, na serca mego grzędzie
Niech twe ziarnko bujać raczy;
A zadatek ten twój mały
Puści korzeń wieczno-trwały.
W dawnych czasach rycerz prawy,
Lubo zdobion wieńcem sławy,
Lubo staczał krwawe boje,
Nim oświadczył miłość swoję —
Ku czci drogiej swej kochanki
W turniejowe wjeżdżał szranki.
Tam na kopją dzielnic gonił,
Po dziesięciu zsadzał z koni,
I dopiero gdy się skłonił
Wziąść nagrodę z lubej dłoni,
Błagał aby sercu miła
Kochać mu się pozwoliła —
By mu wolno pod jej barwą
Kruszyć kopje, miecze ścierać,
Dla niej tylko żyć, umierać.
Z tego stroju i z tej broni
Marsowego znać piastuna,
Co w rycerskiej zbiegł pogoni
Od bieguna do bieguna.
Oby moja Artemiza,
Światu groźne to żelazo,
Krwią jak gąbka napęcniałe,
Przemówiło choć tą razą
Wam na wiarę, mnie na chwałę —
Gdzie na skale gród kamienny,
Gdzie działami mur brzemienny,
Gdzie bagnetów ostre wały,
Gdzie sklepienie z dzid i szabli,
Tam był Papkin — lew zuchwały!
Strzelec boski! — rębacz diabli!
Jęk, szczęk, krzyk, ryk, śmierć dokoła,
Tu bezbronny pardon woła,
Tu dziewica ręce łamie,
Matka płacze — dziecię kwili —
Ale spada moje ramie:
Ci co żywi — już nie żyli. —
Przebacz zapał zgrozo-krwawy
Rycerskiego uniesienia,
Ale widzisz: dość mam sławy,
Brak mi tylko pozwolenia,
Bym w fortunnych stanął rzędzie,
Których celem Klara będzie.
Więc zezwalam.
Przyjmij śluby...
Hola! teraz laty próby,
W nich dowody posłuszeństwa
Wytrwałości i śmiałości.
O królowo wszech-piękności!
Ornamencie człowieczeństwa!
Powiedz: w ogień skocz Papkinie —
A twój Papkin w ogniu zginie. (wstaje)
Nie tak srogie me żądanie.
Klejnot rycerskiego stanu
Pastwą ognia nie zostanie. —
Lecz powtarzam Waszmość Panu:
Posłuszeństwa, wytrwałości
I śmiałości żądam próby.
W każdej znajdę powód chluby.
Posłuszeństwa chcąc dać miarę,
Milczeć trzeba sześć miesiecy.
Nic nie gadać?
Tak — nic więcej.
Wytrwałości zaś dam wiarę,
Gdy o chlebie i o wodzie...
Tylko, przebóg, nie zbyt długo.
Rok i dni sześć.
Jestem w grobie...
(z ukłonem) Ale zawsze twoim sługą.
Zaś śmiałości, w tym sposobie
Da mi dowód, kto dać zechce.
W oddalonej ztąd krainie
Jadowity potwór słynie,
Najmężniejszym trwogą bywa,
Krokodylem się nazywa.
Niech go schwyci i przystawi,
Moje oko nim zabawi,
Bom ciekawa jest nad miarę
Widzieć żywą tę poczwarę.
To jest wolą niewzruszoną —
A kto spełni co ja każę,
Ten powiedzie przed ołtarze,
Tego tylko będę żoną. (ukłoniwszy się, odchodzi we drzwi prawe)
Krrrokodyla! (ironicznie) Tylko tyle! —
Co za koncept, u kaduka!
Pannom w głowie krokodyle,
Bo dziś każda zgrozy szuka;
To dziś modne, wdzięczne, ładne,
Co zabójcze, co szkaradne. —
Dawniej młoda panieneczka
Mile rzekła kochankowi:
Daj mi, luby, kanareczka. —
A dziś każda swemu powie:
Jeśli nie chcesz mojej zguby,
Krrrokodyla daj mi luby. —
Post, milczenie wszystko fraszka,
Straży przy mnie nie postawi —
Ale potwór nie igraszka,
Czart nie Papkin go przystawi.
Ha!
Co?
Nic.
Masz — milcz, bo wiesz!
Wiem.
(po krótkiém milczeniu)
Wiem — nic nie wiem. — Czy zostaje,
Czy odchodzi, za co daje,
Nie wiem wcale. — Wiem, że złoto,
Wiem, ze dając zrobił ładnie,
Ale nie wiem: od Cześnika
Czy mi na kark co nic spadnie. —
Wiem: jak zdradzę zalotnika,
Że z wiatrówki dmuchnąć gotów;
Ale nie wiem, nie wiem wcale,
Czy na końcu z tych obrotów
Od Cześnika łeb ocalę. —
Wiem i nie wiem — sprawa diabla,
Tutaj kulka, a tu szabla —
Jednak dobrze rzekł pan Benet:
(podrzucając sakiewkę)
Beatus qui tenet.
Winszuj Waszmość mi sukcessu!
Dzisiaj moje zrękowiny:
Już finalnie, bez regressu
Słowom dostał Podstoliny.
Ja wiem, jak to przyszło drogo:
Wszakci moją to robotą.
O! — Waściną! — Patrzcieno go!
Mnie się Waszeć pytaj o to. — (oglądnąwszy się)
Tak mi się tam w dobrą chwilę
Nawinęła snadnie, mile,
Dała zezek, umizg taki,
Żem posunął w koperczaki. —
Ona dalej w ceregiele —
Ni siak, ni tak, tędy, siędy,
A ja sobie coraz bliżej,
Śród chychotek, śród gawędy,
Bliżej... bliżej... Cmok! nareszcie —...
(dobrodusznie) A! zrobiłem wstyd niewieście;
Jak alkiermes wskróś spłonęła —
Mnie konfuzja ogarnęła —
Tak, że wziąwszy za pas nogi,
Chciałem drapnąć za trzy progi. —
Wtedy ona, Mocium Panie,
Zawołała: stój Macieju —
Niech się twoja wola stanie,
Ja przyjmuję ją w pokorze —
Masz ten pierścień — szczęść nam Boże.
Daj go kaci! wielka sztuka!
Z rewerencją, u kaduka,
Bo... (wskazuje drzwi)
A zawsześ w gniewie skory. —
Jakieby to były spory,
Gdybym nie miał krwi zimniejszej. —
Ale mówmy o ważniejszej
Teraz rzeczy.
Ja tak radzę.
Ow młodzieniec od Rejenta —
Co mnie długo popamięta!
Bardzo prosi, czy nie może
Przy Waszmości zostać dworze.
Zdatny, zwinny, wierny będzie,
Lecz co z tego? (tajemnie) mówią wszędzie,
Że za kołnierz nie wyleje.
Nie wyleje, czy wyleje —
Miejsca u mnie nie zagrzeje:
Bo nie będę z ziemi zbierał,
Co Milczkowi z nosa spadnie...
Chyba, gdyby się opierał,
Chciał zatrzymać samowładnie,
Wtedy przyjmę na przekorę.
Będziesz mógł to poznać snadnie,
Bo imprezę inną biorę:
Za dzisiejszą mą swawolę,
I że w murze tam gdzieś dziura,
Gotów pieniać mnie szlachciura —
Więc krzyżową skończyć wolę.
Pójdziesz wyzwać, Mocium Panie:
Circa quartam niech mi stanie
U trzech kopców, w czarnym lesie.
(do siebie) Jak mu utnę jedno ucho,
A czy z drugiém się wyniesie!
Lepiej pisać.
A, broń Boże!
Tam objaśnień, tam namowy,
Tam potrzeba tęgiej głowy.
Muszę przyznać się Waszmości:
Od ostatniej mej słabości
Tak zgłupiałem!
To być może.
Zatém...
Wykręt nie pomoże. —
Miejże, człeku, Boga w duszy,
Nie wysyłaj nieboraka;
Nim mu w lesie utniesz uszy,
Mnie tam spotka hańba jaka. —
Wszakżeś mówił dzisiaj rano:
Miłe mi jest jeszcze życie,
Gotów otruć, zabić skrycie.
Skrycie — nie na boskim świecie.
Ej tam, co tam!
Tać ci przecie
Mnie pod nosem łba nie utnie.
Diabeł nie śpi.
Bałamutnie!
A nużby mnie.
Niech spróbuje!
Takąbym mu kurtę skroił!
Diabliż mi tam po tej kurcie,
Jak zadyndam gdzie na furcie.
Wiesz co, Papciu, — spraw się ładnie,
A w kieszonkę grubo wpadnie.