Zaklęty Dwór/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.
Wspomnienia.

Mimo surowego testamentu nieboszczyka starościca i surowszej jeszcze straży starego kozaka, pozwolimy sobie zajrzeć na chwilę do ogrodu zaklętego dworu.
My powieściarze bez dyplomatów i patentów, szczególnych używamy praw i przywilejów. Niemasz dla nas ani murów ani zamków, ani straży, ani krat, nie troszczymy się o żadne zakazy i przeszkody, nie szanujemy niczyjej woli i tajemnicy, nie przebaczamy nikomu żadnej słabości i śmieszności, wściubiamy nos gdzie chcemy, zaglądamy gdzie się nam podoba, podsłuchujemy co nam potrzeba, a pochwyciwszy raz czytelnika w swoją władzę, przerzucamy go jak piłkę z miejsca na miejsce.
Wszakże jeśli kiedy to tym razem mniemamy mu się przysłużyć tę nowę zmianę widowni działania.
Trudno bo sobie wyobrazić powabniejsze ustronie nad tę uroczą, romantyczną wysepkę, co śród szerokiego stawu leżała w głębi opuszczonego ogrodu.
Po jej środku wznosi się jak wiemy, z pomiędzy krzewów i zarośli wysoki ślimak, z murowaną altaną u szczytu.
Altana ta, o jednym filarze, z szerokiem, czerwono pokostowanem dachem blaszanym, ma kształt olbrzymiego muchomora, a otoczona dokoła rozlicznemi krzewami i czterma płaczącemi jesionami, gubi się zupełnie w cieniu, i tyko sam dach wyjeża się z dala.
Murowany filar okalają ławki marmurowe, a na jednej z nich przed okrągłym, mozajkowym stolikiem siedzi w tej chwili wsparta na ramieniu jakaś postać kobieca.
Nie potrzebowalibyśmy nawet powiedzieć, że to nasza piękna nieznajoma o jasnych włosach i błękitnych oczach.
Dokoła panuje głęboka cisza. Liście i gałęzie drzewa milczą jak zaklęte, ptaszęta przycichły w krzewach a czasami tylko plusknie głośniej jakaś rybka w stawie, lub zaszeleści coś w trzcinie i szuwarze po przeciwnej — stronie brzegu.
Młoda dziewczyna patrzy w zamyśleniu przed siebie, a wszystko około niej w dziwnem jakiemś romantycznem przedstawia się świetle. Dokoła ciche i czyste tło wody, dalej gęste zarośla trzciny i szuwaru, w ogrodzie drzewa stare, pogarbione, smutne, melancholijne, z pokurczonemi konarami zżółkłemi pod tchnieniem jesieni liśćmi: a tam na końcu szczupłego widnokręgu, szary dwór tajemniczy, smętny, poważny, uroczysty, powybijanemi tu owdzie szybami patrzy przed siebie, jakby śledził, aby nikt głuchej dokoła nie ważył się przerwać ciszy.
Na stoliku przed młodą dziewczyną leży książka otwarta i jakaś włóczkowa tkanina zaczęta.
Nieznajoma nie czyta i nie tka dalej, ale w głębokiem zamyśleniu patrzy w głąb.
Patrzy milcząca i nieruchoma, ale nagle drgnęła z lekka i przetarła oczy.
Szczególna! Dłuższem, pomimowolnem spojrzeniem utkwiła przypadkowo w jakiś krzew ogrodowy, a nagle zdawało się jej, że korona krzewu przemienia się powoli i stopniowo w głowę ludzką, dwie gałęzie wyciągnęły się jak dwa ramiona, a sam trzon zaokrąglił się i rozpadł we dwoje jak dwie ludzkie nogi. I krótką chwilkę zamiast krzewu stanął przed jej oczyma dorodny młodzieniec o niebieskich oczach.... Juljusz!
Dziewczyna pochwyciła za książkę, oczy jej szybko biegały po stronicy, ale dziwna! wiersze jakoś plątały się z sobą, litery spływały się razem a zamiast druku przedstawiała się nagle jakby zaczarowana rycina tej samej postaci.
Dziewczyna książkę odepchnęła od siebie, ale już nie sięgała po robótkę.
Przymrużyła na pół oczy, wsparła głowę na śnieżnej rączce, i myślała, myślała..... a myślała o czem, o kim?
Bez mojej pomocy zgadłabyś już piękna czytelniczko, choćbyś sama dopiero miała myśleć kiedyś o czem podobnem.
Przed oczyma duszy pięknej nieznajomej, rysowała się postać młodzieńca, którą po trzy kroć spotkała już w swem życiu. Baz kiedy biegała ulicą ogrodu wzdłuż parkanu, powtóre kiedy przebrana za wieśniaczkę z Kośtiem Buljem jechała wygonem śród pola a po raz trzeci, kiedy niedawno przybijała łódką do brzegu.
Mówiła z non zaledwie słów kilka, a pełny, męzki dźwięk jego głosu przypominał jej się tak wiernie, jak wyraźnie jego postni rysowała się przed oczyma.
Piękna samotnica westchnęła a nawet jakieś słowo niezrozumiałe wymknęło się z jej ust.
Ale w tem drgnęła gwałtownie.
Śród głuchej ciszy rozległ się nagle głośny plusk fali.
Dziewczyna podniosła się szybko i wskoczyła na ławeczkę marmurową, aby dalej dojrzeć okiem.
Ku wysepce biegała chyżo jakaś łódka mała.
Dziewczyna wydała okrzyk radosny, i prędko jak strzała pomknęła ku brzegu.
W łódce wiosłował jakiś niemłody już jak się zdawało mężczyzna, którego twarz zakrywały szerokie kresy białego pilśniowego kapelusza. Miał na sobie siwawą czamarę z wyłożonym kołnierzem i wiszącemi taśmami i takiej samej barwy pantalony, spadające po dawnemu szerokim fałdem na cholewy palonych butów. Na otwartych piersiach wyglądała cienka i śnieżna koszula, spięta pod szyją grubą, dziwnie lśniącą zdała szpinką.
Po kilku nowych, silnych uderzeniach wiosła łódka przybiła do brzegu, a nieznajomy zwinnie i zręcznie jak chłopak wyskoczył na ląd.
Piękna samotnica poskoczyła ku niemu i pochwytując obie jego ręce przycisnęła je uczuciem do swychy ust.
Nieznajomy odsunął kapelusz i na ślicznem, śnieżnem, marmurowem czole dziewczyny, głośny i serdeczny złożył pocałunek.
Odchylone krysy kapelusza pozwalają widzieć jego twarz całą, a twarz ta jest nam od dawna znajomą.
— Maziarz! — wykrzykniesz może niecierpliwa a domyślna czytelniczko i nie pomylisz się wcale.
Nieznajomy żeglarz byłto w nowem szczególnem przebraniu tajemniczny maziarz, kum Dmytro, nasz pierwszy znajomy z ryczychowskiej karczmy.
Oczyszczony z gęstych plam mazi, tem wybitniej uwydatniają się jego śmiałe, niezwyczajne rysy.
Te oczy żywe, ruchliwe, badawcze, osadzone w głębokich, gęstemi brwiami ocienionych jamach, to myślące, wysokie czoło, krótkim twardym, siwiejącym okolone włosem, ten nos rozwarty szeroko u spodu, te zgrabnie wykrojone i silne zaciśnięte usta, ta szczególnie zaokrąglona broda, wszystko to świadczy na pierwszy rzut oka o dziwnie namiętnej naturze, niepospolitej energji, sile ducha i odwadze, posuniętej aż do zuchwałej zapamiętałości.
W rażącą sprzeczność z temi ostremi i surowemi rysami wpadał głos miękki i tkliwy, jakim przemówił w tej chwili do młodej dziewczyny.
— Kazałem ci długo czekać moje dziecię — rzekł tuląc pieszczotkę do swych piersi — ledwie się przebrałem z drogi.
Dziewczę drgnęło.
— Ach ta droga, te przebrania... — wyszepnęła i główkę pochyliła na piersi.
Nieznajomy schmurzył zlekka czoło, a w oczach żywszy mignął mu ogień.
— Skończy się już rychło, moje dziecię — rzekł z z cicha i nowy na czole dziewczyny złożył pocałunek.
Dziewczyna nie uspokoiła się tak łatwo.
— Po tysiącznych nowych przygodach i niebezpieczeństwach... — szepnęła.
, Nieznajomy, albo raczej pozostając przy naszem dotychczasowem nazwaniu, maziarz wstrząsł niechętnie głową, jakby mu niemiłe były podobne utyskiwania.
— Pójdź moja Jadziu, usiądźmy! — rzekł prędko.
Otóż dowiedzieliśmy się że nasza piękna nieznajoma, którąśmy rozmaitemi opisywali przydomkami i i przymiotnikami, nazywa się Jadzia, czyli Jadwiga. Być może, że rychło poznamy także i nazwisko naszego tajemniczego maziarza.
Usiadł on teraz na marmurowej ławeczce w altanie u boku dziewczyny i ściskając jej drobną, pulchną rączkę w swej szorstkiej dłoni, wpatrywał się w śliczną jej twarzyczkę z upodobaniem i miłością.
I nagle jakiś napół figlarny, napół dobroduszny uśmiech osiadł mu na twarzy.
— Moja Jadzia — rzekł — po chwili, niespuszczając oka z dziewczyny — Powiedz mi ile to już razy spotkałaś się z młodym dziedzicem z Oparek?
Jadzia zczerwieniała jak wiśnia i z rodzajem tajemnego przestrachu wypatrzyła się na pytającego.
Maziarz przybrał minę spokojną i obojętną, nawet ów uśmiech żartobliwy znikł mu z ust.
— Dwa czy trzy razy, nie pamiętam dobrze — wyszepnęła dziewczyna.
Maziarz przytłumił uśmiech zadowolenia.
— Już dobrze! zaczyna kłamać, ma więc powód obawiać się czegoś... — pomyślał w duchu.
Głośniej zaś dodał żartobliwie:
— Ej, przypomnij sobie dobrze, dwa czy trzy razy?....
— Trzy — wybąknęła Jadwiga mimowolnie czegoś zniepokojona.
— No, to coś miała sposobność przypatrzeć mu się dobrze?
Pąs Jadwigi przeszedł w szkarłat.
— Ja.... ja.... — wyszepnęła, ale ucięła nagle jak zaczarowana.
Nielitościwy maziarz nie ustawał w badaniu, a wszystkie dotychczasowe spostrzeżenia jakiemś widocznem napawały go zadowoleniem.
— Powiedz mi więc, jak ci się podobał z powierzchowności?
— Albo ja wiem — wyszepnęła prędko jak gdyby przemocą chciała wybrnąć z swego zakłopotania — widziałam go tylko z daleka..
— Przecież?
— Coż mam odpowiedzieć... nie wiem... doprawdy... dlaczego mię się pytasz ojcze?...
Maziarz uśmiechnął się ze znaczeniem.
— Chodziło mi wzbudzić u ciebie udział dla tego młodzieńca — rzekł — zagraża mu w tej chwili cios niespodziewany.
— Jemu! — krzyknęło dziewczę i porwało się z siedzenia.
— Oho, czegóż to się tak przestraszasz?
Jadwiga spuściła oczy i prawie nie czuła się w sile odpowiedzieć.
Maziarz z wyrozumiałością kiwnął głową.
— Wyobraź sobie — ciągnął dalej — chcą mu wydrzeć nagle cały majątek.
— Któż taki?
— Ludzie co mają interes dybać na unieważnienie testamentu nieboszczyka starościca.
Jadwiga zrobiła gest, jakby niepojmowała znaczenia tych wyrazów.
Maziarz tłumaczył się jaśniej.
— Podniesiono zarzut, że nieboszczyk Starościc był warjatem, i jako taki nie miał prawa rozrządzać dowolnie swym majątkiem. Testament jego musi być uznany za nieważny, a przekazany Juljuszowi majątek przypadnie najbliższym sukcesorom.
— Komużto? — zapytała dziewczyna.
— Hrabiemu Zygmuntowi Żwirskiemu — odpowiedział maziarz, a twarz jego sposępniała.
— I to już stanęło nieodzownie?
— Dotychczas jeszcze nie, lecz prawdopodobnie nastąpi niezawodnie.
— Jakto więc nieboszczyk starościc, w którego pałacu mieszkamy, był rzeczywiście warjatem?
Maziarz wzruszył ramionami, a dziwny uśmiech mignął mu przez usta.
— Więc Juljusz zostanie biednym? — szepnęła dziewczyna.
A rzecz szczególna, wiadomość ta sprawiła jej niemal jakąś radość tajemną.
Miaziarz ściągnął brwi.
— Ja tylko jeden mogę go uratować.
— Ty mój ojcze?
— Ja przy twojej pomocy.
Dziewczę rzuciło się zdziwione.
— Żartujesz ojcze?
Maziarz poważnie wstrząsł głową.
— Czy byłabyś od tego? — zapytał.
— Ja! — wybąknęła.
Maziarz czule ścisnął ją za rękę.
— Gotowabyś wtedy przyczynić się wraz zemną, aby uchronić Juljusza od krzywdy.
— Czyż możesz wątpić o tem, mój ojcze.
Nieznajomy podciągnął brwi do góry.
— A gdyby to wymagało po tobie pewnego poświęcenia?
— Poświęcenia? — powtórzyła dziewczyna, szeroko rozwierając oczy.
— Naprzykład gdyby chodziło potem o twoją rękę?... — wycedził maziarz zwolna i wpatrzył się bystro w jej oczy.
Dziewczyna znowu żywym oblała się szkarłatem.
— Mój ojcze — wyjąknęła — wszędzie i zawsze będę tylko posłuszną twej woli, twemu życzeniu.
Ojciec uśmiechnął się z nietajonem zadowoleniem po chwili zamyślił się i spoważniał na nowo.
— Moja córko — rzekł znacznie zmienionym głosem — wiesz że nie rad słuchałem zawsze o twoich wspomnieniach z lat dziecięcych i niechętnie zbywałem wszelkie w tym przedmiocie rozmowy.
— Powiedziałem ci — dodał po krótkiej pauzie — że jestem twym ojcem, wyjawiłem ci jak świętej oddałem się sprawie, jak wzniosłym zaprzysiągłem się celom i kazałem ci poprzestać na tem wszystkiem....
Jadwiga z rodzajem gorączkowej ciekawości wpatrzyła się w twarz ojca.
— Byłam ci posłuszną mój ojcze — szepnęła. Maziarz ciągnął dalej poważnym, prawie uroczystym tonem.
— Dziś chcę cię przygotować do ważnych zwierzeń.
— Słuchałam cię mój ojcze.
Maziarz wstrząsł głową.
— Naprzód musisz zebrać wszystkie swe wspomnienia z lat dziecięcych, musisz mi sama opowiedzieć ile wiesz o sobie dotychczas, a o czem ci jeszcze pozostaje wiedzieć.
— Mam ci więc ojcze...
— Opowiedzieć całe swe życie aż do chwili, kiedyś poznała we mnie swego ojca.
Twarz mówiącego miała przytem jakiś smutny, ponury wyraz, a dziewczyna pochyliła głowę na piersi i w jakieś melancholijne zapadła zamyślenie.
Młoda dziewczyna pragnęła od dawna dowiedzieć się czegoś o swem pochodzeniu. Dotychczas wiedziała tylko, że jest córką człowieka, który w niebezpieczne wplątany zamiary nie mógł do niej przyznać się otwarcie i musiał ciągle przed światem ukrywać swe imię i stanowisko. Wszystkie jej zaś wspomnienia z lat dziecięcych miały jakoś tak niezwyczajną barwę, tak romantyczny urok, że wyglądały raczej na płody poetycznego urojenia, niż ostępy z rzeczywistego życia.
Spodziewając się w tej chwili porządanego nakoniec wyjaśnienia, przypominała sobie skwapliwie wszyskie zagadkowe zdarzenia, jakie w jej krótkiem zdarzyły się już życiu.
— Jak daleko sięga moja pamięć — ozwała się po chwili — przypominam sobie dobrze, że małem dzieckiem mieszkałam w jakiemś małem miasteczku, gdzie daleko, w pośród Mazurów podobno.... Przypominam sobie dobrze matkę moją i człowieka, którego nazywałam ojcem.
Czoło nieznajomego coraz grubszemi zasuwało się chmurami, a oczy nieruchome utkwiły w ziemię.
— Matka moja była młoda i ładna — ciągnęła dziewczyna dalej — Ojciec..
— Mąż jej — poprawił maziarz.
— Mąż jej wydawał mi się znacznie starszym. Był kowalem, trzymał dużo ludzi w swej kuźni i rzadko tylko pokazywał się w pokoju, gdzie mieszkałam z matką. Pamiętam dobrze, że na mnie niemiłem zawsze patrzył okiem, a z matką były nawet częste kłótnie, których ja bywałam przyczyną.
Nieznajomy poruszył się w siedzeniu, jakby chciał przyspieszyć tok opowiadania.
Dziewczyna zrozumiała go podobno, bo prędko postąpiła dalej.
— Pewnego dnia siedziałam przy oknie i bawiłam się lalką, którą mi zrobiła matka moja... Wtem przed kuźnię mego ojca zajechały dwa kryte powozy. Jakby mię coś tknęło przywołać do okna moją matkę i zwrócić jej uwagę szczególniej na pierwszy, czterma końmi uprzężony powoź, z którego jakiś nieznajomy wyglądał mężczyzna. Rzuciwszy okiem do okna, moja matka wydała głośny wykrzyk i usiadła na pobliskie krzesło, jakby ją nagle opuściły siły.
Na czole nieznajomego jedna więcej przybyła chmura.
Dziewczyna kontynuowała:
— Ja niezważąjąc na to, z szczególnem zajęciem wpatrywałam, się w powóz wspaniały. Widziałam że mój oj... mój ojczym — poprawiła się prędko — przybiegł skwapliwie do powozu i z wielkiem uszanowaniem rozmawiał coś z nieznajomym panem. Nagle wpadł do naszej izby i coś długo szeptał matce do ucha. Matka płakała i jak mi się zdawało opierała się czemuś usilnie. Nareście przyzwoliła po długiej walce z sobą. Nieznajomy pan w powozie zdawał się niecierpliwić, bo tuż wbiegł do izby jeden z jego ludzi i surowo nakrzyczał na rodziców moich. Matka zanosząc się od płaczu przystąpiła do mnie i zaczęła mię ściskać i całować, ojczym coś gniewnie mruczał pod nosem. Ja na widok matki bolejącej rozpłakałam się także. Matka otarła by i łkając po cichu, starała się mię uciszyć i utulić.
— Cyt, cyt Jadziu — ozwała się drżącym głosem — pojedziemy do kościoła w tym pięknym powozie.
— Na tę obietnicę uspokoiłam się w jednym momencie i z niewypowiedzianą radością spoglądałam ku powozowi....
— Ojczym mój przystąpił do mnie. Po raz piewszy w życiu ucałował mię serdecznie i biorąc na ręce, rzekł pochlebnym głosem:
— Pójdź moja duszko, zaniosę cię do powozu, a mama zabiorze się tymczasem.
— Wołałabym była iść z matką wraz, ale nieśmiałam się sprzeciwić mniemanemu ojcu, który po raz pierwszy okazał się dla mnie tak czułym i dobrym. Choć mi łzy kręciły się w oczach dałam się unieść spokojnie. Matka wypadła za mną do sieni i jeszcze raz uściskała i ucałowała mię śród łez łkania.
— Wtedy jakiś dziwny ogarnął mię żal i niepokój... chciałam się wydrzeć, ale ojczym prędko wybiegł z domu i zaniósł mię do drugiego powozu, gdzie siedziała niemłoda jakaś kobieta, z twarzą łagodną i dobrotliwą. Ta wzięła mię na ręce... zaczęła utulać i okrywać pieszczotami... A wtem zaturkotał pierwszy powóz, a za nim szybkim pędem ruszył i nasz. Zaczęłam krzyczeć i wołać na matkę, którą przez jedno tylko mgnienie oka ujrzałam jeszcze raz stojącą w oknie, z wyciągniętemi ku mnie ramionami.
— Nieznajoma pani, moja późniejsza droga matka, pani Tączewska — prawiła dziewczyna z wrastającem rozrzewnieniem — uspakajała mię wszelkiemi siłami i pocieszała, całowała, podarowała liczne przygotowane łakocie i zabawki... Niedałam się utulić śród płaczu i łkania, aż nagle sen zmrużył moje powieki...
Miaziarz wstrząsł głową jakby opowiadanie to niemiłe sprawiło na nim wrażenie.
— Tak jechałyście kilka dni... — ozwał się prędko.
— Powóz pierwszy gdzieś zniknął nam z oczu i my same już odbywałyśmy dalszą podróż.
— Przybyłyście wreście do Lwowa... — kontynuował sam maziarz.
— Nieznajoma pani wprowadziła mię do bardzo ładnego pomieszkania, podała mi prześliczne sukienki, kazała mi nazywać się ciocią, a obsypywała mię tylą pieszczotami, że dzięki wrażliwości dziecięcego serca, za tydzień uspokoiłam się zupełnie i tylko kiedy niekiedy pomyślałam o matce, pozostałej gdzieś w kuźni dalekiej, która jak mnie upewniała ciocia Tączewska, miała kiedyś zgłosić się do mnie. Tymczasem mijały dnie, tygodnie, miesiące.... przeniesiona w inną sferę, przyzwyczajona do innego życia.... coraz rzadziej myślałam już o matce, której miejsce ta doskonale umiała zająć kochana, nieoceniona ciocia.
— Byłaś więc szczęśliwą odtąd? — zapytał maziarz, a twarz jego rozjaśniała się nagle.
— O bardzo szczęśliwą, zupełnie szczęśliwą... Podrósłszy, zaczęłam uczęszczać do jednego z pierwszych konwiktów, ciocia siwiejąc i starzejąc się coraz bardziej, przemieniła się w babunię, a bardzo zręcznie umiała zawsze zbywać wszelkie zapytania, odnoszące się do moich lat dziecięcych. Rówieśnice moje w konwikcie zapytywały mię nieraz o moich rodziców. Nie umiałam im nic odpowiedzieć jak tylko że mieszkają daleko. Wracając jednak do domu po skończonych lekcjach, postanowiałam zawsze zapytać babkę, dlaczego tak długo nie mogłam widzieć się z rodzicami. Babka w takich razach przybierała minę smutną i żałośną i wyrzucała mi że przestałam ją już kochać, kiedy tęsknię znowu za mamą. Dopiero kiedy skończyłam rok piętnasty, powiedziała mi babunia pewnego razu że człowiek, którego nazywałam ojcem, był tylko moim ojczymem, bo ożenił się z matką moją, kiedy już byłam na świecie.
— Ojciec twój prawdziwy — rzekła mi babunia — jest człowiekiem wielkiego urodzenia, ale wykroczył ciężko przeciw władzom, przeciw istniejącemu porządkowi rzeczy, musi więc ukrywać się ciągle, boby srogiej podpadł karze.
Możesz sobie wyobrazić mój ojcze, jakie wrażenie sprawiło na mnie to oświadczenie!
— Pytałam czy będę widzieć kiedy mego ojca.
— Może — odpowiedziała mi babka — jak urośniesz w lata i rozsądek.
— Odtąd nie miałam już ani jednej chwili spokojnej. Myśl o moim ojcu, o jego niebezpieczeństwach przygodach nieodstępowała mię we dnie i w nocy, a i moja matka biedna stała mi ciągle przed oczyma. Tak przeżyłam rok nowy...
— Wtem pewnego dnia — ciągnęła dalej o wiele smutniej i żałośniej — moja babka odebrała list z poczty. Uważałam że list ten wielkie sprawił na niej wrażenie. Całe dwa dni następne jakiemiś dziwnemi niepokoiła mię uwagami... Nareście...
Tu dziewczyna z ciężkim smutkiem pochyliła głowę na piersi a dwie łzy zabłysły w jej ślicznych oczach.
— Nareście — ozwała się na nowo — oświadczyła mi po licznych przygotowaniach i aluzjach, że muszę przywdziać żałobę i pójść na egzekwie do kościoła, bo matka moja umarła przed tygodniem.
Umilkła i z głębokiem westchnieniem łzy otarła z oczu.
Maziarz ponuro wpatrzył się w ziemię.
Dziewczyna przytłumiła boleść i prędko ciągnęła dalej:
— W miesiąc potem jakiś nieznajomy człowiek wszedł niespodziewanie do naszego mieszkania. Babunia znała go z dawna i krzyknęła radośnie na jego powitanie. Mnie czegoś mimowolnie silniej uderzyło serce, jakbym przeczuła, że przyjście jego łączy się z moim losem.
— Babunia wyszła z nieznajomym człowiekiem do drugiego pokoju, a po kwadransie przywołała i mnie do siebie:
— Przygotuj się do wielkiego szczęścia moje dziecię — ozwała się do mnie z łzami w oczach — obaczysz twego ojca!
Musiałam aż usiąść, aby nie upaść z radości.
— Kiedy, gdzie?! — krzyknęłam w zachwyceniu.
— Babunia przysunęła się do mnie i zaczęła mi tłumaczyć:
— Ojciec twój, jak wiesz, zagrożony surowemi wyrokami władz, a oddany zawsze swym wielkim zamiarom, musi ukrywać się przed śledztwem. W tej chwili znalazł schronienie w opuszczonym zamku swego dawnego przyjaciela nieboszczyka starościca, Mikołaja Żwirskiego. Przebrana za wieśniaczkę pójdziesz z Kośtiem do Żwirowa, a tam ujrzysz ojca twego.
— Z bijącem sercem powzięłam tę wiadomość. Wypatrzyłam się uważnie na nieznajomego człowieka a mimo jego surowej i ponurej fizjonomji dziwną jakąś uczułam ku niemu sympatję. Nigdy bo niezapomnę z jak głębokiem uczuciem i rozrzewnieniem spoglądał na mnie w owej chwili. Babunia znała go dawniej, bo była za młodu panną respektową u pierwszej Żwirskiej a przy niej i przy starym kozaku wychował się nieboszczyk starościc.
— Poczciwa kobieta... — mruknął maziarz, nie mogąc głębokiego ukryć rozrzewnienia.
Jadwiga przytuliła się bliżej do ojca i całując jego ręce, kończyła z cicha:
— Niebawem też poznałam cię mój ojcze, poznałam twoje wielkie i tajemnicze zamiary, ale nigdy nic bliższego nie dowiedziałam się o matce. Ilekroć z twym przyjazdem do dworu Kost’ przyjechał po mnie do Lwowa, szalałam z radości, że ciebie obaczę i cieszyłam się nadzieją, te posłyszę coś o mojej matce. Maziarz z uczuciem przycisnął ją do swych piersi.
— Dowiesz się, dowiesz o wszystkiem moje dziecię — rzekł prędko — ale nie dzisiaj.
— Nie dzisiaj?
— Najdalej za kilka dni.
W tem przycichli oboje, a nagle rozległ się głośny plusk łódki.
Maziarz zniepokojony poskoczył z siedzenia.
Łódka przybiła do brzegu, a z niej ciężko wyskoczył jakiś człowiek.
Maziarz zbiegł szybko z altany:
— Kost’ — wykrzyknął — nie poszedł jeszcze!
— Ty tu jeszcze Kośtiu! — zawołał gdy mu stary kozak niebawem stanął przed oczyma.
Kost’ Bulij miał jakąś minę pomieszaną i prawie niespokojną.
— Wróciłem bat’ku. — rzekł — bo... bo...
— Cóż — zapytał maziarz prędko.
— Uciekajcie bat’ku! wybuchł nagle stary kozak. Maziarz żachnął się gwałtownie.
— Cóż się stało?
— Ta nic bat’ku, ale kiedym już wychodził z chaty, to mi się jakoś duszno zrobiło w piersiach, a w tem na zły znak i obraz Matki Boskiej zleciał ze ściany. Przeżegnałem się ale mię coś piknęło nie dobrego... Jakieś przeczucie mi mówi, że coś nam złego zagraża.
Maziarz uśmiechnął się.
— Czy takie tylko masz poszlaki?...
Stary kozak smutnie pokiwał głową.
— Oba psy co wczoraj były takie jeszcze wesołe — ozwał się jakby na ostateczne już przekonanie — od dziś rana wzięły pod siebie ogony, kurczą się i skomlą jakby im dokuczał jakiś okropny ból... To zły znak, bat’ku! zły znak!...
Maziarz z pobłażliwym uśmiechem poklepał go po ramieniu.
— Marudzisz stary! Matka Boska się urwała bo zmorszał sznurek na którym wisiała, a psy skomlą i kurczą się, boś im może przeparzył osypkę.
Kośt’ Bulij pokiwał głową nieprzekonany.
— Ej bat’ku na całe lata wybierałem się nieraz z domu, a nigdy mi nie było tak ciężko na sercu jak teraz, choć tylko dwa dni mam zabawić w drodze.
— Oszalałeś widzę na starość!... — mruknął maziarz i schmurzył czoło.
Nawykły snąć do ślepego posłuszeństwa kozak nie śmiał sprzeciwić się dłużej.
— Zostawajcież z Bogiem! — mruknął i z miłością i uszanowaniem chwycił za kolana maziarza.
— Bywaj zdrów, stary. Ale gdybyś wstępując nie zastał Juljusza, to zaczekaj na niego choćby dzień cały.
— Dobrze bat’ku!
I chciał już odejść, ale nagle się obrócił.
— Pożegnam się z panną! — rzekł i postąpił ku altanie.
Maziarz niespokojnie potarł się po czole.
— Zwarjował stary, czy może rzeczywiście jakieś nieprzewidziane zagraża nam niebezpieczeństwo... — poszepnął w duchu.
I zamyślił się głęboko.
— Może zdrada! — mruknął po chwili półgłosem i wzdrygnął się cały.
Nagle wstrząsł głową, a z oczu jasna strzeliła mu błyskawica.
— Ha — szepnął z tryumfem — ludzie giną, ale idea zawsze żyje!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.