Zagończyk/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III.
Niespodziewane wydarzenie.

Narady w kwaterze starszyzny lisowczyków od kilku dni były już zakończone. Pułkownik i rotmistrzowie, ku wielkiej radości hrabiego Althanna i Humanaya, przychylili się do zdania wielkiego hetmana koronnego. Pisał bowiem pan Żółkiewski do pułkownika Rogawskiego, że Rzeczpospolita może nowej wojny z półksiężycem uniknąć, jeśli żadnych zaczepek od strony wołoskiej lub cesarstwa nie rozpocznie. Hetman wiedział o krzykach, podnoszących się przeciwko sławnemu a butnemu wojsku, pozostawionemu przez ś. p. pana Aleksandra Józefa Lisowskiego, wielkiego wodza i rycerza fantazji nadprzyrodzonej; doradzał więc pułkownikowi Rogawskiemu, aby z oczu szlachcie, duchowieństwu i mieszczanom sczezł i poszedł za cesarską granicę, na zaciąg zgodę swoją dawszy; przestrzegał jednak lisowczyków wielki hetman, aby ino w walce z buntowniczymi Węgrami i Czechami Ferdynandowi II-mu dopomagali, w inne zatargi wojenne nie wdając się, aby sułtana nie drażnić i do czynów szalonych nie popychać.
W tym czasie nie chciał pan Żółkiewski zatargu z Turczynem, jako że Polska osłabła przez długą wojnę moskiewską. Niesnaski, waśnie i niesforność panoszyły się wszędzie; osoba króla-Szweda nikogo nie wstrzymywała od prywaty i miłości dla ojczyzny nie podsycała. Były to rzeczy straszne, niebezpieczne, zgrozą przejmujące, dzielne, miłujące ziemię i lud lechicki, serce wielkiego hetmana koronnego; widział on bowiem wyraźnie, że Zygmunt Waza do nowej wojny ze Szwecją o koronę i dziedzictwo kroczy z uporem, na losy ziemi Piastów i Jagiellonów niepomny, aczkolwiek i w jego żyłach płynęła krew, wzięta od matki-Jagiellonki.
Troskał się tedy pan Żółkiewski i, chcąc butne wojsko dla walnej rozgrywki przechować, na zaciąg do cesarstwa zezwalał i nawet doradzał, aby się pułkownik z tem śpieszył.
Pisał do pana Walentego Rogawskiego w tej samej materji hetman polny, Jan Karol Chodkiewicz, na północnej rubieży oko baczne na Szweda mający, a pismo swoje zakończył słowami:
„Musicie mieć uszy ku naszym ziemiom zwrócone i nieusypne, aby na pierwszą surmę bojową wszystko porzucić i lotem sokolim pod dowództwo hetmanów śpieszyć sine mora“.
Tak też postanowiono na ostatniej naradzie w pałacu braiłowskim, a klauzulę takową do innych w piśmie o zaciągu lisowczyków dołączono, podpisami i pieczęciami zatwierdzono.
Pan Wolski sprzeciwu nie czynił i na zbiegłego hospodara Radułę nie patrzył, chociaż ten wzdychał, lamentował i skamlał, po piętach depcąc obydwóch grafów, pułkownika i rotmistrzów.
Dzień się miał ku zmierzchowi.
Oczekiwano wypłaty pierwszej raty żołdu, więc otrąbiono już pochód, ściągano do Braiłowa wszystkie chorągwie i oddziały ochotnicze, co najzacniejsze. Gwarno i tłoczno było, gdyż wojsko do wyprawy się sporządzało; rotmistrzowie oglądali konie i ludzi, towarzysze doprowadzali do ładu swoje mienie, wierzchowce, ciurów i pacholików.
Pan Andrzej Lis otrzymał rozkaz wziąć pod swoją komendę ochotników podlaskich. Utworzył z nich chorągiew, tak zwaną „Łuńską“, bo ochotników owych przywiódł stary szlachcic, Hieronim Łuński, lecz w jakiejś karczmie poswarzył się z rotmistrzem Kalinowskim, a ten go przez łeb obuszkiem zmacał i dopiero nazajutrz, gdy się przespał po pijatyce srogiej, usłyszał, że pan Hieronim Łuński przed sądem Bożym stanął tejże nocy.
Nad tą chorągwią rotmistrzował teraz pan Andrzej Lis.
Zaczął od tego, że wywiódł całą brać w pole za Braiłowem, w długi szyk wyciągnął jeźdźców, i objeżdżał szeregi, każdemu przyglądając się pilnie i pytając o różne sprawy. Znał się na ludziach wprawny zagończyk, więc poznał w mig chorągiew całą. Była to zbieranina, łaziki, włóczykije, zawalidrogi, których nigdy nieustająca wojna oderwała od domów, roli, pługa i siekiery, nauczyła rzemiosła rycerskiego, a cnót rycerskich nie przysporzyła.
Zrozumiał to rotmistrz od pierwszego rzutu oka i przemówił do towarzyszy, ciurów i pachołków tak, jak mówiono za czasów pana Aleksandra Lisowskiego do ludzi bitewnych z pod jego chorągwi, — twardo, surowo, nieustępliwie.
Spostrzegł odrazu, że nie w smak poszły bractwu słowa jego.
Któryś z szeregu parsknął w kułak i całkiem głośno rzekł do stojących w szeregu towarzyszy:
— Tak to pieje ów rotmistrz?! ho! Niech-no bitewka wypadnie — tedy my mu po naszemu zanucimy: wybieraj, albo po naszej woli rotmistrzować, albo kulkę w plecy, wóz, albo przewóz? Tak mu powiemy, mościpanowie!
Po szeregu przebiegł cichy śmiech.
Posłyszał to pan Andrzej i konia ku śmiałkowi skierował.
— A wyjedź-no, waść, przed szereg! — rzekł, zaciskając usta.
Towarzysz spełnił rozkaz.
— Jak godność, proszę? — pytał junak.
— Brochocki Ksawery, były towarzysz chorągwi... — zaczął zapytany.
Pan Andrzej przerwał mu, rzekłszy:
— Były towarzysz, a teraz rakarz, swawolnik, latro: oczajdusza, odium populi na całe wojsko ściągający! Słysz ty, szczekaczu: jeśli jeszcze coś spostrzegę lub usłyszę, każę batem pięćdziesiąt razy opasać i...
— Do szlachcica waść mówisz! — wrzasnął pan Brochocki.
— Nie znamy w szeregach naszych szlachty i nieszlachty, ino dobrego, karnego, ojczyźnie wiernego rycerza, albo obwiesia, drapichrósta, pyskacza... — mówił rotmistrz, posuwając swego konia ku zaperzonemu towarzyszowi.
— Obrażasz honor szlachecki!... — wrzasnął znowu pan Brochocki z wściekłością w głosie.
— Naści honor twój szlachecki! — krzyknął pan Andrzej, bo miał już wszystkiego więcej, niż mógł znieść.
Okrzyk zdumienia, przestrachu, a może zachwytu przeleciał po hufcu; ujrzeli bowiem towarzysze, ciurowie, pachołkowie, że jakaś siła nieznana, potężna zerwała pana Brochockiego z siodła, wyrzuciła wysoko w powietrze i gruchnęła o ziemię, a później obaliła konia jednym zamachem.
Oszołomiony towarzysz, jak nieżywy, leżał w kałuży, która się uzbierała po ulewnej nocy, i nawet nie jęczał.
Tymczasem rotmistrz roztrącając bachmatem cofających się przed nim jeźdźców, podjeżdżał do tego lub owego i po gębie prał, mrucząc przez zaciśnięte zęby:
— Wojsko musi gloriam dawną uzyskać, świetnością się okryć, wzorem być dla innych, co z karbów posłuchu się rwą, jak źrebięta niesforne i nierozumne, a wy stante pede prześmieszki, dykteryjki, pogróżki i rokosz czynicie?! Poczekajcie-no, psie syny, ja was moresu nauczę! Jeszcze raz uczyńcie tak, jako przed chwilą było, a każdego piątego po wierzbach i lipach przydrożnych porozwieszam, — szmaty niegodne!
Gdzieś od lewego skrzydła rozwiniętej na błoniach chorągwi łuńskiej rozległy się głośne okrzyki.
Pan Andrzej, ściskając konia ostrogami, pomknął w tamtą stronę. W ręku trzymał obuszek, który obracany w krzepkiej dłoni, warczał przeciągle.
Nagle zdarł cugle. Usłyszał junak gromkie wiwaty:
— Niech żyje rotmistrz Lis! Żyć i umierać z nim!
Pan Andrzej stanął przed szeregiem, z którego natychmiast wyjechało dwóch dziarskich młodzianów. Wymachiwali czapkami i pokrzykiwali ochoczo. Szczere, śmiałe twarze, roziskrzone oczy, rozwiane, zwichrzone czupryny i rycerska postawa podobały się rotmistrzowi.
— Cóż się tak drzecie, jakby was, za przeproszeniem, ze skóry obłupiano? — spytał, mrużąc oczy.
— Z radości to wielkiej, że pod prawdziwym komendantem służyć będziemy! — odparli naraz, jakby się zmówili przedtem. — Niech żyje rotmistrz Lis! Vivat! Vivat!
Pan Andrzej się uśmiechnął i ręką skinął.
— Cichajcie, waszmościowie! — rzekł żartobliwie. — Uszy mi pękną od hałasów takowych! Dalibóg! Ależ macie grdyki mocne! Kto zacz jesteście i skąd takowy fervor?
Młodzieńcy umilkli i wyprostowali się na kulbakach.
— Jestem Onufry Biernacki, dowodzę własnym oddziałem w pięćdziesiąt koni, przywiodłem ludzi z pod Kalisza, Sieradza, Koła — wyrecytował wysoki, o płowych wąsach i rozwichrzonej czuprynie młodzian, jak w tęczę patrząc w oczy rotmistrza. — Dla dobra ojczyzny przystaliśmy do lisowczyków, aż widzimy, że swawola tu, łajdactwo i zbrodnia wszelaka. Rozmyślaliśmy nad tem, aby odjechać i do koronnych wojsk się przyłączyć, gdy tu ot, pan rotmistrz, tak przemówił, tak pięknie przemówił...
— Pięścią! — zaśmiał się pan Andrzej.
— A chociaż i tak, jeżeli rozważnego słowa nie rozumie bydlak — potrząsając głową, odparł pan Biernacki.
— I pięść, jeśli ją dobrze i w porę umieścić, elokwekcję ma, bo jak, pro exemplo, przed chwilą do głowy przemówiła! — zauważył drugi jeździec o filuternych ciemnych oczach i gęstej, jak szczecina, czuprynie, czarnej, połyskliwej.
— Nazwisko waści? — spytał rotmistrz, patrząc na niego.
— Józef Bartłomiej Chomiczewski, wedle rozkazu — odpowiedział młodzian. — Przyszedłem do pana pułkownika Rogawskiego w sześćdziesiąt koni. Coprawda suponowałem, że na Turczyna pociągniemy, no, ale skoro rozkaz, to — rozkaz, będziemy rokoszan węgierskich i czeskich rąbać! Dla serpentyn to jeden bigos! A z takim komendantem, za pozwoleniem, jak pan rotmistrz, to i prawdziwej wojenki zażyjemy, spero et non dubio.
— Łacinista z waści, jak widzę, tęgi — zauważył pan Andrzej, z radością przyglądając się obydwu młodzieńcom.
— W szkole ojców jezuitów byłem już in suprema — odpowiedział pan Chomiczewski chełpliwie. — Razem z tym oto towarzyszem, imć panem Onufrym Biernackim, studemus jurisprudentiam atque artem administrandi.
— Chwali się to waszmościom! — uśmiechając się życzliwie, powiedział rotmistrz. — Tylko... jak tam co do szabelki? Hę?
— Próbowaliśmy tego na łbach karczemnych rycerzy z pod ciemnej gwiazdy, poprawialiśmy, czegośmy nie dorobili, na ścierwie szwedzkiem na Inflantach, ano i na Dzikich Polach machało się szabliskiem przez rok bezmała... — odpowiedział pan Biernacki.
— Ho! ho! Proszę? To i na Dzikich Polach wojenki zażyliście? — pytał zaciekawiony pan Andrzej.
— A zażyliśmy! — zawołał pan Chomiczewski. — Mamy tam znajomków, pułkowników chorągwi kniaziów Ostrogskich. Tam to wojna! Mirabile dictu, jak na odpust się jedzie!...
— Hej! — przerwał mu z zawadjacką miną pan Biernacki. — Jary, oczerety, stepy, wartki rzeki bieg, ciemne niebo i gwiazdy srebrne, jasne, bliskie... Chrzęst po haszczach, żwiru zgrzyt, cichy wody plusk... Hu, ha! Pal, rąb, wal! Tatarzyn zaczajony, lub, jak siromach zgraja, kozacki podjazd... To — kraina, w to mi graj!
— Użyliśmy wojenki, jak pies w studni! — potwierdził przyjaciel. — Jako to teraz będzie? Nie o zdobycz i żołd nam chodzi, — o sławę rycerską... Dulce et decorum est...
— ...Pro patria mori — dokończył pan Biernacki.
— Przychodźcie dziś wieczorem do mojej kwatery — rzekł pan rotmistrz i odjechał.
Przejrzał wszystkie szeregi, każdego jeźdźca zosobna oglądając, dawał rady, pouczał, upominał, do karności nawoływał i do rycerskich obyczajów poszanowania.
Przepuścił przed sobą chorągiew stępa, kłusa, a później rzucił ją w cwał, niby do szarży wściekłej.
Była to chorągiew naschwał, jak to zwykle w Polsce: człek na siodle z szablicą w garści — rycerz!
— Ja z tej watahy wykrzeszę chorągiewkę — dziw! — myślał pan Andrzej, dając znak do powrotu.
Odjechał i sunął ku miastu.
Już zbliżał się do rynku, gdy doszedł go gwar przerażonych głosów, nawoływania, łoskot i dzwonienie skaczących po bruku kół.
Popędził bachmata i nagle stanął zdumiony.
Przez obszerny rynek mknęła para dobrych koni, ciągnąc okazałą karocę. Rumaki, zagryzłszy wędzidła, pędziły naoślep, rozhukane, oszalałe. Z okien powozu wyglądały głowy dwóch niewiast, co chwila znikając w głębi, gdy karoca unoszona przez rozwścieczone konie, nagle się zataczała i przechylała na bok, grożąc upadkiem.
— Trzymaj bachmata! — krzyknął pan Andrzej do Michałka, jadącego za nim.
Zeskoczył z kulbaki i, przeciąwszy drogę biegnącemu tłumowi, który wymachując rękami, bezradnie ścigał powóz, dopadł, umocował się dobrze na nogach i szybkim ruchem, chwycił za tylne koła.
Tłum osłupiał na widok tego co się stało.
Głowa rycerza znikła wśród dwóch zwałów naprężonych mięśni, kark pokraśniał, nabrzmiewając krwią, a nogi, niby wyrastające z ziemi mocne pnie dębowe, zesztywniały w bezruchu.
Konie stanęły dęba i rwały się, nie mogąc ruszyć z miejsca nagle wrosłej do ziemi karocy.
Drzwi szybko się rozwarły i dwie strojne niewiasty szczęśliwie zeskoczyły na bruk, blade i drżące.
To widząc, pan Andrzej nagle puścił koła. Konie, zerwawszy karocę, potknęły się i padły, plącząc się w postronkach. Nadbiegł stangret, który spadł był z kozła; przechodnie chwytali zaprząg za uzdy.
— Jak mamy dzięki nasze wyeksprymować waszmość panu, naszemu szlachetnemu salvatorowi... — zaczęła śpiewnym głosem starsza niewiasta, już niemłoda, o obliczu poważnem, dostojnem a słodkiem.
— Czy aby waćpaniom żadnej krzywdy ów casus nieszczęśliwy nie uczynił? — pytał rotmistrz, zdejmując czapkę i obciągając sobie krótki kabat, jaki zwykł był nosić w mieście.
— Nic się nam nie stało, ino lęk jeszcze napełnia serca — odparła i nagle spostrzegła, że kawaler stoi, jak posąg, wpatrzony w coś, co się kryło za jej plecami.
Obejrzała się i uśmiechnęła, mimo nie znikającego jeszcze lęku i drżenia.
Dostojna pani ujrzała za sobą drugi posąg, cały w bieli, w przezroczystych forbotach, haftowanym rańtuszku, w ramce rozwianych, złocistych loczków nad pogodnem czołem, z niebieskiemi oczkami, pełnemi zachwytu, z falującą piersią, prężącą się pod srebrzystym altembasem sukienki powiewnej.
— Nie w obyczaju to, aby białogłowy same się wywodziły, lecz w takowej circumstantio inaczej być nie może — zaczęła śpiewnym głosem starsza pani. — Przyjmijże od nas, waszmość pan, z głębi serc płynącą wdzięczność, której się nigdy nie wyzbędę ani ja — Krystyna z Tyszkiewiczów Aleksandrowa Wolska, ani ta oto panna, córka moja — Barbara...
Rotmistrz przywarł do rąk pani Wolskiej i zmieszanym głosem mówił, zerkając raz po raz w stronę białego, powabnego nad wyraz posążka:
— Pan Aleksander, toż to druh mój... Może waszmość pani wspominał coś-niecoś o rotmistrzu Andrzeju Lisie?
— Dziś dopiero przybyłyśmy z pod Sandomierza, aby małżonka mego i ojca Basi pożegnać przed nową a rychłą, ponoć, wojną — z westchnieniem objaśniła pani Aleksandrowa.
Rotmistrz, nabrawszy wreszcie rezonu, skłonił się przed panienką.
— Dziękuję... dziękuję i ja waćpanu... z duszy... z serca... — szepnęła, podnosząc na junaka połyskliwe, niebieskie oczęta.
— Oby z serca!... Oby z serca!... — wyrwały się panu Andrzejowi słowa pełne uniesienia.
— Ależ w gorącej wodzie kąpany ten rycerz! — pomyślała pani Wolska. — Rwie z kopyta, jakgdyby nic... Ognisty kawaler... a na Basię okiem niesytem łypie, niczem wilk na jagnię!... Hm... hm!...
— Odprowadzę waćpanią dobrodziejkę i jej nadobną córę, która zadaje kłam twierdzeniu pogan, że Wenus, zrodzona z piany morskiej, wszystkim białogłowom w piękności przoduje... — zawołał pan Andrzej, w pannę Basię wbijając oczy, niby grot spisy kozackiej.
— Co też waćpan mówi!... — szepnęła panienka, rumieniąc się prześlicznie.
— Bardzo pięknie i gładko wyraziłeś zachwyt swój, rycerzu, — uśmiechnęła się pani Wolska. — Będziemy ci wdzięczne, jeżeli przewodnikiem naszym zostaniesz łaskawie, albowiem od dziś dopiero jesteśmy w Braiłowie i nie wiemy, gdzie znaleźć mamy kwaterę hrabiego Althanna; miałyśmy odwiedzić go, ponieważ z małżonką jego znajomkami jesteśmy z dworu najjaśniejszego pana, króla jegomości. Pismo od niej do grafa przywiozłyśmy...
— Ja panie dobrodziejki doprowadzę choć na skraj świata! — wybuchnął pan Andrzej i natychmiast tak przemyślnie się ulokował, że ujął pod ramię dostojną panią Aleksandrową, a pannę Basię za rączkę ostrożnie wiódł, mówiąc:
— Baczcie pilnie, waćpani i waćpanno, aby nóżek nie urazić o te przebrzydłe kamieniska braiłowskie! Ohydny tu bruk! przeohydny!
Długo jeszcze prawił, pannie do ocząt zaglądając coraz ogniściej, a sam tego nie spostrzegając, z wielkiej ochoty coraz goręcej przyciskał do piersi ramię zdumionej i coraz bardziej zmieszanej pani Krystyny Wolskiej, matrony nad wyraz dostojnej.
Widział te zaloty swego rotmistrza Michałko Drzazga, idący z bachmatami za państwem, uśmiechał się pod wąsem, ramiona wysoko podnosił i mruczał:
— Pfy! Pfy!...
Po chwili jednak przypomniał sobie kraśną Czesnównę, która na nadobną dziewoję urosła, tak gładką i ponętną, że aż oczy rwała, więc westchnął, snadź bardzo szumnie, bo bachmaty dęba stanęły gwałtownie i mruknął:
— Hm... hm!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.