Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Andrzej Lis otrzymał rozkaz wziąć pod swoją komendę ochotników podlaskich. Utworzył z nich chorągiew, tak zwaną „Łuńską“, bo ochotników owych przywiódł stary szlachcic, Hieronim Łuński, lecz w jakiejś karczmie poswarzył się z rotmistrzem Kalinowskim, a ten go przez łeb obuszkiem zmacał i dopiero nazajutrz, gdy się przespał po pijatyce srogiej, usłyszał, że pan Hieronim Łuński przed sądem Bożym stanął tejże nocy.
Nad tą chorągwią rotmistrzował teraz pan Andrzej Lis.
Zaczął od tego, że wywiódł całą brać w pole za Braiłowem, w długi szyk wyciągnął jeźdźców, i objeżdżał szeregi, każdemu przyglądając się pilnie i pytając o różne sprawy. Znał się na ludziach wprawny zagończyk, więc poznał w mig chorągiew całą. Była to zbieranina, łaziki, włóczykije, zawalidrogi, których nigdy nieustająca wojna oderwała od domów, roli, pługa i siekiery, nauczyła rzemiosła rycerskiego, a cnót rycerskich nie przysporzyła.
Zrozumiał to rotmistrz od pierwszego rzutu oka i przemówił do towarzyszy, ciurów i pachołków tak, jak mówiono za czasów pana Aleksandra Lisowskiego do ludzi bitewnych z pod jego chorągwi, — twardo, surowo, nieustępliwie.
Spostrzegł odrazu, że nie w smak poszły bractwu słowa jego.
Któryś z szeregu parsknął w kułak i całkiem głośno rzekł do stojących w szeregu towarzyszy:
— Tak to pieje ów rotmistrz?! ho! Niech-no bitewka wypadnie — tedy my mu po naszemu zanucimy: wybieraj, albo po naszej woli rotmistrzować,