Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obejrzała się i uśmiechnęła, mimo nie znikającego jeszcze lęku i drżenia.
Dostojna pani ujrzała za sobą drugi posąg, cały w bieli, w przezroczystych forbotach, haftowanym rańtuszku, w ramce rozwianych, złocistych loczków nad pogodnem czołem, z niebieskiemi oczkami, pełnemi zachwytu, z falującą piersią, prężącą się pod srebrzystym altembasem sukienki powiewnej.
— Nie w obyczaju to, aby białogłowy same się wywodziły, lecz w takowej circumstantio inaczej być nie może — zaczęła śpiewnym głosem starsza pani. — Przyjmijże od nas, waszmość pan, z głębi serc płynącą wdzięczność, której się nigdy nie wyzbędę ani ja — Krystyna z Tyszkiewiczów Aleksandrowa Wolska, ani ta oto panna, córka moja — Barbara...
Rotmistrz przywarł do rąk pani Wolskiej i zmieszanym głosem mówił, zerkając raz po raz w stronę białego, powabnego nad wyraz posążka:
— Pan Aleksander, toż to druh mój... Może waszmość pani wspominał coś-niecoś o rotmistrzu Andrzeju Lisie?
— Dziś dopiero przybyłyśmy z pod Sandomierza, aby małżonka mego i ojca Basi pożegnać przed nową a rychłą, ponoć, wojną — z westchnieniem objaśniła pani Aleksandrowa.
Rotmistrz, nabrawszy wreszcie rezonu, skłonił się przed panienką.
— Dziękuję... dziękuję i ja waćpanu... z duszy... z serca... — szepnęła, podnosząc na junaka połyskliwe, niebieskie oczęta.
— Oby z serca!... Oby z serca!... — wyrwały się panu Andrzejowi słowa pełne uniesienia.