Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dantem służyć będziemy! — odparli naraz, jakby się zmówili przedtem. — Niech żyje rotmistrz Lis! Vivat! Vivat!
Pan Andrzej się uśmiechnął i ręką skinął.
— Cichajcie, waszmościowie! — rzekł żartobliwie. — Uszy mi pękną od hałasów takowych! Dalibóg! Ależ macie grdyki mocne! Kto zacz jesteście i skąd takowy fervor?
Młodzieńcy umilkli i wyprostowali się na kulbakach.
— Jestem Onufry Biernacki, dowodzę własnym oddziałem w pięćdziesiąt koni, przywiodłem ludzi z pod Kalisza, Sieradza, Koła — wyrecytował wysoki, o płowych wąsach i rozwichrzonej czuprynie młodzian, jak w tęczę patrząc w oczy rotmistrza. — Dla dobra ojczyzny przystaliśmy do lisowczyków, aż widzimy, że swawola tu, łajdactwo i zbrodnia wszelaka. Rozmyślaliśmy nad tem, aby odjechać i do koronnych wojsk się przyłączyć, gdy tu ot, pan rotmistrz, tak przemówił, tak pięknie przemówił...
— Pięścią! — zaśmiał się pan Andrzej.
— A chociaż i tak, jeżeli rozważnego słowa nie rozumie bydlak — potrząsając głową, odparł pan Biernacki.
— I pięść, jeśli ją dobrze i w porę umieścić, elokwekcję ma, bo jak, pro exemplo, przed chwilą do głowy przemówiła! — zauważył drugi jeździec o filuternych ciemnych oczach i gęstej, jak szczecina, czuprynie, czarnej, połyskliwej.
— Nazwisko waści? — spytał rotmistrz, patrząc na niego.
— Józef Bartłomiej Chomiczewski, wedle rozkazu — odpowiedział młodzian. — Przyszedłem do pana puł-