Zacisze/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Antoś odprowadził go aż na przedborze, nie przestając namawiać, aby wziął rewolwer. W ostatniej chwili wsadził broń do kieszeni przyjaciela i uciekł.
Kazio długo stał na miejscu, nie wiedząc, co począć. Czuł jedynie, że nie wypadało mu urządzać w tej chwili gonitwy z sekundantem. Spoglądał to na czarny kadłub puszczy, ponuro rysujący się na tle nieba, rozświetlonego wschodzącym za górą miesiącem, to na stalową zabawkę, połyskującą zwodniczo na jego dłoni. Co z nią zrobić?... Nie może przecież rzucić broni w polu, albo ukryć tutaj gdzie pod krzakiem!... Zmoczy ją rosa; można jej nazajutrz nie znaleźć; albo może ją kto ukraść... Najlepiej wziąć i... nie zrobić z niej w żadnym razie użytku!... Antek dobry chłop, ale zawsze go się trzymają niepotrzebne mazgajstwa!
Wsunął broń do kieszeni i poczuł, że od tej małej żelaznej „sztuczki“ rozchodzi się po wszystkich jego członkach jakieś przyjemne ciepło. Bądź co bądź, miło mieć z sobą rzecz, w której żyje ludzka potęga!
Miarowym krokiem, nie śpiesząc się, wchodził znajomą ścieżyną do lasu. Gdy znalazł się na rozstaju wielkiej drogi, zawahał się. Raźniej iść szerokim szlakiem ziemi, pooranej świeżemi kolejami i stratowanej śladami kopyt. Czarne mury puszczy trzymały się z obu stron poręby w równej liniji jakby zaklęte w swej mocy. Błękitny pobrzask i światło migocących wgórze gwiazd pozwalały tutaj rozróżniać cokolwiek przedmioty. Ale drogą było o wiele dalej, i oni... nigdy nie chodzili tędy! Tak więc wydałoby się... trochę tchórzostwem nakładać tyle i... musiałby im o tem powiedzieć! Lepiej już pójść jak zawsze!...
Wśród czarnych wrębów leszczynowego podszycia, odszukał znajomą drożynę i zagłębił się w jej ciemny zupełnie kurytarz. Szedł naoślep, wyczuwając ubitą dróżkę stopą, a całem ciałem gęstwę z obu stron. Czasami tylko wyciągał rękę przed sobą, aby usunąć nisko zwisające leszczynowe podłącza; ale niebardzo, gdyż miał wstręt i lęk wszczepiać daleko ramię w tę nieznaną, wrogą mu ciemność... Zdawało mu się, że nurtuje w tajemniczych głębinach, wśród morskich porostów. W niezmiernej ciszy lekkie jego kroki, chrzęst ziemi, trzask nadeptywanych gałązek rozlegały się jednostajnie, jak szmer prutych ostrożnie odmętów. Ostoje niezmożonej ciszy zamykały się poza nim, dźwięki nikły bez śladu w ich zachłannych głębinach. Miał wrażenie, że idzie już wieki i, gdy na zakręcie zamajaczyła dopiero woddali jaśniejsza plamka pierwszego wylotu, zdziwił się, że uszedł tak mało...
— Nie doszedłem nawet jeszcze do jaru!...
Przypomniał sobie powstańców, owych młodzieńców, których kościotrupy głęboko w oplotach korzeni śpią snem nieprzespanym... A przecież chodzili tu niegdyś po tym samym lesie, po tych samych ścieżkach. Mimowoli opuścił rękę na ciążący w kieszeni rewolwer i przyśpieszył kroku.
Szmer ruczaju, dobiegający już zdala, uspokoił go cokolwiek. Ale, gdy wyszedł niespodzianie nad urwiska, drgnął: wydało mu się, że po drugiej stronie stoi wsparty o balustradę ciemny strzelec... Chciał spytać:
— Kto tu? — gdy w porę spostrzegł, że to szarzeje cień, odrzucony przez rosochę dębu na sztachetach.
Światło miesięczne już rozsypało swą rosę promienną po listowiu, po pniach i widłach drzew, po szarych, omszałych głazach, po niciach drżącej wody.
Chłopiec szedł dalej borem sosnowym, nagim, usypanym śliskiem igliwiem, gdzie kolumnady pni i smugi księżycowego blasku mieszały się w zwodniczym labiryncie. Szedł stromo pod górę i zmęczył się, ale było mu tu dobrze, swobodnie a uroczysto. Miał ochotę usiąść i przesiedziećdo rana, przypomniał sobie jednak, że go czekają.
Dopiero u szczytu obstąpiły go znowu chmurne chaszcze suchych chróstów i ciemnej leszczyny. Z obrzydzeniem zanurzył się w wąskie ich kurytarze. Mokre listowie muskało mu twarz, roniąc na ręce i szyję kropelki zimnej rosy; sęki wysterkały niespodzianie z ciemności i czepiały się odzieży; cienkie pędy siekły po twarzy... Dawno już umilkł szum potoku, rozpłynął się w dławiącym, jakby przyczajonym bezruchu. Ach, gdyby choć wilk się pokazał!... Wsadziłby mu w łeb kulę i czerwonym strzałem rozdarł na chwilę nieznośne milczenie!... Wilk jednak nie ukazywał się, natomiast na jednym z zakrętów załopotało nagle w zaroślach i w strudze księżycowej poświaty mignął cień... Cień żywy; widział go wyraźnie!... Zataił oddech. Zatrzymał się i rewolwer wyciągnął przed siebie. Było jednak cicho i martwo, zarówno wgórze, jak i na ziemi... A tuż, tuż zboku za muślinem szarosrebrnych gałązek już gorzał, jak stożek srebra, pogański głaz ofiarny...
Z biciem serca, wyjął Kazimierz z zanadrza prochownicę i zbliżył się z nią do omszonej opoki... Blaszki miki skrzyły się na głazie, jak tysiące brylantowych oczu; siatka cieni, rzucona zgóry przez liście i gałęzie pobliskich drzew, drgała ledwie dostrzegalnym ruchem; porosty wysrebrzonych miesiącem mchów jeżyły się krzywemi zmarszczkami, jak fałdy strupieszałej skóry...
W ciszy powszechnego snu i bezwładu on jeden zdawał się czuwać — ten stary, niewiadomo skąd przybyły wędrowiec! Kazio nie śmiał położyć na nim swojego rogu. Wreszcie to uczynił — z przymusem. Przebiegł mu po ciele dreszcz świętokradztwa. Obudziło się w nim wspomnienie owych dwunastu biało ubranych kapłanów, ze złotemi gęślami... A jeżeli istotnie tu niegdyś, wielekroć, rozciągano człowieka, i z przebitego jego serca ściekała wąską strugą krew do wyżłobionego na szczycie ofiarnego wgłębienia!?
Cofał się z opuszczonemi powiekami, z ręką na rękojeści rewolweru, hamując drgające od wzburzenia członki. Czuł, że skoro raz pozwoli opanować się trwodze, skoro przyśpieszy kroku, ucieczka nabierze cech ślepej paniki. Ześlizgiwał się więc wolniuchno zpowrotem po pochyłościach, ale drogi już nie szukał, nie miał na to dość cierpliwości, darł się na chybił trafił, byle prędzej wydostać się za krąg lasu...
Ale bór cały, pływający teraz w srebrnych tumanach, wydłużał się jakoś, rozszerzał, rozlewał, jakgdyby go nie chciał ze swoich objęć wypuścić...
Chłopak już zapomniał o wszystkiem, biegł z bijacem sercem, omijał potworne pnie i wykroty, przedzierał się przez gęstwiny, wyglądając z utęsknieniem, rychło mu błysną przed oczami rozłogi jasnych pól... Puszcza zdawała się jednak nie mieć końca. Dopóki schodził z góry, był choć pewny, że nie błądzi, ale, skoro znalazł się na leśnej płaszczyźnie, zwątpił w to; przypomniał sobie, że Sobień łączy się z leśnemi przesmykami z lasami koszyckiemi i dalej z rządowemi, że w ten sposób można iść borami noc całą, ba, i dłużej! Nie wróci więc przed świtem do Zacisza, narobią tam gwałtu, zaczną go szukać i wszystko się przed panią Ramocką wyda... A do tego w żaden sposób nie można dopuścić!
Zastanowił się, zatrzymał i zaczął pilnie rozglądać po mamiącym, czarno-srebrnym labiryncie. Stojący u zenitu księżyc, jakby w zapamiętaniu, lał potężniejącą z każdą chwilą powódź światła. Lustrzane strugi spływały cudnemi smugami po pancernych pniach dębów i sosen; rozkwiecały srebrem nastroszone korony iglastych i liściastych drzew; nalewały promienną światłością białe, smukłe ciała brzóz i ich powiewne pławiny; niby lśniące, metalowe okucia obrzeżały delikatne gałązki i listeczki, splątane w świetlano-szarą sieć, aż osłabione ogromem dokonanej pracy, opadały senną powodzią na rozmarzoną, mglącą się w nocnej porosie ziemię.
Nic tu nie zachowywało podobieństwa do dziennych kształtów.
Chłopak szedł niepewny, wylękły, nawpół — odurzony.
Nagle dobiegł go leciuchny, wstrzemięźliwy stuk. Po chwili stuk powtórzył się i miarowo jął uderzać w uroczyste milczenie lasu. Głos ten w pierwszej chwili przeraził chłopca, gorzej niż niedawne milczenie. Zrozumiał, że ktoś rąbie ostrożnie drzewo siekierą. Przypomniał sobie pouczenie Józia i przejęty, wzruszony skierował się w tę stronę, bezwiednie głusząc swe kroki i stosując ruchy do ciszy boru, zasłuchanego w mistyczne wołanie.
Wydało mu się, że już był blisko, gdy stuk zamilkł; więc przysiadł u ziemi i szukał wśród gęstwiny okienka, przez które mógłby coś dojrzeć. Zmartwiał z przerażenia, ujrzawszy dwie blade mary z bronią w ręku przekradające się bezdźwięcznie od pnia do pnia w tym samym kierunku. Mignęły i znikły za krzewem. Poczem się rozległy krzyki, klątwy, brutalne szamotania, buchnął strzał, i wszystko na chwilę ucichło, zamarło, jakby sparło w zaciętej walce... Następnie znagła załomotało w gąszczy, jakby tabun dzików uchodził, i wrzask nieludzki wstrząsnął lasem.
— O rety! ratujcie... Zabili.. Zabili!... Bywaj!... Łapaj!...
Drżąc jak w febrze, skoczył Kazio na pomoc. Ale głos i łomot szybko od niego uchodził, rozdzielał się, rozdwajał i mącił w swym kierunku. Wahał się, który z dwu głosów ścigać, gdy niespodzianie wstrzymał go cichy, żałosny jęk. Więc się gorączkowo rozglądnął wokoło, skąd idzie, aż wśród seledynowych plam miesiąca ujrzał u pnia na ziemi rozrzucone szeroko ramiona człowieka. Pobiegł i poznał natychmiast zwróconą ku niebu trupio bladą twarz Józia.
— Do dworu!... Do dworu!... — szeptał ten, nie podnosząc powiek.
Kazio przysiadł koło niego i próbował go unieść, posadzić, ale przelewał mu się przez ręce, jak szmata, i jednocześnie z okropnej, otwartej na szyi, rany chlupała mu czarna krew. Za chwilę miał jej Kazio pełno na ręku i ubraniu...
— Do dworu!... — szeptał ranny coraz ciszej.
Chłopak schwycił się z rozpaczą za włosy, ale zaraz oprzytomniał, przewiązał Józiowi chusteczką naprędce ranę, zdjął z ramion kurtkę, podłożył mu ją pod głowę i popędził w stronę, skąd już słabo dolatywało go ochrypłe wołanie:
— O la Boga, la Boga!... Zbóje!... Trzymajcie!...
Gnał za tym głosem, aż wypadł na skraj lasu i zrozumiał, że jest na podorywce, niedaleko dworskiego ogrodu. Śród pola czerniała uciekająca figura, a za nią pomykał jeździec...
— Łapaj... Trzymaj!... O Jezusie, Jezusie!... — leciało rozpaczliwie pod wysrebrzone podniebie.
Chłopak nie wnikał w szczegóły, dostrzegł drożynę wydeptaną wśród czarnych skib, i pomknął nią, ile sił starczyło, szepcząc:
— Do dworu!... do dworu!...
Już w zagajnikach parku spostrzegł ze zdziwieniem, że go ktoś wyprzedził, że leci przed nim, migając w cieniach krzewów.
— Ratunku!... Józio zabity!... — krzyknął wtedy z całej siły.
Cień mignął, zakołysał się i znikł. Przelatując mimo tego miejsca, Kazio krawędzią oka przechwycił wtulony w krzaczki ciemny węzeł białemi upstrzony plamami. Przerażony błyskawicznym domysłem pochylił się nad nim bez tchu:
— Panno Zofjo!... Co pani tu robi?... Panno Zofjo!... Mój Boże!... Mój Boże!... Co się tu dzieje!... Niech pani wstanie!... Niech pani idzie!... Ja muszę zaraz dalej!... Józio... Józio... raniony, w lesie!
Nie ruszała się, jeno dygotała tak silnie, że przyłamane przez nią zioła i gałązki kołysały się, jak na wietrze.
Schwycił ją za rękę i podniósł do góry.
— Niech pani wstaje!... Tu zaraz będzie pełno ludzi!...
Wstała i, zataczając się jak pijana, pobrnęła w głąb parku.
— Pani daruje!... Ja muszę!... Niema czasu!... — szeptał, przebiegając mimo niej.
Zawahał się chwilkę między białym od księżyca korpusem nowego dworu i ciemną marą starego; ale przypomniał sobie, że na niego tam czekają, że więc pomoc Antosia i Włodzia będzie szybsza i pewniejsza. Skoczył do okna, lecz nie znalazł w nim światła.
Zastukał więc mocno, jak się umówili.
Cicho, nikt nawet się nie ruszył; jedynie psy łańcuchowe podbiegły ku niemu i stanęły opodal z podejrzliwem zdziwieniem.
Dopiero gdy potrząsł z całych sił ramą okienną, ozwał się ze środka zaspany głos Włodzia:
— Kto tam?... Bo strzelę!...
Widział przez szybę, jak błysnęła pod księżyc rura dubeltówki...
— To ja!... Kazio!... Otwieraj, gamoniu!... Nieszczęście... Józio zabity!... — szeptał, przylegając twarzą do szkła.
Wszczął się ruch; w ciemnym kwadracie okna zabielały wystraszone twarze, i rama rozwarła się z trzaskiem.
— Co ty gadasz?... Józio?... Zabity? Gdzie?... Co?... Zwarjowałeś!... — wypytywał się Antoś dygocącym głosem.
— W lesie... Pomocy... Krew go uchodzi.
— Włodek, biegnij po Karpowicza!... Ja zaraz skoczę po parobków... Zbudzić trzeba będzie matkę... Boże mój!... Jakże to się stało? Całyś we krwi, Kaziu... i ledwie dyszysz. Uspokój się, posiedź tu trochę!... My tymczasem każemy konie posiodłać! Czy to daleko?... — rozporządzał się i pytał Antoś.
— Niebardzo... Ale zawsze...
W kwadrans potem śpiący dwór zaroił się od ludzi i ogni; zatętniały kopyta koni, pociągnęły gromady służby, świecąc sobie smolniakami. Przy Józiu zastano Kalasantego i Rwęckiego, nieśli go ostrożnie na skleconych z gałęzi noszach. Żył jeszcze, ale mówić już nie mógł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.