Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pło. Bądź co bądź, miło mieć z sobą rzecz, w której żyje ludzka potęga!
Miarowym krokiem, nie śpiesząc się, wchodził znajomą ścieżyną do lasu. Gdy znalazł się na rozstaju wielkiej drogi, zawahał się. Raźniej iść szerokim szlakiem ziemi, pooranej świeżemi kolejami i stratowanej śladami kopyt. Czarne mury puszczy trzymały się z obu stron poręby w równej liniji jakby zaklęte w swej mocy. Błękitny pobrzask i światło migocących wgórze gwiazd pozwalały tutaj rozróżniać cokolwiek przedmioty. Ale drogą było o wiele dalej, i oni... nigdy nie chodzili tędy! Tak więc wydałoby się... trochę tchórzostwem nakładać tyle i... musiałby im o tem powiedzieć! Lepiej już pójść jak zawsze!...
Wśród czarnych wrębów leszczynowego podszycia, odszukał znajomą drożynę i zagłębił się w jej ciemny zupełnie kurytarz. Szedł naoślep, wyczuwając ubitą dróżkę stopą, a całem ciałem gęstwę z obu stron. Czasami tylko wyciągał rękę przed sobą, aby usunąć nisko zwisające leszczynowe podłącza; ale niebardzo, gdyż miał wstręt i lęk wszczepiać daleko ramię w tę nieznaną, wrogą mu ciemność... Zdawało mu się, że nurtuje w tajemniczych głębinach, wśród morskich porostów. W niezmiernej ciszy lekkie jego kroki, chrzęst ziemi, trzask nadeptywanych gałązek rozlegały się jednostajnie, jak szmer prutych ostrożnie odmętów. Ostoje niezmożonej ciszy zamykały się poza nim, dźwięki nikły bez śladu