Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w ich zachłannych głębinach. Miał wrażenie, że idzie już wieki i, gdy na zakręcie zamajaczyła dopiero woddali jaśniejsza plamka pierwszego wylotu, zdziwił się, że uszedł tak mało...
— Nie doszedłem nawet jeszcze do jaru!...
Przypomniał sobie powstańców, owych młodzieńców, których kościotrupy głęboko w oplotach korzeni śpią snem nieprzespanym... A przecież chodzili tu niegdyś po tym samym lesie, po tych samych ścieżkach. Mimowoli opuścił rękę na ciążący w kieszeni rewolwer i przyśpieszył kroku.
Szmer ruczaju, dobiegający już zdala, uspokoił go cokolwiek. Ale, gdy wyszedł niespodzianie nad urwiska, drgnął: wydało mu się, że po drugiej stronie stoi wsparty o balustradę ciemny strzelec... Chciał spytać:
— Kto tu? — gdy w porę spostrzegł, że to szarzeje cień, odrzucony przez rosochę dębu na sztachetach.
Światło miesięczne już rozsypało swą rosę promienną po listowiu, po pniach i widłach drzew, po szarych, omszałych głazach, po niciach drżącej wody.
Chłopiec szedł dalej borem sosnowym, nagim, usypanym śliskiem igliwiem, gdzie kolumnady pni i smugi księżycowego blasku mieszały się w zwodniczym labiryncie. Szedł stromo pod górę i zmęczył się, ale było mu tu dobrze, swobodnie a uroczysto. Miał ochotę usiąść i przesie-