Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dnak nie mieć końca. Dopóki schodził z góry, był choć pewny, że nie błądzi, ale, skoro znalazł się na leśnej płaszczyźnie, zwątpił w to; przypomniał sobie, że Sobień łączy się z leśnemi przesmykami z lasami koszyckiemi i dalej z rządowemi, że w ten sposób można iść borami noc całą, ba, i dłużej! Nie wróci więc przed świtem do Zacisza, narobią tam gwałtu, zaczną go szukać i wszystko się przed panią Ramocką wyda... A do tego w żaden sposób nie można dopuścić!
Zastanowił się, zatrzymał i zaczął pilnie rozglądać po mamiącym, czarno-srebrnym labiryncie. Stojący u zenitu księżyc, jakby w zapamiętaniu, lał potężniejącą z każdą chwilą powódź światła. Lustrzane strugi spływały cudnemi smugami po pancernych pniach dębów i sosen; rozkwiecały srebrem nastroszone korony iglastych i liściastych drzew; nalewały promienną światłością białe, smukłe ciała brzóz i ich powiewne pławiny; niby lśniące, metalowe okucia obrzeżały delikatne gałązki i listeczki, splątane w świetlano-szarą sieć, aż osłabione ogromem dokonanej pracy, opadały senną powodzią na rozmarzoną, mglącą się w nocnej porosie ziemię.
Nic tu nie zachowywało podobieństwa do dziennych kształtów.
Chłopak szedł niepewny, wylękły, nawpół — odurzony.
Nagle dobiegł go leciuchny, wstrzemięźliwy stuk. Po chwili stuk powtórzył się i miarowo jął uderzać w uroczyste milczenie lasu. Głos ten