Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w pierwszej chwili przeraził chłopca, gorzej niż niedawne milczenie. Zrozumiał, że ktoś rąbie ostrożnie drzewo siekierą. Przypomniał sobie pouczenie Józia i przejęty, wzruszony skierował się w tę stronę, bezwiednie głusząc swe kroki i stosując ruchy do ciszy boru, zasłuchanego w mistyczne wołanie.
Wydało mu się, że już był blisko, gdy stuk zamilkł; więc przysiadł u ziemi i szukał wśród gęstwiny okienka, przez które mógłby coś dojrzeć. Zmartwiał z przerażenia, ujrzawszy dwie blade mary z bronią w ręku przekradające się bezdźwięcznie od pnia do pnia w tym samym kierunku. Mignęły i znikły za krzewem. Poczem się rozległy krzyki, klątwy, brutalne szamotania, buchnął strzał, i wszystko na chwilę ucichło, zamarło, jakby sparło w zaciętej walce... Następnie znagła załomotało w gąszczy, jakby tabun dzików uchodził, i wrzask nieludzki wstrząsnął lasem.
— O rety! ratujcie... Zabili.. Zabili!... Bywaj!... Łapaj!...
Drżąc jak w febrze, skoczył Kazio na pomoc. Ale głos i łomot szybko od niego uchodził, rozdzielał się, rozdwajał i mącił w swym kierunku. Wahał się, który z dwu głosów ścigać, gdy niespodzianie wstrzymał go cichy, żałosny jęk. Więc się gorączkowo rozglądnął wokoło, skąd idzie, aż wśród seledynowych plam miesiąca ujrzał u pnia na ziemi rozrzucone szeroko ramiona czło-