Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wieka. Pobiegł i poznał natychmiast zwróconą ku niebu trupio bladą twarz Józia.
— Do dworu!... Do dworu!... — szeptał ten, nie podnosząc powiek.
Kazio przysiadł koło niego i próbował go unieść, posadzić, ale przelewał mu się przez ręce, jak szmata, i jednocześnie z okropnej, otwartej na szyi, rany chlupała mu czarna krew. Za chwilę miał jej Kazio pełno na ręku i ubraniu...
— Do dworu!... — szeptał ranny coraz ciszej.
Chłopak schwycił się z rozpaczą za włosy, ale zaraz oprzytomniał, przewiązał Józiowi chusteczką naprędce ranę, zdjął z ramion kurtkę, podłożył mu ją pod głowę i popędził w stronę, skąd już słabo dolatywało go ochrypłe wołanie:
— O la Boga, la Boga!... Zbóje!... Trzymajcie!...
Gnał za tym głosem, aż wypadł na skraj lasu i zrozumiał, że jest na podorywce, niedaleko dworskiego ogrodu. Śród pola czerniała uciekająca figura, a za nią pomykał jeździec...
— Łapaj... Trzymaj!... O Jezusie, Jezusie!... — leciało rozpaczliwie pod wysrebrzone podniebie.
Chłopak nie wnikał w szczegóły, dostrzegł drożynę wydeptaną wśród czarnych skib, i pomknął nią, ile sił starczyło, szepcząc:
— Do dworu!... do dworu!...
Już w zagajnikach parku spostrzegł ze zdzi-