Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krzywemi zmarszczkami, jak fałdy strupieszałej skóry...
W ciszy powszechnego snu i bezwładu on jeden zdawał się czuwać — ten stary, niewiadomo skąd przybyły wędrowiec! Kazio nie śmiał położyć na nim swojego rogu. Wreszcie to uczynił — z przymusem. Przebiegł mu po ciele dreszcz świętokradztwa. Obudziło się w nim wspomnienie owych dwunastu biało ubranych kapłanów, ze złotemi gęślami... A jeżeli istotnie tu niegdyś, wielekroć, rozciągano człowieka, i z przebitego jego serca ściekała wąską strugą krew do wyżłobionego na szczycie ofiarnego wgłębienia!?
Cofał się z opuszczonemi powiekami, z ręką na rękojeści rewolweru, hamując drgające od wzburzenia członki. Czuł, że skoro raz pozwoli opanować się trwodze, skoro przyśpieszy kroku, ucieczka nabierze cech ślepej paniki. Ześlizgiwał się więc wolniuchno zpowrotem po pochyłościach, ale drogi już nie szukał, nie miał na to dość cierpliwości, darł się na chybił trafił, byle prędzej wydostać się za krąg lasu...
Ale bór cały, pływający teraz w srebrnych tumanach, wydłużał się jakoś, rozszerzał, rozlewał, jakgdyby go nie chciał ze swoich objęć wypuścić...
Chłopak już zapomniał o wszystkiem, biegł z bijacem sercem, omijał potworne pnie i wykroty, przedzierał się przez gęstwiny, wyglądając z utęsknieniem, rychło mu błysną przed oczami rozłogi jasnych pól... Puszcza zdawała się je-