Z pola walki/Kainowe rzemiosło

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor J. Leński
Tytuł Z pola walki
Podtytuł Opowiadania żołnierskie
Wydawca Polskie Wydawnictwo Komunistyczne
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KAINOWE RZEMIOSŁO.

Maciek Gruda przybył niedawno na front. Był to chłop ciemny, jak tabaka w rogu, jako że ani pisać, ani czytać nie umiał, a i na szerszym świecie nigdy się nie obracał. Chował się na wsi, jak u Pana Boga za piecem, i do miasta nigdy nie zaglądał.
Przyszła mobilizacja, więc go razem z innemi zabrali do wojska, pomusztrowali parę tygodni, a potym z oddziałem wysłali na pozycję. Nie wiele tam rozumiał, o co chodzi, ale cóż trza było iść, gdy kazali. Na mus niema rady.
Słyszał jeno, że ma bić bolszewików, którzy chcą Polskę zawojować i w Boga nie wierzą. Przesunęły mu się nieraz przez uszy słowa wolność i niepodległość, ale nie bardzo się nad niemi zastanawiał.
Dopiero na froncie za okopami mózgownica Maćkowa poczęła nieco żywiej pracować. Dnie były długie, a noce jeszcze dłuższe, zajęcia żadnego, jeno człek leżał na brzuchu, lub wartował pod bronią. Czasami zaś oddział posyłano do pobliskich wiosek na rekwizycje, lub uśmierzenie chłopów, którzy bronili swego dobytku. Wówczas Maciek Gruda przysłuchiwał się lamentom chłopskim, które jednak żadnego na oficera nie wywierały wpływu. Słysząc obcą mowę, myślał o tym, — gdzie tu jest Polska, której ma bronić przed bolszewikami i dlaczego zawsze się od chłopów, a nie od dziedziców dobytek zabiera. Ale tłumił w sobie wątpliwości jednym słowem: „rozkaz“, jako chłop z urodzenia posłuszny i bogobojny. Widać to już ksiądz dobrodziej miał rację, kiedy nazywał bolszewików pokoleniem Antychrysta, a pan oficer opowiadał, że te psie wiary obcinają jeńcom polskim uszy, wydłubują oczy, przetrącają żebra. Jak tu takich psubratów nie bić, jak z niemi nie wojować.
Pewnego razu Maciek Gruda poszedł z oddziałem do wsi okolicznej na zwiady. Zmęczeni żołnierze rozkwaterowali się w chałupie, która należała do chłopa białorusina. Postawiono im na stole samowar, który nasze leguny obsiadły dokoła.



Za oknami padał deszcz rzęsisty. Od słowa do słowa rozpoczęła się rozmowa.

— Psia służba — mruknął jeden z żołnierzy pod nosem, spoglądając z podełba na swoich kamratów.
— A juści — rzekł drugi, jakby dla podtrzymania rozmowy.
— Powiadają panowie — ciągnął pierwszy, że dla ojczyzny trzeba poświęcić wszystko, ale sami do poświęceń jakoś nie bardzo się kwapią. Nie wytykając palcem, nasz pan oficerek. Poszedł ci sobie do dworu na kolację, a nas tu o czarnym chlebie i wodzie zostawił. Dobrze, że chociaż chłop samowar ostawił, a to inny patrzy na człowieka, jak na wilka i gotów zarżnąć go cichaczem w nocy.
— Bo się nas boi, jak djabłów — dorzucił ktoś trzeci. Jak ma się nie bać, kiedy nasze chłopaki kradną, co się da, puszczają z dymem chałupę i gwałcą dziewczyny. Niedawno chłopi przychodzili na skargę do pułkownika, a ten jeno ręką machnął.
— Kiedy się ta mordęga skończy? — zagadnął nagle Maciek Gruda nieśmiałym głosem.
— Kiedy się skończy — odburknął znowu pierwszy. Spytaj się pana pułkownika, niech ci powie.
— Przez chwilę panowała cisza w izbie. Jakby rozmowa wkroczyła na tory zakazane. Przerwał ją Maciek Gruda, który naiwnie pytał w dalszym ciągu:
— A poco my się daleko zapuszczamy?
— Po co? Po to, że się panom zachciało Polski od morza do morza — wybuchnął nagle Jędrek Bela. Zachciało im się starmosić bolszewików. Psie krwie!
Nie wiadomo było na razie, pod czyim adresem klątwa została skierowana: panów, czy bolszewików To też na twarzach obecnych malowało się zdziwienie. Ale Jędrek Bela pośpieszył zaraz z wyjaśnieniem:
— Wiadoma rzecz, że taki drań pułkownik posyła nas na rzeź, a sam sobie z dziewkami źre i pije, jak świnia. Co mu tam wojna! A ty, chłopie, morduj się i nadstawiaj karku…
Juści… przytaknął jakiś śmiałek. Jędrek ma rację.
— Reszta jednak milczała, jeno błyszczące zasępione oczy świadczyły o wytężonej pracy myśli.
— Przecie bolszewików trzeba prać — ujmował się Maciek Gruda. Mordują naszych i Polskę chcą zawojować.
— Któż ci to powiedział? drwiąco zapytał Jędrek Bela.
— Juści nasz oficer — odparł Maciek.
— No to mu i wierz, jakeś głupi, bo ja tam w takie banialuki wierzyć nie będę.

Dalsza rozmowa przybrała charakter djalogu między Maćkiem i Jędrkiem. Ale żołnierze poczęli już chrapać. Była już późna noc… Wkrótce potym Jędrek umilkł, jakby czując, że się za bardzo rozgadał.



∗             ∗

Skoro świt oddział ruszył w dalszą drogę. Pod wieczór przybył on z powrotem do okopów. Zmęczeni żołnierze pokotem legli na ziemi zaraz po kolacji. Jeno Maćkowi jakoś się nie spało. Słowa Jędrka świdrowały mu w głowie. Myślał powoli, z trudem wynajdując argumenty dla obalenia Jędrkowych zarzutów. Myśl jednak ciągle wracała do tego, że musiał ksiądz dobrodziej mieć rację i że trzeba słuchać rozkazów.
Nie spał również Jędrek Bela. Jastrzębim wzrokiem obrzucał najbliższy szmat okopu, ślizgał się po twarzach śpiących kamratów, jakby chciał zbadać, czy wszyscy już posnęli. Zatrzymał się przez chwilę na Maćku, który leżał z przymkniętemi oczyma. W pewnym oddaleniu przechadzali się posterunkowi.
Jędrek Bela coś ważył w myśli, gdyż twarz jego miała jakiś twardy, ponury wyraz.
…Pójdę, psia mać! — szepnął sam do siebie, jakby chciał dodać sobie otuchy. …Zastrzelą. A niech tam!.. Raz kozie śmierć.
Maciek Gruda zamienił się w słuch. Patrzał pilnie przymrużonemi oczyma na Jędrka, który wstał porywczo i wychylił się za wał okopowy. Noc była jeszcze nie zupełnie ciemna… Postać Beli zamajaczyła niewyraźnie, poczym słychać było głuchy odgłos szybko oddalających się kroków.
— Panie poruczniku, rzekł Maciek, trąciwszy śpiącego opodal oficera.
— Czego? — zapytał sennie oficer.
— Jędrek Bela uciekł.
— Gdzie uciekł? — zerwał się nagle oficer.
— A licho go wie. Pewnikiem do bolszewików.
— Kanalja! — wycedził oficer przez zęby i przystawił do oczu lornetę.
— Dwuch żołnierzy, zbudzonych rozmową, spoglądało nań wybałuszonemi ślepiami. Wszyscy odruchowo zarzucili na wał karabiny.
— Widzicie tam pod drzewem. Rozgląda się psubrat!
— Widzimy — odparli żołnierze.
— Baczność! Cel! — skomenderował oficer.
Żołnierze przylgnęli oczyma do luf karabinowych.
— Pal! zabrzmiała komenda.
— Huknęły trzy naraz strzały. Postać Beli runęła na ziemię i jakby w nią wrosła nagle. Na szarym tle zarysowywały się jeno rozkrzyżowane gałęzie drzewa.
— W duszy Maćka jęknęło coś głucho. Otarł pot z czoła, przeżegnał się i już nijak nie mógł zasnąć.
W parę dni potym poszedł za przykładem Beli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Leszczyński.