Przejdź do zawartości

Z minionych chwil

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Z minionych chwil
Pochodzenie Krzyż Pański
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z MINIONYCH CHWIL.



Teraz przy fortepianie Juljan pozostał sam jeden.
Wszyscy udali się na kolację i z pobliskich pokoi dolatywały gwary, śmiechy, szczęk kieliszków i zapach dobrej kuchni.
Juljan powstał — odsunął taburet i otarł spocone czoło.
Nie śmiał jednak odejść od fortepianu, jakby czując, że tylko kilka tafli posadzki wyznaczono mu do przebywania.
Wyprostował znużone palce, aż trzasły w stawach — i przygasłemi oczyma spojrzał dookoła pustej sali.
Na posadzce, jak na pobojowisku, walały się strzępki koronek i pęki piór różnobarwnych. Opodal przewróconego taburetu leżał mały karnecik balowy, oprawny w srebro i błyszczący jak gwiazda.
Juljan wpatrywał się w ten lśniący punkcik, jak człowiek bliski obłędu. Kąciki ust jego drgały nerwowo, pierś oddychała szybko.
Był to młody jeszcze mężczyzna, liczący najwyżej lat trzydzieści — lecz życiem dziwnie znękany.
Oczy podsiniałe, policzki zapadłe, mówiły o nocach nieprzespanych, strawionych przy tej klawjaturze, która, jak zwierzę żądne krwi i ciała żyjącej istoty, wyciągała szereg swych białych klawiszów.
Czternastą noc z rzędu Juljan grał do tańca — i rąk już nie czuł i drżał cały z wysilenia.
Lecz cóż począć miał?
W domu żona, Andzia — biedne, niezaradne stworzonko; wszak jej potrzeba dać kąt ciepły, obiad, sukienkę.
Ona sama nie zarobi. Boże miły... jakże? Córka urzędnika, wychowana na pensji, nie jest stworzona na zwykłą robotnicę. Dosyć, jeśli mu pantofelek do zegarka wyszyje, lub sobie kapę na łóżko szydełkiem zrobi.
On jej tego niema za złe! O! Broń Boże!... On ją kocha bardzo, bardzo — i chętnie grałby jeszcze dwadzieścia nocy, tylko dziś mu jakoś dziwnie nie idzie, palce się plączą, ręce w łokciach mdleją, a przed oczyma tysiące świateł miga...
A głowa... głowa cała rozpalona jak węgiel i pragnienie go dręczy.
Wyciągnął powoli rękę.
Ze stojącej w kąciku palmy, liście, jak wielkie wachlarze, zwieszały się nad jego głową.
Juljan kawałek liścia urwał i, włożywszy w usta, żuć począł.
Sprawiało mu to ulgę, chłodziło spieczone wargi.
Gwar w sali jadalnej wzmagał się ciągle.
Pito właśnie zdrowie „pięknych dam“ — damy ze śmiechem dziękowały.
Juljan niespokojnie spojrzał ku drzwiom.
Czy w tym domu niema zwyczaju podawać grajkowi coś do jedzenia?
Nie dla niego — o, nie! On sam głodny nie jest... ale... to... dla niej, dla Andzi!
Ona tam czeka z pewnością, na kawałki tortu lub na mandarynkę, którą on jej codziennie nad ranem w kieszeni zniszczonego fraka przynosi.
Siada wówczas na łóżku, od snu cała ciepła, różowa i, wyciągając kształtne rączęta, pyta:
— A co było na kolację?
Zajada przy tem tort, lub skubie pomarańczkę, nie otwierając prawie zaspanych ocząt — a on, zdejmując drżącemi od wycieńczenia rękami balowe ubranie, odpowiada na jej pytanie.
I jakże często kłamać on musi!
Czyż może przyznać się swej Andzi, że „wynajęty grajek“ rzadko kiedy siada do pańskiego stołu i wie, co „jest na kolację“?
Najczęściej przynoszą mu do salonu i stawiają na fortepianie zimne resztki, złożone na jeden talerz — okruchy ciast i mały kieliszeczek wina.
Czasem lokaj nie doda noża i widelca, uważając te narzędzia cywilizacji za niewłaściwe — czasem krem lub lody topią się w podlewie sarny lub zająca...
Czasem nie przynoszą nic prócz szklanki herbaty i suchych ciasteczek...
Lecz Julian tego swej Andzi opowiedzieć nie może.
Wszakże ona z trudnością zgodziła się na „wynajmowanie się“ Juljana podczas karnawału. Częścią duma, częścią zazdrość była tu głównym czynnikiem.
— Będziesz grał do tańca, jak jaki kataryniarz — mówiła, wydymając usteczka.
On jej tłumaczył, że to nie jest uchybienie, bo wielu jego kolegów z konserwatorjum czyni to samo.
Mówił — a przecież głos mu drżał i czuł, że ciężko mu będzie talent swój skaczącej zgrai dać na wysługi.
Lecz nędza była za progiem — a lekcji coraz ubywało, bo nawet dzieci po kinderbalach przesypiały ranki, nie chcąc zasiadać do fortepianu.
Więc unikając wzroku żony, czyści swój ślubny frak benzyną i ogląda zżółkły od leżenia krawat.
Ona znów czepia się jego ramienia, zachmurzona, zmarszczona...
— Tak! Idziesz tam, żeby się do pań umizgać! A ja wiem... ja przeczuwam, co to będzie!...
Bo zwyczajem żon biedna Andzia sądzi, że jej wychudły, kaszlący, biedny Julek musi zachwycać nawet „damy“ i nawzajem je uwielbiać.
A tymczasem te „damy“ śmieją się i bawią ochoczo, potrząsając ufryzowanemi główkami, rozmarzone winem i walcem, który im jeszcze brzmi w uszach, — nie myśląc nawet, że w opustoszałej sali został człowiek, z pod którego wychudłych palców melodja tego walca płynęła...
I człowiek ten stoi z pochyloną głową, oblany cały potokami światła, patrząc szklanemi oczyma w przestrzeń.
Cała tragedja balu, znużenia, poniżenia a nawet głodu, bije z tej wynędzniałej postaci, czerniącej się jakby jakaś mara, czarnym całunem wytartego fraka okryta, wśród jasności, rozlanej w pustej sali balowej.

∗                    ∗

Wreszcie wynajęty lokaj otrzymał z rąk panny Pelagji, zarządzającej domem państwa Józefostwa, mały talerzyk, na którym obok pożarskiego kotleta złożono kawałek prowanckiego tortu i ośnieżoną w cukrze pomarańczkę...
— Zanieś temu... tam!
I wskazała drzwi salonu.
Lokaj kierował się już ku sali, gdy panna Pelasia zawołała go.
— Masz, daj mu to jeszcze!
I dołożyła strzelający cukierek, owinięty w różową bibułkę i złotą bordjurkę.
— Musi mu się jeść chcieć — wyrzekła, kiwając dobrotliwie głową.
Panna Pelasia bowiem miała dobre serce i lubiła jeść dobrze a dużo.
Lokaj nieznacznie wzruszył ramionami.
Jemu się tam jeść nie chciało, bo sumiennie podzielił się „kanapkami“, a samego kawioru zjadł pół talerza.
Po drodze jednak ściągnął z talerzyka pomarańczkę i ukrył w kieszeni od fraka.
Wszedłszy do salonu, postawił talerzyk na fortepianie i, nie mówiąc ani słowa, pełen godności, począł lampy poprawiać i taburety ustawiać.
Juljan spojrzał na talerzyk.
Zobaczył kawałek tortu i cukierek.
Uspokoił się więc chwilowo.
Mała tyranka bowiem nie przebaczała mu nigdy, jeżeli wrócił z próżnemi rękami. Dąsała się dzień cały — ba! Czasem mówić nie chciała...
Zdawało się jej, że on o niej zapomniał wśród balowej wrzawy, lub — co gorsza — myślał o innej kobiecie.
— Pewnie strzelałeś oczami po tych wygorsowanych kobietkach! O nie przecz... bawiłeś się pewnie wesoło, szczególniej podczas kolacji
Mój Boże!
Gdyby ona wiedziała!
Julian zbliżył się teraz do talerzyka. Czuł, że przełknąć coś powinien, bo siły go opuszczają, a noc jeszcze przed nim długa... nieskończona...
Spróbował zjeść kotlet, ale zimna ta siekanina, powalana tortem, wydała mu się w tej chwili poprostu wstrętną. Z najwyższem wysileniem przełknął zaledwie kawałek.
Teraz szło mu głównie o ukrycie tortu i cukierka; papier miał zawsze na ten cel w kieszeni przygotowany.
Sama Andzia pilnowała, aby czysty arkusz papieru znajdował się w kieszeni od fraka.
— Dla Andzi, na tort — mówiła z przymileniem.
W swem ubogiem pojęciu przypuszczała, że żaden bal bez... tortu się nie obejdzie.
Juljan obejrzał się po sali i spotkał się z zuchwałem spojrzeniem lokaja, ustawiającego krzesła.
Najęty fagas — rumiany, tęgi, dobrze odżywiony, z dziwną ironją spoglądał na wychudłego grajka.
I stali tak naprzeciw siebie ci dwaj „wolni najemni“, opłacani za noce, wynajmowani do zabawy drugich
Jeden oddawał swój talent, iskrę bożą przytłumiał w siekaninie walca lub polki — zamierał poprostu od zmierzchu do świtu, oblany cały zimnym potem, z duszą zamarłą, plączącą się wśród powodzi tonów, — drugi wynajmował swe barczyste plecy, wyniosłą postawę, bezczelną arogancję i siłę fizyczną, brutalną, zwierzęcą, pełną chęci rzucenia się pomiędzy wirujące pary i zgniecenia ich w zuchwałym ruchu potężnego ramienia.
Patrzyli chwilę na siebie i Juljan zazdrościł tamtemu jego barów szerokich i zdrowia, tryskającego z czerstwej twarzy.
— Gdybym ja miał te siły — pomyślał, — mógłbym grać jeszcze ze dwa tygodnie z rzędu... Andzia miałaby wiosenne okrycie i mieszkanie byłoby zapłacone.
Lecz tok myśli urwał się nagle w jego schorzałej głowie...
— Co ja jej dziś opowiem? — myślał dalej — co na tę kolację wymyśleć?... Kotlety... wiem, lecz co dalej?... Co dalej?...
Rękę do czoła podniósł.
— Co dalej? — prawie głośno zawołał.
Fagas ze zdziwieniem podniósł głowę.
— A no nic — odparł, zabierając się ku wyjściu; — co mi dali, tom przyniósł. Jest tam jeszcze majonez i sarnina, ale to... dla państwa...
I powłócząc nogami, wyszedł.
Juljan spojrzał za nim oczami, które co chwila stawały się więcej szklane.
— Majonez... kotlety... sarnina... — szepnął machinalnie — dobrze, że wiem, bylebym nie zapomniał... tak mi się w głowie myśli dziwnie plączą...
Usiadł machinalnie na taburecie przy fortepianie.
Odetchnął głęboko.
Był teraz dziwnie blady, a skronie mu płonęły.
— Dziwne, dziwne!... — mówił sam do siebie — co mi jest?... Co mi jest?... mój Boże!...
Lecz nagle porwał się z miejsca.
Tort!
Zapomniał o torcie.
Szybko wyjął papier i włożył weń białą, topiącą się masę. Cukierek schował osobno. Tort przykrył swym wytartym cylindrem i zajął napowrót swe miejsce.
Siedział tak nieruchomy długą chwilę.
Nagle drgnął, bo krzyk przenikliwy rozległ się na progu sali:
— Mazura!
I z pod wychudłych palców Juljana rozległ się huczny mazur, a na salę wbiegło całe grono dam i mężczyzn, szeleszcząc trenami, flirtując, śmiejąc się, roztaczając dookoła tumany pudru i woń nicejskich fiołków.
Zaczęto tańczyć wesoło, ochoczo.
Pary skręcały się, rozwijały, splatały razem; pióra na głowach tancerek podnosiły się jak skrzydła motyle.
Zapach, dobywający się ze staników brunetek lub włosów blondynek, unosił się w powietrzu...
Teraz mazur przeszedł w walca i znów wszystko zawirowało w zmysłowem upojeniu.
Był to walc hiszpański, o kastanietach i czarnych oczach szepczący...
Juljan grał go z gorączkowym wysiłkiem, przymykając oczy i kurcząc od czasu do czasu nerwowo swe wychudłe ramiona.
O tak, — ten walc hiszpański on sam ze swej duszy wyśpiewał — jeszcze przed laty, gdy marzył o życiu niezależnem, wśród harmonji, sławy, swobody...
Lecz ta melodja przez niego ukochana, wypieszczona, z tchnieniem miłości powstała, służyć miała teraz kilkunastu parom do kręcenia się w takt, jak lalkom w katarynce!
I nagle dwie wielkie łzy błysnęły z pod spuszczonych powiek grajka i zsunęły się po wybladłych policzkach.
Melodja walca cichnąć i zamierać poczęła.
Do fortepianu podbiegł młodzieniec „wodzirejem“ nazwany.
— Panie! — krzyknął — pan zasypiasz!... Wesoło, panie, wesoło!
Łzy stoczyły się z twarzy grajka i padły na białą klawjaturę.
— Dobrze, panie... wesoło — powtórzył Juljan z dziwną goryczą i w ostatniem wysileniu począł grać na nowo...
Pary zaczęły kręcić się jak szalone...
Gdy Juljan wszedł do sypialnego pokoju, dzień już był zupełny.
Szare zimowe światło napełniało mały pokoik, zastawiony skromnemi sprzętami; w głowach łóżek świeciły święte obrazki, oprawne w złocone ramki; komoda, pokryta siatkową serwetą, zastawiona była masą porcelanowych gracików.
W kąciku tualetka, na której duża puszka z pudrem, słoik z cold-cremem i flaszeczka wody kolońskiej.
Na oknie doniczki liljowych hiacyntów i kanarek, smutny, osowiały...
Juljan z trudnością dostał się do domu. Drżał cały i był okryty zimnym potem.
Gdy drzwi otwierał, doznał chwilowego olśnienia.
Zdawało mu się, że upadnie.
Wszedł jednak i teraz stanął przy łóżku żony, trzymając się jedną ręką krawędzi.
Drugą ręką wydobywał z kieszeni fraka tort, cukierek i jakiś order kotyljonowy, znaleziony w przedpokoju.
Andzia już nie spała.
Różowa, biała, z jasnemi włosami, potarganemi nad czołem, siadła na łóżku, zapinając ramiączko od koszuli.
Przełknęła kilka razy ślinę i skrzywiła się jak małe dziecko, które ze snu budzą.
— Co było na kolację? — zapytała, nie otwierając oczów.
Lecz Juljan nie odpowiadał.
Pobladł jak trup i zacisnął zsiniałe usta. W piersiach i głowie uczuł jakby wielką próżnię — z pod nóg usuwała mu się podłoga.
— Tort! — zawołała Andzia, wyciągając rękę.
Paczka z tortem wypadła z ręki Juljana na kołdrę.
Andzia instynktownie schwyciła ją i macać poczęła.
Na twarzy jej pojawiły się dołki zadowolenia.
— Dobre... — wyszeptała — ale co było na kola...
Dokończyć nie mogła.
U stóp jej łóżka Juljan runął nagle na ziemię, zimny, siny, cały skąpany w blasku zimowego ranka.
Włosy zlepione potem przylegały do skroni, która miała zielonawe odcienie, rozkładającym się trupom właściwe.
Na odgłos upadającego ciała porwała się z łóżka Andzia i otworzyła oczy.
Z ręki wypadł jej kawałek białego tortu, a ona przerażona wpatrywała się w zemdlonego męża, którego twarz miała nieruchomość marmurowej bryły.
— Julek! Julek! — wyszeptała wreszcie — to ty się tak tam dobrze bawisz, że aż pijany powracasz do domu?... Wstawaj... wstawaj!... ty... birbancie!
Lecz on leżał wciąż nieruchomy i tylko z pod nawpół przymkniętych powiek lśniły się jego szklane oczy — bez ruchu przed siebie wpatrzone...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.