Złoty robak/Ogród

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ogród

Usłyszała na mieście; ktoś Filipa nazwał „ananasem”. Było to obraźliwe, ale równocześnie budziło nadzieję. Nie było intencji obraźliwej w ustach tego — byłego kolegi z biura — który to powiedział. Dodając: człowiek z niebywałym polotem. Powinien co innego robić.
Zapamiętała te słowa. Które przecież mogły być obiektywne. Zachowała nawet wdzięczność dla tego, kto to powiedział.
Zastanawiające jest — myślała — kiedy się wytwarzają pierwsze krople jadu? W którym miejscu lat? Konsystencja życia gorzknieje. I gdy już ktoś nie ma czego szukać w sobie, zwraca się przeciw innym.
Filip nigdy nie był prawdziwie jadowity ani rzetelnie długotrwały w jakimkolwiek zapamiętaniu.
Spostrzegła, że od chwili pojawienia się Wereszczyńskiego częściej zamykał się u siebie w pokoju. Może zabrał się do pracy? Może robił to z jakiejś przekory, może z lęku?
Pomyślała, że powinna zainteresować się bliżej książkami, które kiedyś kupił. Zapytać, spojrzeć w notatki. Lecz sprzątając jego pokój daremnie ich szukała. Znalazła termometr.
Kupił i widocznie potajemnie mierzył sobie gorączkę.
Zastanawiała się więc, czy rozkołysanie wewnętrzne może dać w rezultacie pozytywne wyniki w jakimś typie pracy?
Myślała o tym, sto razy upominała się, żeby nie ulegać sentymentom, i za każdym razem dochodziła do wniosku, że w Filipie tkwią nieprzebrane wartości intelektualne.
Zakochana żona — myślała.
A niechby nawet — odpowiadała sama sobie.
Wokół nich nie było nikogo. Przychodził tylko Wereszczyński.
Długo się wahała, zanim oględnie poruszyła ten temat.
Za pierwszym razem zdziwił się — życzliwie. I nic nie odpowiedział. Może nie zrozumiał, o co zapytała. Czekała lepszej okazji.
Jednego dnia przyszedł i opowiedział o swym negatywnym stosunku do podróży na Księżyc.
Wewnętrznie była gotowa. Wczoraj Filip przyniósł do domu jakieś pakieciki i powiedział, że zawierają różne „chemiczne kombinacje”. I że zabiera się do opracowania systemu trucizn przeciw szkodnikom leśnym. Dziwiła się: jak on to zdobył? Kto mu te trucizny sprzedał? Zawsze potrafił dostać to, czego by kto inny nie dostał, i zawsze coś niebezpiecznego.
Zamiar pracy o zwalczaniu szkodników wydał jej się wystarczająco nierealny i smutny. Jak zamiar każdej twórczości. Która na domiar ma zastąpić to, co już istnieje.
Prędzej by już — myślała — skoro chce siedzieć przy biurku u siebie w pokoju... Lecz nie miała odwagi myśleć o tym dalej.
W gruncie rzeczy mniej ścisły kierunek byłby korzystniejszy. Powinien zatem oddać się czemukolwiek, co zalatuje abstrakcją. Strach jej było ujawnić to nawet przed samą sobą, lecz sądziła, że mógłby próbować napisać esej. O czym?
A może się myliła?
W czasie choroby przeczytała jakąś rozprawkę, która wydała jej się pocieszającym nonsensem.
Wereszczyński siedział na małym stołeczku. Przyszedł z kwiatami, pełny dobrych chęci. Tak jak mu poradził czy nakazał Filip, przyniósł gotowy temat i rozprawił się z ideą podróży na Księżyc. Nie wszystko w tym domu, spostrzegł po chwili, było rozumiane. Przychodził z innego świata. Jego styl wobec Angeliki okazał się zbyt ostry. Chociaż pochodził dalekimi więzami z dawnego stylu Filipa. Widocznie zapomniała o tym, w oczach miała troskę, tę szczególną uważność ludzi, którzy nawet sól kupują na dekagramy. Sytuacja ta i stan ten przywołują z powrotem do wegetacji szczerej i dziecięcej.
Był delikatny, ostrożny, zachowywał powściągliwość mówiąc o sobie, a nawet chwilami był ironiczny w stosunku do samego siebie. Powiedział, że swego czasu uległ pożarowi ambicji i że spaliło mu się wtedy doszczętnie wszystko, łącznie z tajnymi planami, a potem się odbudował. Nie pojęła tego i była w miarę grzeczności zgorszona, gdy w rozpędzie, jaki daje dobre poczucie i chęć szarży, zmieniając temat na łatwiejszy, powiedział, że znów się pisze o projektach podróży na Księżyc. I że myśli o tym z odrazą. Bo nic tam nie ma i nic nie będzie. Tak jakby mu się ktoś dziwił, że nie ma najmniejszej ochoty wchodzić do rury wygaszonego pieca albo zamieszkać na dnie zlewu. — A Mars? — zapytała przerażona. — Na Marsie — powiedział — spodziewany jest w najlepszym wypadku rodzaj pewnych pierwotniaków. ...A dla niego byłoby za mało, nawet gdyby został członkiem rodziny orła skalnego, bo wyobraża sobie i zgrozę, i nudę, i smród padliny.
Skrzywiła się i powiedziała: — Boże! — Nic Boże — pogalopował dalej. — Niczego nie znajdziemy poza Ziemią. Z tej prostej przyczyny, że również i ciekawość jest naszym wytworem i żywi się tylko tym, z czego powstała. — Boże, Boże! — A jeżeli już się coś podobnego kiedyś zdarzy — mówił — będziemy wtedy wyglądali jak stonogi po podniesieniu skrzyni w ogrodzie. — Bardzo się zmartwiła, wstrząsnęła się i skuliła w sobie. — Chyba... — pocieszył. — I to chyba zależne jest od matematyków lub grających na loterii. Chyba że znajdziemy coś podobnego do nas. Ale w tym wypadku zabierając się do dzieła nie ma potrzeby wertować mrożonych śmietników ani wylotu pieca pod ogniem.
— Tak, tak, kto tyka rejonów niewłaściwych...
Siedziała przed nim na swym krzesełku, zdumiona. I przerażona teraz jego przenikliwym uprzedzeniem tematu, który zamierzała poruszyć.
Od jakiegoś czasu wiedziała, że miał jechać w daleką podróż i tylko grzecznie to ukrywał. Z półsłówek dopiero wynikało, że jest korespondentem miesięcznika poświęconego najnowszym prądom umysłowym w Europie.
Właśnie się tam — do Europy wybierał. Napomknął o tym, gdy już nie mógł nie napomknąć. Marszruta wiodła przez Paryż do Rzymu. Do którego dotarło tłumaczenie jednego z jego wierszy. Lecz fakt ten zaraz pomniejszył mówiąc: nic to takiego, tłumaczą i innych. A zapytany dodał, że myśli o przetłumaczeniu fragmentu swej „Teorii”. Która winna zrobić karierę w świecie. Lecz:
— Jakiż to świat? — machnął od razu ręką.
— Jaki? Jaki? — zapytała Angelika.
Z przyzwoitości więc przewlekłym akcentowaniem najpierw ośmieszył słowo: kariera:
— Jestem człowiekiem realnym.
A co do świata, powiedział, iż można mu przyznać jedno:
— Powstaje z gruzów wojny światowej i chce żyć jak motyl.
Dalej już mówił o motylu. Widział zużyte meble, stare serwety i tę przejmującą troskę w oczach Angeliki, na której kiedyś pomylił rosę z brylantem, chłód z jakimkolwiek ludzkim uczuciem.
Angelika była dobrym słuchaczem. Miała dobrą cierpliwość, w oczach dobrą uwagę.
Siedziała na białym krzesełku pod oknem, na prawym ramieniu miała już chłód nocy, skuliła się trochę. Oczy jej zdawały się podążać za tym motylem.
Teraz albo nigdy — myślała równocześnie. Chciała mieć dzisiaj potwierdzenie dla swych myśli w sprawie Filipa. On jeden mógł jej poradzić, i jeśli źle rozumowała, skorygować. Niełatwe to było i wymagało wstępnego zabiegu.
Motyl się skończył. Był to właśnie jak gdyby esej, rzucony tak sobie, raczej dla zabawy. Zaostrzył ton, tych zaostrzeń kiedyś u niego nie obserwowała. Kiedyś zdania kończyły mu się jak rurka z kremem.
— Słowa i słowa — powiedział słabnąc w wymowie — złudny szyk słów, a potem pożar papierowych zapasów, idzie się w tłoku, ktoś potrąci palcem, nie wiem, może pani ma rację, że jest zadowolona z tego, co jest, z widoku przez okno, z męża, syna i z innych okoliczności. Z księżyca, który krąży wokół tego domu, z okrętu na dachu. Pani wtedy w kawiarni chciała mi powiedzieć, że umiarkowanie jest największą prawdą, że przecież umiarkowanie daje obraz mniejszy, lecz ten sam obraz, że wszystko, co większe, ma przeciw sobie wszystko, co jeszcze większe, podczas gdy mniejsze bliższe jest ziemi i tak jak kryształ wyrasta wprost pod nogami ze skały. Zapominamy o miarce, o tym, że jest nią nasze najwyżej czterdzieści lat życia. Błędem jest tego nie widzieć, a mnie się czasem tak właśnie zdaje, i wiem, że będę za to ukarany. Dzień po dniu w nieskończoność szykujemy się do odlotu. Pani jest bliska racji prowadząc życie bohaterskie. Może ten księżyc by mnie trochę niepokoił, okno i chłód. Ale pani na pewno ma do tego dostosowane myśli. Których wielkość nie jest uzależniona od rozmiarów walizki.
— I co by pana jeszcze niepokoiło?
— A panią? Chce pani, widzę, żebym panią o to zapytał.
— Filip.
— Filip? — zdumiał się. — Dlaczego?
— Miałem pana o coś zapytać. Już pana kiedyś pytałam, ale pan wtedy nie zrozumiał. Jest to zwykłe zapytanie. Nie wiem, czy pan mnie dzisiaj dobrze zrozumie.
— Nie ujawniam tego nigdy, lecz rozumiem panią bardzo dobrze.
— Tak — wstała z krzesła. — Muszę się odwołać do pana bezwzględnej przyjaźni. I żeby tu nikt w tej chwili nie wchodził. — Zamknęła drzwi.
— Słucham panią.
— Niełatwo...
— Słucham.
— Pomyślałam. — Zrobiła długą chwilę przerwy. Nie usiadła już na krześle. On wstał także. Oczekiwał.
Odeszła w głąb pokoju. Mówiła stamtąd szybko.
Mówiąc bardzo szybko jedno zdanie po drugim, zapytała: — czy? Czy Wereszczyński nie uważa, że Filip?...Czy nie sądzi? Tak jak ona sądzi, bo chociaż ona nie wie, czy o pewnych sprawach-możliwościach myśli on o Filipie tak samo jak ona... Trudno jej to wiedzieć, ale ma chyba prawo liczyć... Więc czy Filip? Sądząc, jej zdaniem, z pewnego typu jego wypowiedzi i zdolności... czy wreszcie Filip, bo ona pomyślała o tym dość niespodziewanie... Czy więc nie powinien się zająć czymś poważniejszym, jakimś studium? Z pogranicza myślenia. Boże drogi. To znaczy oczywiście, oczywiście skromnie myśląc i zapytując w cztery oczy, czy Filip nie miałby cokolwiek do powiedzenia, skoro już zamierza zabrać się do czegoś, o czymś, nad czymś pracować... A myśli przecież z natury ma burzliwe, inteligencję nieprzeciętną, sformułowania... Ależ tak! O sformułowaniach pomyślała... — pot kroplisty wystąpił jej na czoło. Całe szczęście, że w pokoju było już ciemno.
Gdy tylko powiedziała, usłyszała brzmienie swego głosu, treść postrzępioną, nadzieję dziecka. Nadzieję, która się objawia i w śmiechu, i w płaczu, i w wyciągnięciu ręki.
Wereszczyński milczał. Po co ona zapytała? Nieraz na nią patrzył jak na obłąkaną idiotkę — której Filip nie jest wart. Darowywała mu to, również w milczeniu. Lecz dlaczego milczał? On, który lubił tak dużo mówić?
— Najdroższa pani Angeliko, kobieto o wielkim sercu i charakterze — powiedział prawie w ciemność. Stał trochę bokiem, bliżej okna. — Uroku wschodów i zachodów słońca. Księżycowa damo, jedyna, jaką znałem w mym nieszczęśliwym życiu. Nie wiedziałem, nigdy tego nie przewidywałem, że będę musiał odpowiadać. Jest mi niezmiernie trudno. Nie powiedziałem pani przedtem, że korespondowałem na przykład z Barlachem, z wielkim Barlachem, że wiązałem z tym nadzieje i że Bariach już mi nie odpisał. I musiałem się z tym zgodzić. Pani nie wie, kto to jest Bariach, a ja wiem, że dla mnie był szczytem. I musiałem to załatwić w sobie, żeby szczytem pozostał. Ile to kosztowało? Ja pani pomogę. Wiem dobrze, że człowiek, który ucieka w ciemność...
Pył grynszpanu opadał z sufitu, metal osiadał już na meblach, nadciągnęły z kątów czarne zasłony. Powietrze poiła stęchlizna grobowej nocy.
Było niespokojnie, trudno, niewidocznie; w kącie przy szafie stała Angelika i biło jej serce. Już musiała rozumieć.
Mrok był taki jak ten sprzed laty, w tamtym ogrodzie, w którym ją spotkał po raz pierwszy. Nie było świateł. Między tamtym a dziś istniała generalna różnica. Taka, jaka występuje między wrażeniem a rzeczywistością. Tą rzeczywistością, która lianami:swymi usiłuje zadusić każde nierzeczywiste wrażenie, aby potem wyładować swój pękający rok rocznie towar. Zalać, pokonać świat cały. A co dopiero biednego człowieka, z aparacikiem mózgu w głowie i wątłą smużką między anodą a katodą, która nazywa się uczuciem. Cóż to jest dla rzeczywistości! Ta sama rzeczywistość wykonuje przestrzeń, urządza czas; żal mu było, że nie może nic powiedzieć. Obiecał pomóc, nie mógł obiecać, że zabije. Mógł siebie poświęcić — lecz w jakiej formie? Płaskiego kunktatora?
— No — powiedziała z odległości mężnie — nie bardzo rozumiem... Jakieś musiały być powody... Powody, że pan go cenił... Jakże to inaczej nazwać? Przykro to mówić, zapytywać, lecz jakieś przecież wartości...
— Jest to trochę inaczej.
— A za co się ceni? — podsuwała już wprost, żeby szybciej. Głos jej zadrżał: — mężczyznę?
— Tak, tak, wartości. Ale... To jest z gruntu inaczej. Zupełnie inaczej.
— Przecież wiem i widzę, a pan tak jakby się wzbraniał. I nie wiem już, jak to określić? Czemu pan nie domawia?
— Ja także nie wiem.
— Czy pan wie i nie chce powiedzieć, czy też pan raczej nie wie?
— Wiem — zdecydował się. — I jest to znacznie prostsze.
— Więc jakie?
— Dopytuje się pani tak — uśmiechnął się prawdopodobnie kwaśno. — Zapytuje pani o to, o co nie trzeba zapytywać. Powiem — podszedł kilka kroków bliżej.
Słyszała, jak ciężar jego się przesunął. Widoczność już była prawie minimalna.
— Panie Benedykcie — powstrzymała go nagle: — nie powie pan!
— Pani ma rację.
— Wycofuję swoje pytanie. O nic pana nie zapytałam. Odtąd będę polegała tylko na sobie. A tę przykrą chwilę wybaczam panu z całą otwartością. Nie mówmy o tym więcej.
— Powiem więc o czym innym — odszedł w stronę okna. — Kilka dni temu siedziałem u siebie w pokoju i przyszła mi taka myśl do głowy, która mnie w pierwszej chwili olśniła. Mój pomysł polegał na zapytaniu, co by było, gdyby życie człowieka toczyło się w odwrotnej kolejności, od śmierci do urodzin. Tak więc ktoś stwierdza, że odzyskał przytomność. Zatem jest i żyje. Jest pełny przestrachu i bólu. Lecz ból ustępuje. Czuje się coraz lepiej. Był śmiertelnie chory. Zdrowieje. Przybywa mu sił, jest coraz silniejszy, coraz zdrowszy. Mijają lata, staje się człowiekiem dojrzałym w pełni sił. Lecz na tym nie koniec. Staje się młodzieńcem. Lecz, jeśli młodzieniec martwi się, że lat mu przybywa, on staje się jeszcze młodszy. Jest już dzieckiem. O coraz szczęśliwszym spojrzeniu na świat. Spojrzeniu pełnym nieświadomości. Jednego dnia traci jej resztę... I widzi pani, z punktu wypowiedzenia czegoś istotnego i nowego jest to właśnie dziecinne głupstwo, które nie powinno się urodzić.
— Po ciemku? — wszedł Filip. — Pokłóciliście się? — zażartował.
Wereszczyński po raz drugi zauważył, że nie mają światła elektrycznego.
Wkrótce pożegnał.
— Masz cierpliwość — powiedział Filip stawiając lampę na środku stołu. — Dlaczego on się tak irytuje? Głos podnosi w moim domu.
— Wyjeżdża.
— Głos podnosi. Oto co daje poczucie przynależności do towarzystwa. Wyobrażam sobie belferków jego pokroju, gdy tworzą sympozjon między jedną klasówką a drugą. Świat im się porusza jak krzesło pod tyłkiem. Ale my o tym na szczęście nie wiemy.
— Jeszcze tu wpadnie pożegnać się.
— Bardzo proszę.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.