Złoty robak/Dawno zapowiedziana wycieczka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dawno zapowiedziana wycieczka

Od czasu do czasu zaczęli się ukazywać inni dawni znajomi, których należało unikać, a którzy i tak Filipa nie poznawali.
Gdy szedł rano do biura, z rękoma w kieszeni, w wytartych spodniach, w kurtce fantazyjnie rozpiętej i w rozwalonym pod szyją kołnierzyku, jakby go dusił. W piwiarni pił piwo i zdarzyło się, że jakaś była markietanka chciała mu zafundować całą beczkę. Miał to szczęśliwe usposobienie, że za nic w świecie nie widział swego dawnego miasta i że żaden szczegół niczego mu nie przypominał. Przestał tylko chodzić w rejony nadbrzeżne, lecz mieszkanie wynajął nad samą rzeką.
Mieściło się w starym budynku po byłym browarze. Spodobał mu się, bo na wysokim dachu z okienkami miał model okrętu, a blaszane żagle obracały się z wiatrem. Mieszkanie było znośnie obszerne, z komórką nad schodami. W której ulokował się poważny syn Paweł dla celów nauki.
Tam, jakby można sądzić, przygotowywał się do trudów życia. Był nad wiek dorosły, w domu prawie obcy. Ojca jak gdyby nie zauważał, nie wdawał się, a kiedyś na propozycję, aby pójść razem na piwo, bardzo się obruszył. I jeszcze wykonał gest zniecierpliwienia, jakby to było jakieś wybitne głupstwo. Innym razem, gdy Filip pokazał mu klosz latarni, który stłukł mając lat trzydzieści — nic z tego nie zrozumiał, nawet smutku.
Angelika wspomniała Filipowi, że spotkała tego interesującego i zabawnego człowieka: Wereszczyńskiego.
Pokiwał w roztargnieniu głową: — Kogo? Proszę mi potem przypomnieć. Acha, tego! Nie bardzo pamiętam.
Wziął trzy butelki piwa za szyjki jedną ręką, zadzwoniły, powiedział: — interesujący — i wyszedł.
Gdy za kilka dni Wereszczyński po raz pierwszy do nich przyszedł, Filip przywitał go jak człowieka zupełnie obcego: — bardzo mi miło.
— Filip! — zawołała Angelika. — Przecież panowie się znacie.
— Być może. Znamy się... A gdzie miałem przyjemność?
— Pan był kiedyś u mnie — powiedziała Angelika, trochę przestraszona stanem Filipa. — Jeszcze w domu mojego ojca. Zemdlał — szepnęła Filipowi na ucho, jakby miało to coś znaczyć.
Wereszczyński wszedł rozpromieniony i przygasł. W ręce trzymał kwiaty. Był niemile zakłopotany.
Poparła go Angelika, dla samego honoru domu:
— Nic, nic, to się zdarza — i nagle się roześmiała.
— No, oczywiście — powiedział Filip — być może, znam pana. Proszę mi wybaczyć.
Ale w dalszym ciągu robił wrażenie, że niezbyt sobie przypomina.
Zakręcił się, przeprosił i wyszedł z pokoju.
— Roztargniony — powiedziała Angelika. — Był ciężko kontuzjowany na froncie. Myślę, że nie będzie pan miał za złe.
— Wszyscy doskonale znamy pana Filipa — pocieszył ją, być może dwuznacznie. Ale nie, było mu naprawdę przykro. Ubrany był, wyczyszczony, w tej chwili wręczył kwiaty.
Angelika zmieniła temat: — Trzy okna, pan widzi, prosto na rzekę. I rzeka. Jakoś wszystko idzie. Mamy dorosłego syna. Wspaniałe róże — pobiegła po garnek. — Dawno u nas w domu takich nie było.
Ale Filip zjawił się raz jeszcze, jakby zatroskany:
— Gdyby pan był łaskaw — zwrócił się do Wereszczyńskiego — po kolei przypomnieć mi wszystkie okoliczności.
— Po kolei — uśmiechnął się Wereszczyński i odzyskał przytomność — to byłoby trudno. Był pan u mnie w domu.
— U pana? W jakim celu?
— Filip! — upomniała Angelika.
— Byliśmy na koncercie. W ponurym domu. Grał tam taki stary człowiek na wiolonczeli, a w panu zakochała się dwunastoletnia dziewczynka. Córka mojej gospodyni. Wie pan, co się z nią stało?
— Umarła.
— Tak.
— Filip! — znowu upomniała Angelika. Po raz drugi próbowała zmienić temat: — siądźmy. Siądźmy wreszcie. — „Znajomi z dawnej przeszłości — myślała — gorzej niż ludzie wracający z piekła.”
— Przejechała ją ciężarówka — dodał Wereszczyński. — Myślałem, że pan wie o tym. Mówiono, że pan był na pogrzebie.
— Na pogrzebie? Nigdy w życiu nie byłem na pogrzebie.
— Dajmy pokój — podsunęła Angelika krzesło. Wereszczyński usiadł na małym stołeczku i uparł się, że najwygodniejszy. Angelika na swym białym krzesełku, jedynym z domu jej ojca.
— I nie będę — oświadczył Filip. Wciąż mówiąc o pogrzebie.
Był rozchełstany, lecz w oczach jego błyskał uśmieszek. Nawet nie szukając pozoru wyszedł. Jak gdyby zadowolony, że sprawił kłopot.
— A wdowa Frankowska żyje — powiedział spokojnie Wereszczyński. — Wciąż wygląda, pani jej nie zna, jak żołnierz rzymski, służbista, który przebił włócznią bok Chrystusowi. Mieszkam u niej... Pani mąż chyba trochę udaje — rzekł nagle.
— Nie udaje — zaprzeczyła gorliwie Angelika. — Taki jest. Proszę wybaczyć. — Chciała czymś wynagrodzić, nie miała czym. — Czasem tak z nim jest na początku.
— To prawda, wojna, przeżycia, kontuzjowany... Jak to było?
— On panu opowie — zaczerwieniła się nagle. — Naprawdę był kontuzjowany. Ma źle zrośnięte żebra.
Nie wymieniła wstrząsu mózgu.
— Wierzę.
Został jeszcze chwilę. Rozmowa, na którą się przygotował, przepadła. Żal go było Angelice. Pożegnał i poszedł. Obiecał, że jeszcze przyjdzie.
Za kilka dni znów się zjawił. Ucieszyła się, że nie jest pamiętliwy.
Filip akurat wrócił z miasta i przechodząc przez pokój skinął Wereszczyńskiemu ręką. Powiedział:
— Proszę rozmawiać. Ja się nie wtrącam.
Zauważyła, że Wereszczyński nade wszystko z Filipem pragnąłby nawiązać, zapytać i usłyszeć. Wodził za nim wzrokiem, uśmiechał się, chciał coś powiedzieć, lecz się obawiał. Filip szukał czegoś, nie wiadomo czego, i nie zwracał uwagi. Po chwili zniknął.
Fakt, że Wereszczyński mimo wszystko, mimo że wszystko minęło, odmieniło się i odwróciło, ujawnia więcej niż pamięć dawnego przywiązania, a może nawet uwielbienia, sprawił jej skrytą przyjemność. Zyskiwał w jej oczach.
Siedzieli przy oknie. Zapadał już zmrok.
Z dołu dochodził plusk wioseł. Plusk wioseł, gdy na niebo wschodził księżyc.
„Czy on sobie myśli — pomyślała — że my jesteśmy na dnie rozpaczy i nędzy? Miałby prawo tak sobie pomyśleć.”
Z tego, co jej powiedział, wynikało, że jest profesorem i poetą, człowiekiem znanym. Jak łabędź w parku — tak zażartował — żeby pomniejszyć. Wyjeżdża i pełni różne funkcje. Bagatelne — umniejszył. Więc jednak w porównaniu z nimi, w porównaniu z tym, co było kiedyś, byłaby może okazja do zawrotu głowy...
Wereszczyński siedział pokornie, to patrzył na nią, to wsłuchiwał się w odgłosy z dalekiego pokoju, gdzie Filip wzniecał hałas i robiło wrażenie, że zabija kijem aligatora. O czym Wereszczyński myślał?
— Kochałem się kiedyś w tym człowieku — powiedział.
— Pan? — drgnęła. Zwróciła ku niemu twarz: — Do tego stopnia?... Zabawne, zabawne — speszyła się, słysząc podobne oświadczenie, wypowiedziane z taką szczerością; tak jakby nie w porę. — W Filipie? — uśmiechnęła się. — Zabawne... I pan tak mówi? — spojrzała ulotnymi oczami, już prawie z cienia, który płynąc z wnętrza mieszkania bił się w otwartym oknie z błękitnym pyłem pozachodniego nieba. — Wiem — rzekła poważnie — i ja to w panu cenię. I w zupełności rozumiem. Bez myśli dwuznacznej. I powiem nawet, że był pan w lepszej niż ja sytuacji — urwała.
Nie ulegajmy zmrokom — pomyślała. — Dlaczego by? — skorygowała się: — raz w życiu...
— A potem? — zapytała.
— Potem go już więcej nie widziałem. Dopiero teraz.
— I jak? — Czuła tę szkodliwą gorliwość zapytania. Nikt, kto chce cokolwiek z wartości utrzymać, tak nie zapytuje:
— A teraz? — spytała jednak. Ryzykując dalszy ciąg tej dziwnej rozmowy.
— Teraz go prawie nie znam.
— Pan myśli? — zapytała.
Wszedł Filip z lampą. Teraz dopiero Wereszczyński spostrzegł, że nie mieli elektrycznego światła.
— Filip — powiedziała Angelika — siądź z nami.
— Niestety, wychodzę.
Nigdy o tej porze nie wychodził.
Następny dzień był to dzień dobrego humoru.
— Spotkałem Wereszczyńskiego — powiedział — jak na zawołanie i kazałem mu natychmiast przyjść do nas.
— Po co?
— Powiedziałem mu, żeby przygotował jakieś interesujące tematy. Zrobiłem to w formie zamówienia. Ja, wybacz, nie będę tego słuchał.
— Więc po co?
Wereszczyński przyszedł. Jakby odmieniony — to dziwne — być może, pomyślała — Filip w dalszym ciągu wywiera na niego wpływ lunatyczny. Nie zapytała nawet, czy się przyznał, czy przypomniał sobie dawną znajomość?
Filip posiedział chwilę z nimi. I wstał nagle.
Przeprosił i powiedział, że idzie pracować. Ale potem przeszedł jeszcze przez pokój, tam i z powrotem.
Wereszczyński rzeczywiście przygotował temat, mówił o Bennim i o ekspresjonizmie, Angelika słuchała. Księżyc te straszne, ciężkie w treści słowa oświetlał zza okna i wytwarzał kontrnastrój płynący po niczym. Paweł cały czas siedział w swym pokoiku przy nauce.
Dzień następny był dniem złego humoru.
Angelika wstawała najwcześniej, przed świtem.
Gdy było jeszcze czarno, szła za miasto. Był tam ceglany dom utopiony w krzakach bzu. W domu tym kupowała mleko i z bańką mleka wracała, gdy już wschodziło słońce.
Zawsze oczekiwała, że w domku — tym z mlekiem — będzie przytulnie — do spania i cicho. Gdzieś tam w zanadrzu mieli krowę. W dużej kuchni jak salon stało to mleko w stągwi, przykryte białą serwetką, a na niej leżał półlitrowy czerpak ze stemplem urzędu; w oknach były firanki, w firance motyl; było pół-mroczno, półprzedsłonecznie. Stare zydle z oparciami jak konfesjonał. Gospodyni w potrójnej spódnicy, i cynowa miseczka na pieniądze. W ciszy odbywało się odmierzanie litrowej porcji mleka z uwagą na każdą kroplę. Ani śladu chlapnięcia, jakby rozliczano się ze złota.
Gdy wychodziła — tam zostawała cisza. Gospodyni w spódnicach zostawała w głębi mieszkania, pełnego poduszek i złotych obrazów.
Na ścieżce do furtki rosły czarne bzy, a gdy się obejrzeć, widać było skrawek wysokiego, czerwonego budynku, zza którego wyzierała głowa psa na łańcuchu.
Za furtką wyrywała z jarzącego się bukietu trawy jedną wąską trawkę. Niosła ją, trzymając w zębach. Dopóki nie zgryzła aż do tatarakowej goryczy. Na ziemi pachniał pył, zboże, gorzka, wilgotna trawa, kora gałązek. Płynął zapach czysty, bez przeszłości, dzisiejszy, w całej potędze dzisiejszy. Dzisiejszość jest tym punktem, który dla jednych dotyka, a dla drugich nie dotyka ziemi.
To, co się działo przedtem na blaszanym parapecie okna domu z mlekiem, teraz odbywało się w górze. Nad głową rozdzierało się powietrze. Wyrabiało już swoje, huczało, gdzieś tam wysoko był Filip. Było w tym pojęciu coś strasznego i wzniosłego. I równocześnie depczącego ziemię, i stokrotki w trawie. Jakby razem ze świtem wstawała śmiertelna choroba.
Świt odbywał się szybko, Angelika była już w domu i rozpalała ogień w kuchni. Precyzyjne działanie wywoływało jej uśmiech zadowolenia z pokonania noża i z pokonania drewienek na rozpałkę.
Gdy drewienka były gotowe, przywilej ten polegał na tym, że dopiero teraz czyściła ruszt i palenisko. Odwracała kolejność, tak jak uruchamia się drobną, przekorną obrotową myśl na dużym mrozie, żeby nie zamarznąć.
Zdarzało się, że obudzony Filip wchodził gwałtownie do kuchni i przewracał bańkę z mlekiem. Mleko padało strugą prosto w drewienka, podlewało nogi Angeliki. Filip stawał pośrodku i mówił:
— A!
Patrzyła w jego twarz, czytając z lękiem. Widziała, że ogarnęło go obrzydzenie: mleko na podłodze, jak w oborze, zapach mleka, krowy, latające muchy, wstrętny poranek na wsi, gdzie kołek w gnojówce moknie już trzecie pokolenie.
W gniewie poszukiwał czegokolwiek, co by można zmiażdżyć. Był zaspany, wybuchał dopiero przy śniadaniu. Które było bez mleka:
— Cieszyłem się na mleko.
A potem:
— Zrobić trzeba przerwę. W tym wszystkim przerwę. Jechać na wycieczkę. Daleko za miasto, dzień, dwa, w pola, piasek, urwiska nad wodą. W zagajniku pokażę wam lisa.
Już kiedyś pokazywał. Był to lis ukrzyżowany. Szkielet lisa spętanego za życia drutem kolczastym.
Przez cały poranny czas Angelika czekała w pogotowiu.
Był już czas:
— Wybacz mi to mleko — mówiła.
— Wszystko wybaczam — wstawał. Nakładał czapkę, którą trzymał na kolanach. I żeby nic nie mieć w rękach, chował chleb do kieszeni. Szedł do pracy.
Wtedy zaczynało się oczekiwanie, czy nagle nie wróci.
Oznajmiając, że podziękował za pracę, że nawymyślał szefowi. Że szef ledwo dyszy, choć nic nie zrozumiał.
Zdarzało się to częściej niż kilka razy w roku. Były to jedyne dni, kiedy był promienny i silny, jak w pierwszych dniach, gdy go poznała.
Paweł kończył lat piętnaście. Czyli Filip trzydzieści pięć, może sześć, a ona?
Był to fakt ruchomy. Sposób polegał na wyprzedzaniu — nadawała sobie kilka lat naprzód. Dochodziła do nich i znów przerzucała się myślą trzy lata w przyszłość. Z myślą, że kiedyś nastąpi punkt. Granica, w której przestanie się myśleć i stosować ten system. Lecz punkt nadchodził i wędrował dalej: żyć trzeba było do samego końca.
Dziwniejszy był Paweł od Filipa. Profesor Wereszczyński wystarał mu się o zwolnienie opłat w gimnazjum, a on go nienawidził.
Milczał, miał tylko jedną koszulę, drugą na zmianę, w strzępach. Nie mówił o tym ani słowa, był uczciwy. Druga koszula, generalnie zreperowana przez Angelikę, mogła być noszona tylko przez jeden dzień na czas prania pierwszej, miała inny kołnierzyk, inne rękawy, a z przodu mapę cerowań jak ścieżki dłuta w miedziorycie.
Jednego dnia postanowiła pakować drewienka w wiązanki na sprzedaż, w tajemnicy przed Filipem. Zabrała się do roboty z Pawłem. Ale nie poszły. Jeszcze wyniknęły kwasy w sklepiku i niepotrzebna znajomość. Drobną sumą poratował Wereszczyński. Filip był właśnie bez pracy. Lecz miał upatrzoną nową, czyli miał wrócić na przedostatnią. Poratowanie Wereszczyńskiego było w tajemnicy przed Pawłem. Kupiła wędkę dla Filipa z myślą, że * mu dobrze zrobi. Dostała ją od sąsiada i obiecała spłacić. Z tą wędką wiązała nadzieje — na pauzę i spokój. Rzeczywiście poszedł nad rzekę i wrócił bez niej. Nawet nie zapytywała. Dostał wreszcie wezwanie tam, gdzie już kiedyś pracował, w biurze mierniczym. Okazało się, że znieważony szef umarł śmiercią naturalną. Teraz wystawiał się na próbę jego następca.
Awantury te nie miały innej cechy prócz nieodpowiedzialności w słowach. Nieodpowiedzialność wypływała z nastroju, nastrój ewokował najmniej spodziewane słowa.
Kiedyś zdobyła się i któregoś z jego kolegów, który wydał się inteligentny, zapytała, jak wygląda przebieg takiego zdarzenia?
Powiedział, że mąż jej jest całkiem lubiany, lecz równocześnie wywołuje niepokój, a już „tego dnia” zachowuje się z najmniejszą korzyścią dla samego siebie. Jeszcze nikt nie odkrył, tak jak każdy chciałby mu pomóc, który z momentów poprzedzających wypadek stanowi punkt zapalny? Wydawałoby się, że momenty te wybierane są zupełnie dowolnie. Co gorsza, w chwili, w której Małachowski czuje się jak gdyby najlepiej. Nadchodzi po prostu dzień, gdy awantura musi być zrealizowana. I co ciekawe, wiadome jest o tym już od samego rana. Pan Filip ujawnia nadmierną wesołość. Sam już nie wie, komu by co najlepszego wyświadczyć. Pan Filip jest człowiekiem bezbrzeżnie dobrym, nasz stary woźny wita go codziennie rano jak rodzonego syna. I nagle tej wesołości, która przecież wszystkim się udziela, zaczyna towarzyszyć jakieś poczucie — trudno inaczej określić, nie obrażając pana Filipa — jakieś poczucie pańskości. A może jest to coś innego? Pan Filip czuje się wszechmocny. I równocześnie wie, że zbliża się do katastrofy. Której jak gdyby zapragnął. Jest smutno, koledzy pracownicy jedzą — w tych ciężkich czasach — chlebek z marmoladą, wyjęty z gazety, a on nad swoją suchą kromką nagle się rozpromienia. Już trudno rozumieć, co on mówi. „Drugie śniadanie” — oznajmia na przykład i jest rozpromieniony. Wtedy wchodzi szef, który lubi się przemknąć w tym czasie. „Szczęście — powiada pan Filip do szefa — wielkie szczęście!” Robi wrażenie, jakby go opanowało jakieś wielkie uczucie. Tak, proszę pani, wielkie uczucie. Pan naczelnik Jakubowski, tak jak to miało miejsce w naszym wypadku, człowiek wysoce poważny — jest zaskoczony. Nie wie, co ten okrzyk mógłby oznaczać, my częściowo wiemy. Strach ogarnia nas wszystkich. Tylko pan Filip, tak jakby z całym rozmysłem, nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. „Panie naczelniku!” — woła ze swego miejsca. Naczelnik chce tylko, jak zawsze o tej porze, skontrolować czas trwania przerwy w pracy. Okrzyk pracownika przejmuje go niesmakiem.
— Czego pan sobie życzy?
— Więcej światła!
— Jakiego światła? — zapytuje naczelnik i drętwieje nad bezsensem tego okrzyku. — O cóż to panu chodzi?
— Panie naczelniku — wstaje pan Filip — jestem panem do głębi oczarowany.
Przecież oczarowanym być wolno. Tak myśli prawdopodobnie pan naczelnik. Ale nie wolno tego pracownikowi głośno wyrażać. Dlaczego? Być może — myśli naczelnik dalej i próbuje znaleźć jakieś prawomocne wyjście.
Nasze przerażenie jest słuszne, bo wszyscy wiemy, że pan Filip uważa Jakubowskiego za figurę żałosną, tak jak i my wszyscy. Dopóki nie umarł.
Dalej opowiadać nie warto. Naczelnik podchodzi do pana Filipa... Czy mam mówić dalej?
— Tak, tak, proszę opowiedzieć do samego końca.
— Pan naczelnik chce stanąć twarzą w twarz przed zbuntowanym, jak sądzi, pracownikiem. Lecz co się wtedy nie dzieje? Gdy jest już blisko, pan Filip wykonuje gest zatrzymujący. I równocześnie składa wszystkie papiery na swym biurku. Ten człowiek, myślimy, za chwilę będzie na bruku. Bez chleba. Nawet bez suchej kromki z marmoladą. Lubimy pana Filipa, ale już nie ma dla niego ratunku. Wykonuje ten właśnie gest zatrzymujący. Jakby wzbraniał się przed zbliżeniem na przykład żebraka. Jest w tym prawdopodobnie myśl, jeżeli chce pani już wiedzieć do końca, że pan Filip uważa, iż pan Jakubowski jest złem koniecznym, które niech pełni, co do niego należy, ale niech to zło nie myśli, że kiedykolwiek w chwili wolnej od pracy, w kwadransie śniadania, może się zbliżyć na odległość kroku. Tak ja rozumiem, choć może się mylę. W opisywanym wypadku przebieg był krótki. Pan naczelnik jeszcze raz próbuje podejść, pan Filip nie pozwala. Zatrzymuje gestem ręki, patrzy jak na zarazę. Naczelnik zdumiony i wzburzony do żywego, nie wie już, czy ma wzruszyć ramionami, podejść mimo tego — bo przecież to śmieszne — czy z miejsca zwolnić pracownika. Wybiera to ostatnie. Oczywiście jest przekonany, że nie zaraz, i że sprawa będzie miała odpowiedni tok urzędowy. Lecz pan Filip kłania się nam wszystkim i zaczyna wychodzić. Wtedy zagradza mu drogę sam naczelnik i krzyczy:
— Stać! W ten sposób ja pana nie puszczę! — Proszę nie nalegać — odpowiada pan Filip — i proszę się nie narzucać. Moja decyzja jest ostateczna. — Miała pani szczęście, że ten biedak, pan Jakubowski, właśnie umarł.
Bywało tak wielokrotnie, zawsze nieoczekiwanie, o różnym przebiegu. Nieraz nazajutrz Angelika szła do nadleśnictwa, tam gdzie już przedtem Filip pracował. Albo do innej instytucji, gdzie również pracował, bo liczba urzędów szybko się wyczerpywała.
Przychodziła, patrzono na nią, prosiła o widzenie się z szefem, czekała na krześle pod ścianą, patrzono na nią, dyskretnie oglądano, już w lot obiegła wiadomość, że chodzi o Filipa Małachowskiego i że przyszła jego żona. Czekając, widziała różne uśmiechy — życzliwe, lecz również i takie, jakby oferowała pakiecik dynamitu. Owiniętego w jej uśmiech. Słyszała o tym, że Filip jest pracownikiem zdolnym. A może i tej prawdy nie chciano jej powiedzieć? Czekała na przyjęcie przez nowego szefa. Nie wiedziała, w jaki sposób odpowie, czy od razu znajdzie jakiś wykręt? Czy już wie, czy się boi, czy powie jakąś prawdę, na którą ona będzie musiała odpowiedzieć.
Otwierały się drzwi, dostawała się do szefa, patrzył na nią: „taka piękna kobieta, w jego mniemaniu, a mąż bałwan, w mniemaniu jego poprzednika”.
— Biorąc pod uwagę wasze ciężkie warunki...
— Warunki nasze są znośne.
— Tak więc, biorąc te warunki, ciężkie... Przykro mi. Ale czy pani może zaręczyć? Są odnotowane przewinienia...
— Ręczyłam już kilkakrotnie. Mój mąż się zmienił...
— Gdyby to pani zabiegała...
— Jest niewątpliwie zdolny. Do tej pory było mi trudno, lecz muszę już tak powiedzieć, bo jestem przekonana...
—...No właśnie... Czy ja wiem? Co pani odpowiedzieć? Ciężkie... No: tak — szef wstawał.
Posłuchanie było skończone. Z przejęcia niezbyt pojmowała rezultat. Szef całował ją w rękę:
— Prawdę mówiąc, gdyby nie pani...
Cłwilę jeszcze nie wiedziała, że „tak” znaczy: „TAK”.
Czasem na korytarzu podchodził ktoś starszy i zapytywał:
— Pani jest córką pastora? — Wymieniał nazwisko.
— Był to święty człowiek — podawał jej rękę. — Człowiek prawdziwej wiedzy.
Dla niej to robiono, dla niej przyjmowano Filipa z powrotem.. Była to omyłka i nieprawda.
W domu, ostrożnie relacjonując, mówiła, że jednak... Jednak bez: niego rady sobie dać nie mogą. Lecz prosiła:
— Nie daj im tego do zrozumienia. Bądź umiarkowany i grzeczny. Zrozum, że on nie jest najgorszy. Zapytywał, czy masz ochotę wrócić do pracy. Może źle zrobiłam, ale powiedziałam, że bardzo. , — Nic źle nie robisz.
Lecz gdy zaproponowała mu kiedyś, że ona pójdzie do pracy,, a on zostanie w domu przy swojej, zdecydowanie odrzucił:
— Nie obawiaj się, połączę jedną z drugą. A tamto nie dla ciebie. Po biurach siedzi żulia i wyjada z papierka. Pierwszego w południe pije wino w klozecie i zagryza ciastkiem. A przyjemnie to drugiego po pierwszym bez pieniędzy liniować rubryczki?
Dziś, przy okazji, wyraził, co sądzi o Wereszczyńskim. Okazało się, że go pamiętał. Przez mgłę, lecz pamiętał. Zawsze go widział w dziecinnym pierożku na spuchniętej cukierniczej głowie.
Był dla niego śmieszny, wymuszony, postarzały i nudny. Na dobitkę pisał wiersze, był więc bezwstydny. A jeszcze głosił teorie nowatorskie, był więc dubeltowo śmieszny, filozoficzno-wiejski; pastuszek, który oszalał na temat techniki, urbanizmu, samolotu; a jeszcze: wystrzałów ludzkiej pomysłowości. Nad którą rozdziawia gębę. Podczas gdy prawdziwi uczeni piją wino, obracając w żarty elektryczny młynek do kawy i studenckie brednie o Marinettich.
— Niech snuje — mówił. — Zawsze chodzą po ziemi entuzjaści prorocy i zachwalają geniusz ludzki. Czepiają się spraw, o których nie mają pojęcia. Poeci mówią o malarstwie, a ignoranci ich tolerują, lekarze mówią o poezji i nikt ich za to nie truje.
Dziwił się tylko sobie, że mógł z nim wytrzymać kiedyś jakiś jeden wieczór. A podobno nawet był u niego w domu. Tego nie pamiętał. Z powodu dawnych i dzisiejszych bólów głowy, które nie ustąpiły.
Mógł go tylko tolerować. Co też radził i Angelice. Jeśli nie ma siły wyrzucić za drzwi.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.