Złoty robak/Spotkanie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Spotkanie

Od czasu ślubu los Angeliki i Filipa toczył się ciężko.
Pierwsza wojna światowa zabrała Filipowi czas, lecz i ratowała swą anormalnością. Uchodziła bieda, uchodziło wszystko, brak butów dla syna Pawła.
Wcielony do wojska, już w obozie ćwiczebnym uległ ciężkiemu wypadkowi i znalazł się w szpitalu. Wypadek, nawet jak na okres wojny, mógł się zdarzyć raz na sto tysięcy: został stratowany na tyłach. Ćwiczono przeprawę przez wąską kładkę pod ogniem karabinów maszynowych i ktoś puścił pogłoskę, że pociski nie są ślepe, lecz ostre. Wybuchła panika, rzucono się na oślep, został zepchnięty. Zwaliło się na niego kilkunastu chłopów, połamano mu zebra, doznał obrażeń wewnętrznych i wstrząsu mózgu. Trzy razy był operowany, za każdym razem z miernym skutkiem. Żebra źle się zrosły, nastąpiły dalsze operacje. Wciąż wracał do lazaretu. Wojna trwała. Zatrzymano go w kancelarii, a potem zwolniono.
Nastała Niepodległość, zaciągnął się do wojska polskiego, lecz wkrótce go zwolniono z powodu żeber. Wrócił do domu w mundurze kombinowanym, w trenczu szarym, angielskim, w spodniach rosyjskiego kawalerzysty. Był pijany, bosy, Angelika, która wyszła na dworzec, usłyszała, jak ulicznicy nazwali go Byronem.
Niezbyt cieszył się z powrotu. „Jak długo — mówił — można być zwalniany? Stało się to już moim stanem cywilnym.”
Podejmował się różnych zajęć.
Z dnia na dzień oddalał się okres wojny, a z nim aura specjalna. Zastąpiła ją zwyczajna i zaczęło być normalnie.
Dla Filipa coraz trudniej. Należało spokojnie pracować, spokojnie myśleć, spokojnie zdobywać kwalifikacje. Syn Paweł podrastał, Angelika traciła pierwotne źródlane siły, zastępowała je uporem i siłą charakteru. Pracował to tu, to tam, zawsze jakimś trafem, a potem był zwalniany.
„Jestem małym urzędniczkiem — mówił — z dnia na dzień, i kompromituję ciebie.”
„Jesteś moją dumą — odpowiadała — także i dlatego, że nie jesteś dużym urzędnikiem.”
Uczepił się wreszcie jakiejś myśli — z góry wiedziała, że niefortunnej. Postanowił „wrócić” do swych zainteresowań historią naturalną, w szczególności zoologią. Nie miał żadnych podstaw, już ona prędzej, nakupił jednak, ile tylko w tych czasach się dało, podręczników i książek.
Przygotowała mu pokój, rano szedł do pracy — do jednej z kolejnych prac — wieczorem był zmęczony, zapominał, szedł spać i w nocy się budził. Stał przy oknie. Ona stała u siebie w pokoju i patrzyła na rzekę.
Zaczęło się w nim odzywać coś w rodzaju wtórnej młodości, nadszedł czas jakichś niejasnych nadziei, porywów i szamotania. A potem monotonii i ciszy. Zaczął upijać się piwem. Nastał dla Angeliki okres najcięższy.
Z dawnych bliższych znajomych najpierw zniknęli prawie wszyscy. Odnalazł się najmniej bliski, Wereszczyński. Kiedyś może zabawny lub mniej zabawny, albo obojętny. Angelika twierdziła, że w czymś jej kiedyś pomógł. Że kiedyś zemdlał u niej w domu i że w gorliwości przywiązania do Filipa był niezwykły i śmieszny.
Spotkała go na ulicy. Szła i nagle się na niego natknęła. Ucieszył się, rozłożył ręce. Chciała mu powiedzieć, co u nich przez tyle lat zaszło, lecz on już wiedział wszystko, była zmęczona poranną gonitwą, ucieszyła się pamięcią, a potem dopiero zdała sobie sprawę, że powinna się trochę przestraszyć — ale cóż — pomyślała — lata mijają i ludzie przemijają, kiedyś kończy się przeszłość. Zresztą Wereszczyński od razu powiedział, że chorował ciężko na gardło, a ona wiedziała, co to znaczy, i o nic już nie zapytywała. Pracował znowu w naszym mieście, nawet mieszkał w dawnym pokoju na poddaszu, które nazywał teraz mansardą, zatem powodziło mu się — rozumiała — nie najlepiej; ale nie zapytała o nic więcej, szli znaną ulicą, otaczała ich ta sama jasność — postarzał się — naiwne twarze — myślała — starzeją się nagle, brzydko, z natury podbite wodą więdną jak warzywa. Zaprosił ją do kawiarni, zgodziła się, po raz pierwszy od lat była w kawiarni, w ręce miała koszyk; chciał coś powiedzieć, nie powiedział — krzesełka na śliskiej posadzce stały lekko, jak w powietrzu, usiedli, słoneczny pył starego słońca leżał za wielkim oknem na chodniku. Pusto było w południe, szeroko, czysto. Na szlachetnej kostce bruku za szybą, u stóp okna, na żelaznej kracie poruszał się złoty papierek po cukierku.
Gdy przechodziła koło lustra, zobaczyła jakąś młodą twarz i młodą sylwetkę: to była ona — ach, nie do wiary — pomyślała — nigdy nie chodzę wzdłuż wielkich luster — „pan Wereszczyński” — powiedziała do niego — „to pan” — jakby chciała wypróbować brzmienie i odsypać śmieszność, która niestety zawsze się napraszała.
Zamyśliła się i drgnęła. W słońcu południa spadły niebieskie iskry z elektrycznych drutów za oknem.
— Iskry — powiedziała spoglądając w szybę.
— Nie pogrzebali — były to jego drugie słowa. — Walczyłem ze śmiercią.
Ale z dalszych słów wynikało, że wręcz odwrotnie, powodzi mu się wcale nieźle.
— No wreszcie, wreszcie — powiedziała z radością.
— Pani wątpiła?
— Nie, nie, ja nigdy nie wątpię.
Popatrzył na nią, lecz nie zobaczył jej takiej, jaką kiedyś była. Spostrzegła, że tak spojrzał. Spojrzeniem jak igiełką lodu, trzeźwym. Ludzie wyższego rzędu unikają wysyłania podobnych spojrzeń.
Potem rozjaśnił się, chciał się szybko rozjaśnić, zatrzeć treść odczytaną w tym spojrzeniu.
— A pani? Dobrze? Źle? Jak u pani?
— Może to dla kogoś dziwne — odpowiedziała — ale nie chciałabym innego losu niż ten, który mam.
W oczach jego ukazało się stwierdzenie tego, czego mógł się po niej spodziewać: — O! — powiedział. — Więc się nie omyliłem.
— Zawsze miałem dla domu pani wielką przyjaźń — rzekł po chwili.
— My także — popiła łyk kawy: — olbrzymią. Filip po swojemu. On wszystko robi po swojemu. Nie pamiętam nawet, czy pana kiedykolwiek wspomniał. Ale... Był ranny w czasie wojny.
Na dźwięk tego imienia Wereszczyński odstawił filiżankę.
— Niech mi pani powie — zapytał — jaki okazał się ostatecznie?
— Ostatecznie? Dlaczego? — na moment błysnęły jej oczy. — Nie widzę jeszcze nic ostatecznego.
— Przepraszam — powiedział z uśmiechem. — Tak, tak, pamiętam pani wspaniały spokój. Nie widziałem nigdy, żeby się pani czegoś naprawdę przestraszyła. Czy tak jest zawsze? — zapytał. — Zawsze ten spokój?
— Spokój — odpowiedziała prawie bezwiednie. Sięgnęła po koszyk. — Tak. Jestem spokojna. Bardzo mi miło. Czas jednak na mnie... Ostatecznie — powtórzyła to jego słowo sprzed chwili: — niech pan zajrzy do nas kiedy — wstała i podała rękę na pożegnanie: — Proszę — dodała i roześmiała się, żeby wszystko załagodzić. Roześmiała się zupełnie szczerze. — Jestem trochę zmęczona. Pracą i upałem. Proszę nas odwiedzić. Filip się ucieszy. Mieszkamy...
— Wiem, gdzie mieszkacie.
Ale nie zgodził się na jej odejście; zmuszona prośbą, została. Zamówił drugą kawę, zgodziła się na drugą.
W długich spojrzeniach odnajdywał ją dawną. Zwłaszcza gdy roześmiała mu się w nos, tak prawie bez powodu.
— Powiedziała pani — — rzekł: — nie chciałabym innego losu.
— Jestem wyzbyta... czego? — Chyba zazdrości. Cieszę się, gdy widzę, gdy mogę widzieć i cieszyć się, nie chcę niczego więcej, tylko to, co mam. Proszę pana, ja każdy dzień dostaję za darmo. Czy jest to dziwne?
— Nie dziwne. Ale czy nie milszy pani byłby duży spokój, jakaś pogoda? Nic złego nie chcę powiedzieć.
— Jest pogoda.
„To jest tak — pomyślał. — Postanowiła i trwa przy tym. Nie uznaje apelacji”.
Widziała to, co pomyślał. Uśmiechnęła się z pobłażaniem. Ale zaraz dała pokój: Wereszczyński był Wereszczyńskim, utytułowanym biedakiem. To że u nich, u Małachowskich, katastrofa, jest to zupełnie co innego.
— A te... zapytał z wahaniem — doświadczenia losu?
Musiał już dość dużo o nich wiedzieć.
— Gdyby ich nie było. Nie byłoby nikogo. Czy istnieje wybór? Między niczym a kimś?
„Uparcie uważa Filipa za kogoś” — pomyślał.
Między niczym a kimś? żył, że brała poprzednio — myślę, że istnieje w pani jakieś przechylenie. Rzecz wysoce rzadka. Przechylenie w kierunku cierpienia.
Słuchała: niech mówi. Co ma powiedzieć, niech powie.
— Czy też może — ciągnął — przedtem jeszcze nastąpiło w pani przechylenie w kierunku poświęcenia jako celu życia. A poświęcenie w jakiś sposób nie wybiera. Poświęcenie przyjmuje. Jest samo w sobie treścią, wreszcie poglądem, w końcu szczęściem. Do tego trzeba być bardzo pewnym siebie. Pewnym swej siły. Która właściwie z niczym nie chce się próbować, wyjąwszy samą siebie. Jest to więc zamknięcie się w sobie. Kto wie, a może nieludzka zarozumiałość... Podejrzewam, że pani jest zarozumiała. Czy sprawia to pani satysfakcję?
— Satysfakcję... Satysfakcję... Tak dziwnie mówimy.
— Ma pani. Jest to bardzo niedobre. Dla tych, co to muszą widzieć. Ma pani satysfakcję z tego, że się pani nie kompromituje. I jeszcze drugą. A o tym także rzadko ktokolwiek pomyśli. Ma pani uczucie, że panią stać na obsłużenie dwóch psychik, że może pani psychicznie obsłużyć dwoje ludzi, znów na zasadzie pytania i zawartej w niej odpowiedzi, która tamtej stronie będzie się wydawała własną. I wciąż będzie pani sama ze sobą. To znaczy, że pani sama reguluje świat zewnętrzny, czyli nim rządzi. Jest to idea super zarozumiała. Lecz trudno, ma pani na to dowody, iż tak jest istotnie. Przyznam się, że podobny stan ducha zawsze był moim skrytym pragnieniem i zawsze poszukiwałem podobnych ludzi, aby im się przyjrzeć... Jest to zasada, tak jak powiedziałem: pytania i odpowiedzi.
Wysłuchała tego, twarz jej była nieruchoma. Nie powiedział już nic więcej poza kilkoma zdawkowymi zdaniami. Wyszli i pożegnali się tuż za drzwiami. Odchodziła wolno.
Wereszczyński został na brzegu słonecznego chodnika. Przez cienkie podeszwy butów czuł rozpalone kamienie i słyszał w uszach to dźwięczne zaproszenie: „proszę”. Które brzmiało teraz jak echo, ogłuszone stukaniem obcasów. Szła pod drzewami, biała w cieniu i przeraźliwie roziskrzona w przestrzeniach słonecznych; a wyobrażał sobie, że przywita go wreszcie jakimś ludzkim spojrzeniem.
Odchodziła wolno i w zamyśleniu.
Człowieka tego, odkąd go zobaczyła, gdy struchlał na jej widok, traktowała z jakimś wyrozumieniem.
Szła coraz wolniej, mijały ją szyby wystaw, i ona sama siebie mijała w lustrach. Widziała odległość, jaka wytworzyła się między nią a światem, widziała odległość prawie lustrzaną, a mądrość przetykaną powietrzem jak Duch Święty.
Dziurkowane płyty chodników wiodły ją i wiodły, mijał ją już tylko stukot butów przechodniów; nie słyszała stukotu własnych. Nawet dość zuchwałe stwierdzenia Wereszczyńskiego nie były dla niej niemiłe. Wereszczyński jako człowiek, który nie miał nigdy żadnej szansy i mieć jej nie mógł, jedyną miał szansę, aby o niej myśleć.
Wokół ich domu nie było nikogo, nawet ludzi dalszych. Nikt nie przychodził.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.