Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stał, Angelika traciła pierwotne źródlane siły, zastępowała je uporem i siłą charakteru. Pracował to tu, to tam, zawsze jakimś trafem, a potem był zwalniany.
„Jestem małym urzędniczkiem — mówił — z dnia na dzień, i kompromituję ciebie.”
„Jesteś moją dumą — odpowiadała — także i dlatego, że nie jesteś dużym urzędnikiem.”
Uczepił się wreszcie jakiejś myśli — z góry wiedziała, że niefortunnej. Postanowił „wrócić” do swych zainteresowań historią naturalną, w szczególności zoologią. Nie miał żadnych podstaw, już ona prędzej, nakupił jednak, ile tylko w tych czasach się dało, podręczników i książek.
Przygotowała mu pokój, rano szedł do pracy — do jednej z kolejnych prac — wieczorem był zmęczony, zapominał, szedł spać i w nocy się budził. Stał przy oknie. Ona stała u siebie w pokoju i patrzyła na rzekę.
Zaczęło się w nim odzywać coś w rodzaju wtórnej młodości, nadszedł czas jakichś niejasnych nadziei, porywów i szamotania. A potem monotonii i ciszy. Zaczął upijać się piwem. Nastał dla Angeliki okres najcięższy.
Z dawnych bliższych znajomych najpierw zniknęli prawie wszyscy. Odnalazł się najmniej bliski, Wereszczyński. Kiedyś może zabawny lub mniej zabawny, albo obojętny. Angelika twierdziła, że w czymś jej kiedyś pomógł. Że kiedyś zemdlał u niej w domu i że w gorliwości przywiązania do Filipa był niezwykły i śmieszny.
Spotkała go na ulicy. Szła i nagle się na niego natknęła. Ucieszył się, rozłożył ręce. Chciała mu powiedzieć, co u nich przez tyle lat zaszło, lecz on już wiedział wszystko, była zmęczona poranną gonitwą, ucieszyła się pamięcią, a potem dopiero zdała sobie sprawę, że powinna się trochę przestraszyć — ale cóż — pomyślała — lata mijają i ludzie przemijają, kiedyś kończy się przeszłość. Zresztą Wereszczyński od razu powiedział, że chorował ciężko na gardło, a ona wiedziała, co to znaczy, i o nic już nie zapytywała. Pracował znowu w naszym mieście, nawet mieszkał w dawnym pokoju na poddaszu, które nazywał teraz mansardą, zatem powodziło mu się — rozumiała — nie najlepiej; ale nie zapytała o nic więcej, szli znaną ulicą, otaczała ich ta sama ja-