Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jednego dnia postanowiła pakować drewienka w wiązanki na sprzedaż, w tajemnicy przed Filipem. Zabrała się do roboty z Pawłem. Ale nie poszły. Jeszcze wyniknęły kwasy w sklepiku i niepotrzebna znajomość. Drobną sumą poratował Wereszczyński. Filip był właśnie bez pracy. Lecz miał upatrzoną nową, czyli miał wrócić na przedostatnią. Poratowanie Wereszczyńskiego było w tajemnicy przed Pawłem. Kupiła wędkę dla Filipa z myślą, że * mu dobrze zrobi. Dostała ją od sąsiada i obiecała spłacić. Z tą wędką wiązała nadzieje — na pauzę i spokój. Rzeczywiście poszedł nad rzekę i wrócił bez niej. Nawet nie zapytywała. Dostał wreszcie wezwanie tam, gdzie już kiedyś pracował, w biurze mierniczym. Okazało się, że znieważony szef umarł śmiercią naturalną. Teraz wystawiał się na próbę jego następca.
Awantury te nie miały innej cechy prócz nieodpowiedzialności w słowach. Nieodpowiedzialność wypływała z nastroju, nastrój ewokował najmniej spodziewane słowa.
Kiedyś zdobyła się i któregoś z jego kolegów, który wydał się inteligentny, zapytała, jak wygląda przebieg takiego zdarzenia?
Powiedział, że mąż jej jest całkiem lubiany, lecz równocześnie wywołuje niepokój, a już „tego dnia” zachowuje się z najmniejszą korzyścią dla samego siebie. Jeszcze nikt nie odkrył, tak jak każdy chciałby mu pomóc, który z momentów poprzedzających wypadek stanowi punkt zapalny? Wydawałoby się, że momenty te wybierane są zupełnie dowolnie. Co gorsza, w chwili, w której Małachowski czuje się jak gdyby najlepiej. Nadchodzi po prostu dzień, gdy awantura musi być zrealizowana. I co ciekawe, wiadome jest o tym już od samego rana. Pan Filip ujawnia nadmierną wesołość. Sam już nie wie, komu by co najlepszego wyświadczyć. Pan Filip jest człowiekiem bezbrzeżnie dobrym, nasz stary woźny wita go codziennie rano jak rodzonego syna. I nagle tej wesołości, która przecież wszystkim się udziela, zaczyna towarzyszyć jakieś poczucie — trudno inaczej określić, nie obrażając pana Filipa — jakieś poczucie pańskości. A może jest to coś innego? Pan Filip czuje się wszechmocny. I równocześnie wie, że zbliża się do katastrofy. Której jak gdyby zapragnął. Jest smutno, koledzy pracownicy jedzą — w tych ciężkich czasach — chlebek z marmoladą, wyjęty z gazety, a on nad swoją suchą kromką nagle się rozpromienia. Już trudno rozumieć, co on mówi. „Drugie śnia-