Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ma do tego dostosowane myśli. Których wielkość nie jest uzależniona od rozmiarów walizki.
— I co by pana jeszcze niepokoiło?
— A panią? Chce pani, widzę, żebym panią o to zapytał.
— Filip.
— Filip? — zdumiał się. — Dlaczego?
— Miałem pana o coś zapytać. Już pana kiedyś pytałam, ale pan wtedy nie zrozumiał. Jest to zwykłe zapytanie. Nie wiem, czy pan mnie dzisiaj dobrze zrozumie.
— Nie ujawniam tego nigdy, lecz rozumiem panią bardzo dobrze.
— Tak — wstała z krzesła. — Muszę się odwołać do pana bezwzględnej przyjaźni. I żeby tu nikt w tej chwili nie wchodził. — Zamknęła drzwi.
— Słucham panią.
— Niełatwo...
— Słucham.
— Pomyślałam. — Zrobiła długą chwilę przerwy. Nie usiadła już na krześle. On wstał także. Oczekiwał.
Odeszła w głąb pokoju. Mówiła stamtąd szybko.
Mówiąc bardzo szybko jedno zdanie po drugim, zapytała: — czy? Czy Wereszczyński nie uważa, że Filip?...Czy nie sądzi? Tak jak ona sądzi, bo chociaż ona nie wie, czy o pewnych sprawach-możliwościach myśli on o Filipie tak samo jak ona... Trudno jej to wiedzieć, ale ma chyba prawo liczyć... Więc czy Filip? Sądząc, jej zdaniem, z pewnego typu jego wypowiedzi i zdolności... czy wreszcie Filip, bo ona pomyślała o tym dość niespodziewanie... Czy więc nie powinien się zająć czymś poważniejszym, jakimś studium? Z pogranicza myślenia. Boże drogi. To znaczy oczywiście, oczywiście skromnie myśląc i zapytując w cztery oczy, czy Filip nie miałby cokolwiek do powiedzenia, skoro już zamierza zabrać się do czegoś, o czymś, nad czymś pracować... A myśli przecież z natury ma burzliwe, inteligencję nieprzeciętną, sformułowania... Ależ tak! O sformułowaniach pomyślała... — pot kroplisty wystąpił jej na czoło. Całe szczęście, że w pokoju było już ciemno.
Gdy tylko powiedziała, usłyszała brzmienie swego głosu, treść postrzępioną, nadzieję dziecka. Nadzieję, która się objawia i w śmiechu, i w płaczu, i w wyciągnięciu ręki.