Złoty robak/Na stryszku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na stryszku

Gdy ktoś chce sobie wyobrazić, jak wyglądała okupacja, to jej sobie nie wyobrazi, nawet jeśli ją przeżył.
Niepojęta była prostota intencji morderców, którzy weszli do cudzego kraju. Widocznie umysł ludzki i uśmiech mają jakieś przeciwległe odbicie. Zaczyna się to już wtedy, gdy cham nienawidzi tego, czego nie rozumie. I już jest zbrodniarzem. Nikt tylko w porę nie przewiduje jego kariery. U szczytu wtedy stoi niekiedy jowialny profesor, który kocha przyrodę, higienę psychiczną, zsiadłe mleko z kaszą i prostą rozmowę przy ognisku. Potem zjawia się ćwierćinteligent, który nienawidzi całej reszty: tego przydatku trzech czwartych. I wiesza za nogi zdumionego profesora. Jako władca kładzie białą rękę na zakutych pałach. Prycha wściekłością na chorobliwe stany inteligencji, która już istnieniem swym obraża zakute pały i mąci ich wierność.
Niemcy śmieli się na widok ludzkiego nieszczęścia. Dokonanego ich własnymi rękami. Kto inny cokolwiek by przewidywał i trochę się krępował.
Podoficer w mundurze z pokrzyw fotografował dziecko pasące kozę w trawie wśród ruin. Podoficer zjawiał się po raz drugi. Zjawiał się potem po raz trzeci i czwarty, w coraz doskonalszych wcieleniach. Aż do perfumy francuskiej i Chopina włącznie.
Miasto rodzinne Pawła zaliczone było do Reichu. U wylotu głównej ulicy zobaczył żandarma. Od razu przyszedł mu na myśl syn Józef i odruchowo chciał wrócić do domu, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Może na sąsiednim placu, przy zborze ewangelickim, kopano już groby?
Nie zawrócił. Żandarm tymczasem zachowywał się poniżająco: klęknął na bruku.
Nadjechała ciężarówka z mleczarni i zasłoniła żandarma. Paweł, tak jak szedł, zaczął się zbliżać do tego miejsca, nadając swym krokom wyrazu bezwzględnej neutralności. Na tym odcinku kilka kamienic było cofniętych, jedna pokiereszowana jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku. Ktoś stał tam w oknie, cofnięty, jakaś wysoka postać w czymś białym — kobieta, i przyglądała się temu, co robił żandarm.
Żandarm prawą ręką w rękawiczce wolno podnosił kratę ścieku kanalizacyjnego. Lewą trzymał dziecko, które wpół leżało na bruku. Podniósł kratę i wrzucił dziecko do kanalizacji. Z bocznej ulicy wyszli jacyś ludzie, ktoś się w oddali zatrzymał, jakiś młody mężczyzna. Woźnica z rolwagi obejrzał się krótko przez ramię, konie galopowały.
Paweł nie przystanął, mimochodem spojrzał, młody człowiek, który przystanął, nie pytany powiedział, że było to pięcioletnie dziecko żydowskie, wyprowadzone z tego domu naprzeciw, gdzie stoi kobieta. Kobieta stała jeszcze w oknie i w tej chwili zasunęła firankę. Nadchodzili inni ludzie.
Żandarm wszedł do pokiereszowanej kamienicy i zamknął za sobą furtkę, która prowadziła do bramy.
Paweł zatrzymał się, spojrzał na kratę. Nie chciał sobie wyobrazić, co dzieje się tam pod spodem. Pasemka śmiecia zwisały na żelaznym sicie. Ktoś pochylił głowę, jakby chciał tam zajrzeć. Zbliżył się oficer lotnik i zapytał, co się tu stało? Nie padło ani jedno słowo. Oficer machnął ręką. Za jednym z odchodzących bacznie popatrzył, jakby chciał krzyknąć: stój!
Lecz dał spokój. Mijając następnego Niemca w mundurze kilku przechodniów zeszło z chodnika, wyjąwszy tego, który informował Pawła. Był Niemcem, w klapie zielonej marynarki miał znaczek ze swastyką. Bez znaczka nawisłe poszerzenie gęby mówiło to samo.
Ubiegłej jesieni, gdy szedł boczną ulicą wzdłuż wysokiego parkanu mleczarni, nagle sześć kroków przed nim wyskoczyła jakaś dziewczyna i rzuciła się do ucieczki prosto w jego stronę w trzech szalonych skokach. Padł strzał. Trafił ją w plecy. Upadła na wznak, tuż u jego butów. Umarła. Zza wybrzuszenia parkanu ukazał się żandarm z pistoletem w ręce. Cichy, przyspieszony, wściekły; nachylił się nad dziewczyną. Paweł przeszedł mimo. Było po deszczu, w rozjeżdżonej bramie mleczarni pełno błota z rozlanymi śladami mleka. Niósł kubeł wody z ulicznej studni. Kubeł go obronił. Gdyby wykonał jeden bodaj gest, odruch przerażenia... W tym samym czasie w podobnej sytuacji zginął jego sąsiad... Blacha kubła i jej zwyczajność. Równy krok i zwyczajność potrzeby wody. Nędza. Twarz dziewczyny była od razu martwa. Krew zmieszała się z mlekiem, mleko roztapiało się w błocie. Po drugiej stronie wąskiej ulicy stała furmanka, na której wpół leżąc wiło się kilku ludzi ubranych na czarno.
W domu zastał wiadomość. Należało uciekać. Zawiadomiono go, żeby nie przychodził tam, gdzie miał przyjść.
Rok minął od śmierci młodszego syna, Felicjana. Znaleziono przy nim broń i zastrzelony został na miejscu. Paweł przystąpił do akcji i zaczął kolportować nielegalną prasę.
Józef ukryty był na stryszku. Z innych powodów. Od czasu urzędowego oświadczenia, że ludzie niezwyczajni nie mogą i nie będą tolerowani.
Kryjówka urządzona była precyzyjnie. W razie alarmu wyskakiwało się oknem. Lecz nie wprost, przejście prowadziło dachem, skąd, będąc zasłonięty szerokim kominem, można było zeskoczyć na drugą stronę płotu, do ogrodu sąsiada. Stamtąd już było wyjście na ulicę, o którym nikt nie wiedział. Paweł zarządził ćwiczenie alarmowe i Józef wykazał nadspodziewaną sprawność. Nawet przedwcześnie wyskoczył na parapet okna, chociaż było powiedziane, że ma czekać na drugi sygnał.
Po przejściu ulicy miał uciekać do lasu, było tam wyznaczone miejsce spotkania i zakopana pod drzewem żywność. Kilka kilometrów dalej był dom rakarza, w którym miał przebyć najgorszy czas. Dom ze względu na psy był ogrodzony wysokim, gęstym płotem. Z daleka odpychał niespokojnym skamleniem czegoś, co się tłukło za tym płotem, i dyskretnym powiewem padliny. Właściciel gotował mydło, być może, wyrabiał wędliny, z całą pewnością wyprawiał skóry, pędził samogon, miał beczkowóz, kupował złoto z dochodów, jakie przynosiło mu wywożenie z przedmieść gnojówki, wziął od Pawła pieniądze, był człowiekiem pewnym i zgodził się na Józefa z dobroci serca. Jak również z tego powodu, że Paweł zjadł z nim w kuchni kolację. Po kolacji, do której, po uspokojeniu jakimś sposobem zwierzyny — gospodarz wystąpił jak gdyby w gali, w świeżym białym półkoszulku i perłach w spinkach mankietów — po kolacji więc i po nakarmieniu cukrem kostkowym kanarka i po odczytaniu fragmentu szczególnie ulubionej przez niego Marii Konopnickiej — Paweł wręczył mu porcję ulotek. Od tego momentu stanowili już sitwę.
W kilka dni po zastrzeleniu Felicjana znalazł w szufladzie Józefa truciznę. Odbył z nim długą rozmowę. Józef uporczywie bolał nad tym, że za życia lekceważył brata i uważał go za tchórza. A teraz okazało się, że to on był tchórzem, który pozostał i pozostać zamierza. W końcu zgodził się, że tak czy owak żyć trzeba.
Od roku Paweł należał do organizacji. Nie lubił tych ludzi. To znaczy, nie lubił ich tak, żeby mógł powiedzieć: w zupełności. Byli to w przeważającej liczbie kolejarze, zepchnięci teraz do roli robotników torowych. Odstręczał go od nich kult świętych, odstręczało wyobrażenie golonki, miał złe doświadczenia z klerem. Bał się komunistów, którzy, co pierwsze, zdejmą szyny kolejowe jako wymysł burżuazyjny, i obejrzą ręce, aby były od pracy brudne. Z dostojnikami pontyfikalnymi znów — miałby ochotę tak jak kiedyś Filip — sięgnąć ręką, podnieść i upuścić jak blaszany kubeł.
Szare, zimowe, podziurawione chmurami niebo przyciskało się hermetycznie do pustej ziemi; jechały transporty na wschód, mnożyła się numeracja samochodów, pontonów, kołowrotów, stemplowanego żelastwa. Zatrzymała się kuchnia w przyczepie. Kucharz w białym kitlu otwarł boczne skrzydło wozu. Odkroił z połcia płat świeżej wieprzowiny. Szła orkiestra, tamburzyści wykonywali pałeczkami łamańce, wyrzucając je w mroźne powietrze.
Na bocznicy kolejowej wyładowywano wagon szczudeł, fabrycznych, drewnianych piszczeli, sztucznych nóg i sztucznych rąk. Przywieziono to wszystko dopiero w spodziewaniu, bo rannych tu jeszcze nie było. Tambor major po odskrobanym ze śniegu bruku szedł, podskakiwał i zajeżdżał swe nogi na śmierć w popisowym tańcu, z marszałkowską pałą nad głową.
Paweł przyszedł z workiem po przydział zmarzniętych kartofli. Transport protez wyglądał, jakby załadowano go nie z wojenną miłością, lecz z obrzydzeniem. Sprzątano ręce i nogi wyrzucone z wagonu bezładnie na węglową rampę. Żołnierz służby sanitarnej — o karbolicznych, sinych policzkach, spadzistych ramionach, wszytych rękawami do połowy obojczyka, chudy, lecz o tym charakterystycznym odwłoku owada w ciąży przed złożeniem jaj w ziemię — pakował, wiązał w dziesiątki i ładował szczudła na ciężarówkę. Wkradało się więc niedbalstwo i jawność pośpiechu.
W takich dniach najchętniej rozstrzeliwano. Wydawanie kartofli szło powolnie. Ktoś rozkroił i skosztował stopień słodyczy.
Nastał wczesny zimowy wieczór.
W domu po raz drugi potwierdziła się wiadomość. Działo się coś; wylot ulicy nadbrzeżnej zamknięty był posterunkami. Wchodzono do niektórych domów. Przepuszczono Pawła z workiem na plecach.
Do niedawna najwięcej czasu zajmowało: o co im chodzi? Co mają na myśli, działając tak czy inaczej? Dopiero po pewnym czasie ta ich jedna jedyna myśl stała się krystaliczna. W praktycznych zdarzeniach z nimi odruch samoobrony kondensował się w jednym: ile wiedzą? Co zamierzają — było obojętne. Zamiary były znane.
W domu ostatecznie zastał wiadomości sprzeczne. Należało tylko z nich wybierać. Lecz pierwsze należało: opanować sytuację. Spojrzał na żonę. To pierwsze wymagało najwięcej wysiłku: należało opanować panikę:
— Jeszcze nie koniec wojny — powiedział.
Zabrano kogoś, kto był umysłowo chory.
— Więc co? — spojrzał na żonę piorunująco. — Nie dotyczy to nikogo z nas.
Ale równocześnie są inne aresztowania.
— To jeszcze nic nie znaczy! — krzyknął.
— Pójdę do Józefa — powiedział.
Najważniejsze jednak wydały mu się buty i wszystko to, co miał ze sobą zabrać, żeby czuć się dobrze.
— Scyzoryk — powiedział. — I buty. — Cieszyła go myśl o butach. Były przygotowane.
Podała mu scyzoryk.
— Teraz trzeba przytomnie — powiedział. — Bez słów, proszę.
Żona milczała. Miała ochotę załamać ręce. Ze strachu przed Pawłem pocieszała się jego gniewem. Zachowywał się tak groźnie, jakby to on robił tu porządek.
— Czy ty myślisz?... — zapytała nieśmiało. Chciała zapytać: co ty o tym wszystkim myślisz? — To znaczy: czy mam się bać okropnie?
Lecz już go w pokoju nie było.
Może to kiedyś będzie wspomnieniem — myślał; wchodził na schody ze wstrętem. Wstrętu nadawał im czas okupacji. Czas był dla każdego skróconym czasem. Schody prowadziły na stryszek — czyste, aż nadto wywoskowane. Próbowały zachwiać wchodzącym, wysadzić go z pionu i zrzucić do tyłu. Dużo miały w sobie niespodzianek dla spadającego kręgosłupa. Na górze był ciasny korytarzyk o ścianach z pobielonych desek. Na wprost zamiast drzwi — ruchoma deska, zasłonięta łakomym dla Niemców kożuchem. Za deską był głuchy pokoik. Wąski, wciśnięty pod spadem dachu. Miał kształt trumny, z kanapą, stolikiem pod oknem, narzędziami grawerskimi na stoliku i portretem papieża Piusa na ścianie. Sufit był pęknięty, zygzakiem biegła zielonawo-rdzawa linia jak piorun. W ciasnocie tego wizerunku trumny wszystko jak gdyby pokrywały ślady palców. Wszystko dalsze było wiadome.
Pod oknem będzie siedział wysoki, przygarbiony człowiek, z wąskim, długim nosem i czarnymi oczami o mysim poblasku.
Odwrócił twarz do wchodzącego — i to już to — to już to jest; bezgraniczne, i jakie? Jakie to jest?
Józef siedział cały dzień przy pracy i myślał. Lecz jak daleko można zajść jednego dnia w myślach? Dlatego wchodząc trzeba było trochę ostrożności i przygotowania.
Według wszelkich danych był człowiekiem niezwykłym. Tylko że wszystkiego miał nadmiernie, uczciwości, religijności, czasu w jednej godzinie. Gdyby mu towarzyszyć w myślach, wszystko prawdopodobnie byłoby dobrze. Miał i gorsze dni, wtedy najprostszego zdania nie rozumiał. Albo udawał, — bo tak było dla jego myśli wygodniej. Paweł uważał, że Józef był tym, czym on by mniemał, że jest, lub czym byłby, gdyby był doskonalszy, nie uzależniony od potocznego życia. Józef wykonywał drobne prace grawerskie, lecz nie zarabiał na swe życie.
Paweł odsunął deskę, wcisnął się i wszedł, Józef spał z głową opartą o stolik. Nie wiadomo, dlaczego wstydził się spania. Już w tym był zły początek.
— Nie spałem — powiedział.
— Dobrze.
— Ale ja naprawdę nie spałem.
— Jest tak — zaczął Paweł — nie mogę nocować w domu. Ale to drobiazg. Ulica jest obstawiona. Sam to widziałem. Coś się dzieje, nie wiem co. Nie możesz stąd uciekać.
— Zastanawiałem się dzisiaj, dlaczego ja właśnie mam uciekać? Gdyby po mnie przyszli, choć nie wiem, z jakich powodów, to wezmą ojca.
— Mnie mogą wziąć i bez tego.
— Ach to tak? I o tym pomyślałem.
— Nie czas na myślenie. A po ciebie już tutaj byli dwa razy i o tym nie wiesz. Powiedziałem, że cię nie ma i że nie wiem, gdzie jesteś. Po co mieliby przyjść dzisiaj, tego nie wiem.
— A ja wiem. Przyjdą i zatrzymają ojca tak długo, dopóki ja się nie zgłoszę. Będą torturowali. Uważają mnie za idiotę, a wszyscy idioci muszą opuścić dom. Pomyślałem o tym i postanowiłem, gdy przyjdą, zejść na dół.
Nagle w Pawła wstąpiła wściekła energia:
— Zejść, nie zejdziesz!
— Wyglądam nieprzyjemnie. Wiem o tym.
— Dosyć!
Energia w Pawle zrównała się z poczuciem jak gdyby dobrego humoru. Niechby już się toczyło.
— Jestem ubrany, jak widzisz. Pokażesz mi teraz tylko twoją szufladę.
— Piewizja?
— Tak. Nie mam zaufania do twojego myślenia. Sprawdzę, czy znowu nie masz jakiejś trucizny.
— Więc jednak rewizja — załamał ręce Józef. — Zawsze rewizja.
Paweł spojrzał na niego szybko.
Odezwały się gardłowe okrzyki i łomotanie do drzwi na dole.
W czasie skróconym wszystko odbywało się nierealnie. Byli już tutaj, otwarła im żona.
Paweł zasunął deskę i zszedł na dół. Przyszli po niego, było ich dwóch. Kazali pójść. Byli młodzi, szli bez słowa. Wydawało mu się, że pomylili drogę, ale szli dobrze. Dzielnica nadbrzeżna była zamknięta posterunkami, na rogu stały dwa wygaszone auta. Niemcy palili papierosy. Dudniło od głównej ulicy. Tak jakby odbywał się przemarsz.
Ostatnie wiadomości, jakie ukrył w rurze wentylacyjnej, biegnącej przez fundament domu, były bezwzględne. Chłopi rosyjscy i robotnicy zdruzgotali pod Stalingradem potęgę militarną Niemiec. Dla rozumnego człowieka znaczyło to: raz na zawsze.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.