Złoty robak/Max

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Max

Gdyby pomyślano o tym wcześniej, jeszcze przed wojną wybudowano by pod jakimś pozorem specjalne gmachy z racjonalnymi urządzeniami. A tak mieściło się to w prywatnym mieszkaniu, w willi, z piwnicami bez ścieków. Na głównych schodach był dywan, w dół szły kamienne schody, za oknem stały urządzenia do zabawy dla dzieci, zielone ławeczki, muchomor w niebieskim blasku zaciemnienia. Na lewo był chodnik prowadzący do schronu, ze strzałką i białymi literami, które w swym spokoju tyle samo znaczyły, co krzyż na uśpionym kościele.
Sprowadzono go w dół, do piwnicy, i tu oddano w ręce innych. Znalazł się w długim, wąskim i krętym pomieszczeniu, przy drewnianej ławie. Kazano mu się rozebrać. Lecz bez przynaglenia. Jak na początku wizyty u lekarza, który jest przecież po to, żeby z użyciem wiedzy swej i specjalności chwilę poczekać. Panowała rzeczowa powaga.
Już od wstępu traktowano go z jakimś czymś, co wyglądało na szacunek. Oni — był tylko ten jeden — też przystępowali do swej pracy ze świadomością wysiłku, który ich czeka i który trzeba pokonać. Niedbalstwo także i tutaj od razu jest niczym innym, tylko złą pracą i niedbalstwem.
Ten, z którym został sam na sam, był dwa razy od niego większy. Słyszał o nim przedtem, wiedział, że nosi imię Max; był mniej popularny. Imiona bardziej popularne bardziej były znane i wymawianie ich chroniło jak gdyby przed złym duchem.
Max uśmiechał się teraz, ledwo, trudno, głęboko, pusto, jak gdyby u dna. Nie wyglądał na człowieka porywczego. Był stary, nadmiernie stary, nie spotykany w tym wieku, jak na tę funkcję. Musiało to coś znaczyć, z czegoś wypływać. Uśmiech prawdopodobnie nie był uśmiechem, tylko grymasem gorliwości, zwykłej, codziennej. Ale były w tym uśmiechu i ogniki wesołości. Człowieka zmęczonego, który się podtruwa. Pracę wykonać musiał.
Paweł już się przygotował. I z całym szeregiem postanowień był przygotowany do przytomnego działania. Znał ten stan przytomności u siebie. Oznaczał on wykrętną trzeźwość do ostatniej chwili. Którą potem długo będzie mógł z niesmakiem podziwiać, gdy upłyną lata.
Jak dotąd podoficer nie wykonał ani jednego gestu, który by przekraczał dobry obyczaj nadany jego obowiązkom. Był w białej koszuli, miał podkasane rękawy, miał wielką, mocną głowę, przystrzyżoną na jeża tak ostro, że można by nią bez szkody toczyć po kamieniach. Wskazujący palec prawej ręki miał ucięty. Aha! — znaczyło to: kiedyś więc stchórzył przed, służbą wojskową. Pozbył się najważniejszego palca, przewidzianego przez wszystkie regulaminy wojskowe. Potem więc, dla wyrównania, poświęcił się pracy policyjnej. Z bezwzględnych zatem, nie może być ani o kropkę względniejszy.
Paweł przezornie nie dostrzegł tego palca. Stanął naprzeciw stołu, jak mu kazano.
Ktoś wchodził i wychodził, nie widział kto; nie wypadało mu widzieć. Piwnica była podłużna, miała zakamarki. Światło było ostre, z boku stał niski stół. Szczęknęło coś za jego plecami.
I oczywiście, że się nie obejrzał.
Stolik, przy którym siedział Max, był akurat taki, jaki stawiają czasem na brzegu rzeki. Przy podobnym łże-stoliku właściciel barki wydaje sztony pracownikom. Stolik był więc lekki, nogami jakby w piasku, chudy, wyszorowany, na nim leżały dwie ręce. Krzesło pod Maxem także było lekkie. Czy on tu prowadził własny, uboczny warsztacik? Do spraw lżejszych?
W gmachu było cicho. Jakby wszystko wymarło.
— Niepotrzebnie — skinął ręką Max. Powiedział to zapewne o jego rozebraniu. Ale gdy Paweł zwrócił się do ławy, zaraz go powstrzymał: — Niech będzie.
Był zmęczony? Perfidny? Ten prostak perfidny? Gdyby zmęczony — byłoby najlepiej.
Nic nie mogło być: „lepiej”. Trzeba myśleć, że będzie najgorzej.
Lecz dlaczego ani razu nie krzyknął? Gdzie były te szczeknięcia, które od razu definiują sprawę?
Nie rozważać — myślał Paweł — i nie przeoczyć niczego.
Stał przed człowiekiem, który oczywiście zastępował Boga. Boga, który miał uprawnienia, aby zabić. Nikt nigdy o tym nie mówił, o zakresie kompetencji. Było prawdopodobnie tak, że zabić wolno było przypadkowo, lecz nie z broni palnej.
Narzuciła mu się myśl o Angelice. Motyl zduszony leżał w okienku u dna szyby. Słowa Angeliki wybłysnęły z pamięci: „nigdy-prawdy”.
A może te słowa są magiczne, może te słowa ratują? Stchórzył kiedyś, nie ratował tonącego dziecka. Wiedziała o tym Angelika i nie powiedziała prawdy. Dlaczego o tym pomyślał? W takich momentach wie się o tym, iż myśli się bez sensu.
— Idiota — powiedział Max — idiota twój syn, człowieku! — Krzyknął wreszcie. — Ja znam, znałem twojego ojca. Znam was tu wszystkich. Wyście tam mieszkali w browarze. Gdzie on jest? Idiota żyć nie może. Człowieku... — pochylił się do przodu — po co to trzymać? Gdzie on jest? Ty żyć możesz.
O to „tylko” szło? O nic „więcej”? O niczym więcej nie wiedzieli?
— Nie wiem.
— Znałem twojego ojca, panie Małachowski. Nie żyje? Tak? Miałem słabość do tego człowieka. Chciałem mu kiedyś pomóc, ale on nic nie rozumiał. Graliśmy też w kręgle. Raz go uratowałem. Ale pieniędzy nie oddał. Wszystko jest dobrze... Nie żyje? Miałem, panie Małachowski, słabość. Syn pana pójdzie do lazaretu. Dostał tego po dziadku. Z rozumem w tyle z ludźmi żyć nie można. Punctum.
Po słowie punctum dał teraz jak gdyby czas, Paweł stojąc nago rozumiał, że ma przeprowadzić obronę swego syna, wnuka Filipa, do którego Max miał słabość. W pierwszej chwili w obronę tę uwierzył.
Skąd on mógł znać Filipa?
Był tu hydrant i wąż gumowy zawieszony na ścianie, wisiały kolucha, do których wiąże się ludzi, u styku ściany z posadzką był ściek w kolorze brązowym, przyczernionym. Ale to nie zrobiło na Pawle wrażenia. Nie było zapachu karbolu, oswoił się z miejscem, pora roku była zimna, śnieg leżał wszędzie, tutaj było ciepło. Nic nie znaczyło stać przez chwilę nago. Tłumaczył to sobie, wzbudzając jak największą naturalność, której życzyć by sobie można w dniu śmierci.
To, co się już dzieje, stara prawda, nigdy nie jest ani nie może być tak przerażające, jak było w lękliwym przewidywaniu, z całą aparaturą wyświetlanych klisz wyobraźni.
Słyszał już przedtem o Maxie. Max był znany, cieszył się popularnością. Mieszkał tu jeszcze przed wojną, był wtedy rzeźnikiem. Miał dwóch synów. Mówiono, że młodszego codziennie rano prowadzi do rzeźni, żeby się oswoił z widokiem krwi bydlęcej. Był bezdennie głupi. Nazywał się Fabisch. Mógł obierać kartofle w kuchni. Był popularny, lecz nie był słynny. Może nad tym cierpiał? Nie wyróżniał się okrucieństwem, może nie umiał wzbudzić w sobie juchy i nie miał talentu, który podsuwa wciąż nowe warianty irytacji i jest motorem pracy. Praca jest przecież jednym ciągiem wzbudzanej energii. Cierpiał pewno nad tym, dopuszczał się zrywów, lecz fałsz dźwięczał w jego czynach; był — i w tej świadomości musiało tkwić największe niebezpieczeństwo — był złamanym kutasem, a nie eksponowanym wysoko Niemcem. Epigonem. Nie był człowiekiem dobrym, to pewne, lecz w niczym go to nie ratowało. Gdzieś tam z kimś, opowiadano, rozmawiał prywatnie i wykazał dużo rozsądku. Nic to nie ratowało ani jednej, ani drugiej strony. Po stokroć był złamanym kutasem, którego z przyciętym palcem za karę nawet na front nie można było wysłać. Ale musiał mieć jakieś ambicje, zasługi, jakąś niezłomną wolę, żeby pracować tutaj i tutaj się utrzymać. Są czasem niezdolni ludzie, którzy zostają w jakiejś sprawie wśród innych, bo tak już się stało i jest za późno. Czasem są urzędnikami; wypada potem taki, z jakichś bardzo już bocznych drzwi — zaperzony — i z papierem w ręce krzyczy na zabłąkanego wieśniaka. Wieśniak cofa się przed nim, nie rozumiejąc, czego chce to monstrum i czego krzyczy? A urzędnik — oto on — za chwilę wymierza cios pod serce, ratując skołatane własne. Bierze do ręki papiery wieśniaka i jednym skreśleniem ołówka załatwia mu wszystko do stanu zera.
Zero u Maxa oznaczałoby śmierć. Chyba miał te uprawnienia?
Co mówić? — myślał Paweł. — Jak myśleć? Jak się podszyć pod głupotę? Jak rozmawiać ze zwierzęciem, które używa ludzkiego głosu? Czy zwierzę musi zrobić swoje?
— Mój syn nie jest idiotą — powtórzył.
— Gdzie on jest?
— Nie ma go w domu.
— Pan go widuje.
— Nie widuję.
— Pan tu zostanie, aż on tu przyjdzie. Słyszy pan? Jest pan solidnym człowiekiem. Co? Pójdzie pan do ziemi? Mówię jak do człowieka.
Znów było na pan. Paweł się nie mylił; budził szacunek.
Nagle ogarnęły go złe myśli: dlaczego on właśnie budzi szacunek? Dlaczego nie podchodzą do niego z narzędziami? Dlaczego w twarz nie dostał, gdy powiedział: nie wiem.
Skąd czerpie się ten wielki czas, który rozpostarli przed nim jak płócienną wypraną szmatę? Wiedzą, chcą dać do zrozumienia, że Angelika była Niemką? A ojciec Angeliki? Kto jeszcze? Ile oni mogą wiedzieć? Jak daleko sięgają wstecz?
Max wstał. Paweł przywołał w sobie wszystkie siły umysłowe. Nachylił się do przodu, aby być jak najbliżej. Widzieć i słyszeć. Zmroził w sobie wszystkie kanały posiadanych wiadomości. Tak mu się wydało, że zmroził, te oddalił z pamięci wszystko, aby nie przelatywało przez mózg w chwili, gdy będzie tracił przytomność.
— Znasz niemiecki? — zapytał Max.
Jego ruchomy stolik leżał mu teraz pod brzuchem.
— Nie znam.
— Znosz — zaprzeczył chłopskim akcentem, który zabrzmiał jak przedrzeźnienie.
— O to nie będziemy się spierali — powiedział lekko Paweł — naprawdę nie znam. — Powiedział to i poczuł drgnienie, refleks w obnażonych genitaliach. Był to pierwszy odzew strachu. Max nacisnął taster dzwonka, który teraz dopiero ukazał się na powierzchni stolika.
— Takich jak twój syn — powiedział po niemiecku — trzeba leczyć. Rozumiesz ty: leczyć.
Dlaczego o nic innego nie zapytuje? Dlaczego on nic nie wie?
— pomyślał Paweł. — Tylko wciąż zapytuje o to samo w kółko.
— Zabić, to jest mieć litość. Nie?
Max był poetą, okrutnym poetą. Bezkarnym, tak jak oni zawsze byli. Jego wzrok podążył luźno gdzieś ponad głową Pawła, na tyły piwnicy:
— Krótko! — Szczeknął nagłe. — Gdzie jest?!
Ci, którym pyski rosną w bok, do szerokości nadnaturalnej, ci, którzy mają spiczasty czub nad czołem i jasne, siwe oczy, są to zwierzęta, krowy albo brytany.
Twarz Maxa pokryła poczciwa, jasna, zatroskana chmura.
— Panie Fabisch — rzekł Paweł.
Nie widział, że stoi za nim jeden z młodych wykonawców, który na głos dzwonka wszedł tylnymi drzwiami, i że trzyma szpikulec podobny do tych, jakimi przebija się bykowi serce. I że drugi, który stał w cieniu przez cały czas, spuścił od sufitu łańcuch na rolce. Cicho zaskowyczało kółko. — Inteligentny człowiek — powiedział Paweł — może być podobny do idioty.
I w tej sekundzie zawył. Przewrócił się na posadzkę i zaczął wyć jak zwierzę.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.