Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

scem, pora roku była zimna, śnieg leżał wszędzie, tutaj było ciepło. Nic nie znaczyło stać przez chwilę nago. Tłumaczył to sobie, wzbudzając jak największą naturalność, której życzyć by sobie można w dniu śmierci.
To, co się już dzieje, stara prawda, nigdy nie jest ani nie może być tak przerażające, jak było w lękliwym przewidywaniu, z całą aparaturą wyświetlanych klisz wyobraźni.
Słyszał już przedtem o Maxie. Max był znany, cieszył się popularnością. Mieszkał tu jeszcze przed wojną, był wtedy rzeźnikiem. Miał dwóch synów. Mówiono, że młodszego codziennie rano prowadzi do rzeźni, żeby się oswoił z widokiem krwi bydlęcej. Był bezdennie głupi. Nazywał się Fabisch. Mógł obierać kartofle w kuchni. Był popularny, lecz nie był słynny. Może nad tym cierpiał? Nie wyróżniał się okrucieństwem, może nie umiał wzbudzić w sobie juchy i nie miał talentu, który podsuwa wciąż nowe warianty irytacji i jest motorem pracy. Praca jest przecież jednym ciągiem wzbudzanej energii. Cierpiał pewno nad tym, dopuszczał się zrywów, lecz fałsz dźwięczał w jego czynach; był — i w tej świadomości musiało tkwić największe niebezpieczeństwo — był złamanym kutasem, a nie eksponowanym wysoko Niemcem. Epigonem. Nie był człowiekiem dobrym, to pewne, lecz w niczym go to nie ratowało. Gdzieś tam z kimś, opowiadano, rozmawiał prywatnie i wykazał dużo rozsądku. Nic to nie ratowało ani jednej, ani drugiej strony. Po stokroć był złamanym kutasem, którego z przyciętym palcem za karę nawet na front nie można było wysłać. Ale musiał mieć jakieś ambicje, zasługi, jakąś niezłomną wolę, żeby pracować tutaj i tutaj się utrzymać. Są czasem niezdolni ludzie, którzy zostają w jakiejś sprawie wśród innych, bo tak już się stało i jest za późno. Czasem są urzędnikami; wypada potem taki, z jakichś bardzo już bocznych drzwi — zaperzony — i z papierem w ręce krzyczy na zabłąkanego wieśniaka. Wieśniak cofa się przed nim, nie rozumiejąc, czego chce to monstrum i czego krzyczy? A urzędnik — oto on — za chwilę wymierza cios pod serce, ratując skołatane własne. Bierze do ręki papiery wieśniaka i jednym skreśleniem ołówka załatwia mu wszystko do stanu zera.
Zero u Maxa oznaczałoby śmierć. Chyba miał te uprawnienia?
Co mówić? — myślał Paweł. — Jak myśleć? Jak się podszyć