Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Max

Gdyby pomyślano o tym wcześniej, jeszcze przed wojną wybudowano by pod jakimś pozorem specjalne gmachy z racjonalnymi urządzeniami. A tak mieściło się to w prywatnym mieszkaniu, w willi, z piwnicami bez ścieków. Na głównych schodach był dywan, w dół szły kamienne schody, za oknem stały urządzenia do zabawy dla dzieci, zielone ławeczki, muchomor w niebieskim blasku zaciemnienia. Na lewo był chodnik prowadzący do schronu, ze strzałką i białymi literami, które w swym spokoju tyle samo znaczyły, co krzyż na uśpionym kościele.
Sprowadzono go w dół, do piwnicy, i tu oddano w ręce innych. Znalazł się w długim, wąskim i krętym pomieszczeniu, przy drewnianej ławie. Kazano mu się rozebrać. Lecz bez przynaglenia. Jak na początku wizyty u lekarza, który jest przecież po to, żeby z użyciem wiedzy swej i specjalności chwilę poczekać. Panowała rzeczowa powaga.
Już od wstępu traktowano go z jakimś czymś, co wyglądało na szacunek. Oni — był tylko ten jeden — też przystępowali do swej pracy ze świadomością wysiłku, który ich czeka i który trzeba pokonać. Niedbalstwo także i tutaj od razu jest niczym innym, tylko złą pracą i niedbalstwem.
Ten, z którym został sam na sam, był dwa razy od niego większy. Słyszał o nim przedtem, wiedział, że nosi imię Max; był mniej popularny. Imiona bardziej popularne bardziej były znane i wymawianie ich chroniło jak gdyby przed złym duchem.
Max uśmiechał się teraz, ledwo, trudno, głęboko, pusto, jak gdyby u dna. Nie wyglądał na człowieka porywczego. Był stary, nadmiernie stary, nie spotykany w tym wieku, jak na tę funkcję. Musiało to coś znaczyć, z czegoś wypływać. Uśmiech prawdopo-