Złoty robak/Marsz Piechoty Alzackiej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Marsz Piechoty Alzackiej

Do kompanii od czterdziestu godzin nie doszły kuchnie. Nic w tym nie było takiego dla tych, którzy przywykli. Nad ranem skrajem lasu przeszła orkiestra pułkowa, zwinięta jak parasol, przeszła dyskretnie za pniami sosen, z instrumentami w płóciennych pokrowcach, z zimną blachą i szronem w delikatnych przewodach i wentylach.
Podchorąży Paweł Małachowski, nie tknięty zmęczeniem, spacerował po czarnym igliwiu. Wokoło świat był niewidzialny, nabity tłumem głodnym ludzi, zwalonych pod drzewami, trwających w zimnych majakach, śpiących pod kapiącą rosą, spadającą brudem na obolałe twarze.
Jeszcze o zmroku Małachowski został wezwany do podporucznika, dowódcy kompanii. Na skraju innego lasu, rzadszego. Z widokiem na krzaki, jałowce i piasek. Wezwanie dotyczyło jakiegoś zbędnego pytania. Podobnego do zapytania, czy słoma jest słomą? Albo czy wydano ślepą amunicję?
Wydano.
Oficer uważał Małachowskiego za szlachcica i za dobrego żołnierza, który potrafiłby utonąć w kanale La Manche, na czczo. A tym bardziej trzymać się tutaj, na głodno.
Dziękuję.
Był rycerskiej kondycji, z szykiem, krojem, snobizmem na armię stałą i na żołnierski obowiązek.
Wyłonił się z krzaków sierżant. Zrośnięty z leśnym powietrzem, którym potrafił wstrząsnąć, w razie czego, głosem jak ryk zwierzęcia. Przyniósł poufnie chleb i kiełbasę wiejską. Podporucznik odmówił. Dopóki żołnierze nie dostaną obiadu. Nic w tym nie było z gestu, nic z Napoleona.
Był młodym człowiekiem, dalekim od świństw, bawiła go dobyta szabla w słońcu, gdy szedł na czele kompanii honorowej. Bawiło salutowanie błyskiem stali. Jak przeżegnanie na rycerską śmierć. Skośnym cięciem ku brukowi. Błyskiem między oczy pionowo, gardą na wysokość serca. I wrzuceniem brzeszczotu na ramię: ech!
Łomot nóg kompanii za plecami. Wielki świt blachy słonecznej przed oczyma. I ani słowa; buty.
— Dziękuję panu, panie podchorąży.
Małachowski wrócił do swego lasu.
Potem był alarm, marsz i znowu las, już nad samym ranem.
Podporucznik stał pod drzewem, Małachowski spacerował po czarnym igliwiu. Wydano suchary i słoninę. Ledwo zdążono podzielić porcje, alarm i wrzask poderwały wszystkich do marszu.
I wyłoniły na leśną drogę. Pustą, z zanikającym o świcie zimnym księżycem.
Wyszło słońce. Od czoła kolumn zaczęli przelatywać nerwowo łącznicy. Z kolbami karabinów u kolan, byli w hełmach. Otwarło się pole, podporucznik wiedział już o czymś.
Kazano zapinać się i nałożyć hełmy. Tłum kompanijny pulsował. Jeszcze jak zbełtana woda. Lecz nerwowa elektryczność wciąż szła do przodu.
Sierżant wściekłą korektą, dokonaną na żołnierskiej uprzęży któregoś z upatrzonych piechurów — rozbrykał go jak furman konia. Upatrzony, żeby uniknąć razów, spiął się i skoczył. Lecz nie wiedział, w którą stronę skoczyć. Skacząc, wybebeszył puszkę maski gazowej. Tego czekał sierżant. Raz jeszcze go dopadł. I ryknął ze żgrozy. Jakby rzeczywiście w momencie, kiedy miały zagrać, strzelec wypuścił z siebie bezcenne żołnierskie flaki. Podoficer załamał ręce komedyjnie i aż przysiadł ze zgrozy.
Wtedy zachwiał się drugi strzelec. Podtrzymał go Małachowski, odpychając przezornie do rowu.
Wybuchła szarpanina. I wybuchała to tu, to tam. Jeszcze zanim oczy, zaczął budzić się gniew.
Małachowski maszerował przy swej czwórce zamknięty w sobie.
Między kolumnami wyniknęła luka. Zaczął się nowy pośpiech. Pod nogami ukazał się piasek, grząski, bez dna. Podporucznik nałożył hełm, i tak jak dziewczyna reguluje rondo kapelusza, wyregulował brzeg hełmu, aby ciął widok przed oczami na ostro. Lekkim krokiem odbił od kolumny. Kaburę pistoletu dla lekkości przerzucił na tyłek. Ruszył przed siebie i poszedł bezwzględnie.
Zaczęła się gonitwa. Posępna kolumna psich twarzy zaczęła mięsie piasek. Śliski, cofający podeszwy, jak topniejący śnieg.
Odezwały się werble. Teraz było już wiadomo. Skończył się las. Słońce jednym skokiem oświetliło szeroką równinę. Kompania za kompanią wychodziła z lasu. Szedł już pełny batalion.
Otwarła się przestrzeń, rozlana, bez kresu, jałowa. Po bokach były tylko konopie. Wąska, zhuśtana polna dróżka krążyła wśród ściernisk. U jej końca na pagórku stał wiatrak. Powolny, w różowym, topniejącym maśle nieba, poruszany leniwymi skrzydłami, od niechcenia, na czarno, jak wystrzępione lotki wrony.
Kolumnom dodawano ognia. Odezwały się przekleństwa. Wybuchała nienawiść.
— Lehneman!
— Ja już nie mogę...
Lehnemanowi poszła krew z nosa. Mały, zbiedzony strzelec ginął. Był podejrzany o komunizm. Nie wiadomo, był to cień podejrzenia czy pełny kontur, obserwacja czy trop; wściekłość skierowana na jego postać miała w sobie nawet coś dobrotliwego jak przed zabiciem kury.
— Zabiję! — ryknął sierżant.
Podoficer z pruskiej szkoły, jeszcze zaboru niemieckiego, bóg ojciec kompanii, zwany szefem-matką, sukinsyn o ciężkiej gębie, ujeżdżonej bruzdami — początek świata wyobrażałby sobie jako kreację spod tupnięcia podkutym butem. A także i koniec. Na rozkaz: spocznij — świat winien ustać. Nie mogły to być żarty. Jego żarty były masywne, smaczne i rozdzierające wyobraźnię na strzępy. W razie potrzeby pomiatał Chrystusem.
— Ją już nie mogę... — Lehneman wierzył jak gdyby, że w końcu zostanie zabity. Że umrze, z nogami mierzącymi pył drogi, i głową udławioną w pyle.
— Lehneman — powiedział Małachowski — przestań jęczeć.
— Nie mogę.
— Ruchli to powiedz! — Sierżant odpiął swój hełm z tyłka jakiegoś Strzelca, jakby go wydostał z juków podręcznego osła.
— Panie podchorąży, jak już nie mogę...
Lehneman pląsał w piasku i nosem leciał na twarz.
Małachowski wyjął mu karabin z rąk i zabrał.
Pył piaskowy zgrzytał nienawiścią.
Padały krople krwi w piasek. Nos Lehnemana w zawieszeniu celował pod obcasy maszerującego pnzed nim. Wszystko już było nienawistne.
Dwie czwórki przed Małachowskim drugi strzelec rozpoczął taniec, ale jeszcze walczył. Temu piana ukazała się na wargach. Próbował ulżyć i odpiąć plecak, na drelichu drgał mu zaciek białej, wypoconej soli. — Co jest dzisiaj z nimi?
Lehneman zwalił się pod nogi. Dwóch w biegu odciągnęło go do rowu i zostawiło. Małachowski sekundę stał nad nim. Lehneman leżał na brzuchu i patrzył w zbielałą trawę. Oko o czymś myślało. Może?
Może niepotrzebnie? Może kiedyś — jakże niepotrzebnie — gdyby kiedyś po latach rozpoznał Małachowskiego w swym sklepiku, odważyłby z cienkim uśmiechem funt najpiękniejszych wiśni. I na pewno powiedziałby coś takiego, o czym Małachowski myślałby potem przez kilka minut. Potrafią, oni, on, z cienkiej nitki’ wysnuty małomiasteczkowy filozof, cherlawy delikacik i żartowniś w ich stylu — w pozapinanej na czarne guziczki, chudej kamizelce, białej, spranej koszuli, nie ten, co dzisiaj, król swego życia i sklepiku. Dziś, ugodzony, kona w rowie i już się nie pozbiera. Gdyby można go było rozebrać na kawałki i rozdać po kieszeniach.
Z Białorusami kiedyś było; wszedł niespodziewanie na salę w koszarach, rozmawiali, nie spostrzegli jego wejścia, więc usłyszał. Leżeli z oczami utkwionymi w deski piętrowych łóżek i lżyli. Używali sobie, lżyli Rzeczpospolitą panów, wyrażali pogardę tej, której wbrew ich woli zmuszono ich służyć. Gdy go spostrzegli, zapanowała śmiertelna cisza. Byli przekonani, że to już koniec. Nic nie powiedział. Chociaż musiał słyszeć i nie wolno mu było nic nie powiedzieć. Wtedy zrozumieli, że jest jeszcze gorzej. Czekało ich zawiadomienie władz, potem sąd i wyrok. Lecz następne dni wykazały, że nie powiedział nikomu. Pojęli to po swojemu, to nadzwyczajne i niepojęte. Odtąd był na ich oku. Ta cicha ich przychylność była mu obojętna. Nie uznawał plucia i lżenia. Ale jeszcze bardziej robienia z tego użytku. Do którego był obowiązany. Uważał, że nie jest obowiązany. I obowiązkiem tym dopiero gardził. Podobnie z Lehnemanem; ten próbował rozmowy na boku. Ton i ostrożność świadczyły jasno. Małachowski przemilczał, ale się nie zdziwił ani się nie zgorszył. Łatwo się domyślił. Lehneman zatem nie miał sklepiku. Ryzykował co najmniej osiem lat więzienia; miał poglądy. Może te poglądy w końcu zdążały do sklepiku? Wyglądał na uczciwego fantastę, z kręgu zakonspirowanych pokoików, z trzeciego podwórka, gdzie już pierwsza brama bije fetorem zgniłych ryb i kisnących jarzyn. Milczenie Małachowskiego przyjął ze smutkiem. Więcej nie było mowy. Lehneman odsługiwał dwa lata. Nie wytrzymywał katorgi fizycznej, na zbiórkach był ostatni. W gruncie rzeczy zdarzało się, że na placu zbiórki cały pułk czekał na niego.
— Przez takiego jednego.
Lecz był i ten drugi, który „już nie mógł”.
— Co z wami, Siemionowycz?
Marsz jest wstydliwą czynnością fizjologiczną. Do pewnych granic, potem nikt z niczym się nie liczy, u samego krańca każdy jest samym sobą, w końcu chorym zwierzęciem.
Wasyl opuścił czwórkę, słaniał się, nie nadążał, był śmiertelnie blady, to jedno prawda. Znalazł się już w ogonach kompanii.
Ryk przekleństw eksplodował, jak bat świstały plugawe obelgi, nie było żartów, być nie mogło, podoficerowie zrywali płuca, w pełnym obciążeniu, na ugiętych nogach, jeszcze z moralnym obowiązkiem bezwzględnej kanalii.
Wypadły jakieś krzaki, patyki, gałęzie, dziury w ziemi, orzechy leszczyny owinięte w mokre liście. W tym to się rozgrywało, w ciasnocie, w zakorkowaniu. Z gałęzi spadała rosa na twarze jak na gorącą blachę, ziemiste ręce podciągały pasy, sprzączki, brały karabiny krócej, żeby zmniejszyć ciężar, puszki masek akurat wpadały do kroku, jeden wchodził na drugiego, a oporządzenie stroszyło się przeciwko oczom jak rogi krowy, na rozślizgłych nogach.
Wasyl był już dziesięć metrów w tyle. Podbiegł do niego Małachowski. Raz i drugi zachęcił i pobladł. Wściekłość i zmęczenie roztopiło myśli w tłusty smalczyk:
— Dołączyć!
— Brzuch...
— Jaki brzuch? Dołączyć!
— Nie mogę. Panie podchorąży, ja nie mogę...
Należało: „Kurwa twoja mać!”
I to już byłoby za mało. Teraz równało się z ziemią; brakowało słów w gardle... Małachowski nie klął nigdy. Brał, pchał, popychał za plecy, w milczeniu.
Wewnętrznie drżał z gniewu. Irytował go brak siły u osiłków, utrata władz fizycznych i psychicznych. Panika małego ducha, rozkład moralny słonia, który mógłby furę siana ciągnąć.
Podniósłby, gdyby mógł, Wasyla razem z tym garnuszkiem na zupę, przytroczonym do plecaka, i posadziłby na kopcu mrówek, raz na całe życie, żeby mieć go z oczu.
Wasyl dreptał, rzęził, w zębach bełtała mu się ślina.
— ...A ja was — Małachowski zawiesił głos. Głos mu się załamał z wściekłości, nic więcej nie znalazł w mózgu, prócz krwawej ironii: — ...proszę! — wykrztusił, nie patrząc na ofiarę.
Była to obelga. Ironia, Bóg wie co, w tym jazgocie, bez tchu i koloru, jak bryzg błota w powietrzu.
Wasyl nagle ucichł. Dowlókł się do kompanii. Szedł, już była z nim cisza.
Teraz trucht stał się galopem. Krok dostosowano do werbli. Odezwały się głosy, pierwsze ludzkie głosy. Nagle usłyszeć można było Lewandowskiego, dżokeja — że istnieje. Białorusa Wasyla Siemionowycza, malkontenta i piekarza Truszyńskiego, szefa mafii, który przebiłby nożem, a szedł pokornie.
— Skąd ten stary wariat wyskoczył? Anglezuje... W skrzypce jego matka.
— Upiór Opery. Rigoletto.
Upiorem nazywano kapelmistrza pułkowego, wiecznego kapitana, egzaltowanego starca: „Muzyka francuska — mówił w kasynie, blady jak śmierć, o wpadniętych oczach. — ...Marsz piechoty Alzackiej... Taką muzykę może napisać tylko Francuz. Prawda, panowie podchorążowie?” „Tak jest, panie kapitanie. Tylko Francuz”. — „Pies mu mordę lizał” — mówiono między sobą.
Za plecami szedł cały pułk, za nim drugi. I trzeci. Cała dywizja: prawdopodobnie. Na pagórku pod wiatrakiem ukazały się punkciki dowódców.
Werble nasypały gwoździ w nogi. Było wiadome, że kapelmistrz idzie jesienią na emeryturę i chce się dziś pokazać w tej sprawie po raz ostatni. W głowie nie mogło się pomieścić: nie dość, że w sprawie emerytury, jeszcze jedzie na koniu.
Wspiął konia kolanami wypchniętymi do przodu i pogalopował jakby na wierzgającym krześle. W mundurze luźnym jak surdut, w czapce największej w garnizonie. Kopyta roztrąciły snopki konopi. Kalecząc ściernisko.
Na czoło kolumn wyskoczyła orkiestra. Wypłynęła pała tambor majora, uniesiona wysoko. Maszerowała skośnie, w pogotowiu, i nad głowami żgała niebo.
Sierżant tambor major był oczywistym durniem. Zawsze, czekać tego było: mylił rytm do tego stopnia, że w pewnym momencie cały pułk powinien zmienić nogę. Inaczej wychodził truchcik. Zawsze, alkoholiczny, bo frontowy, pułkownik odgrażał się z trybuny. Sierżantowi ze strachu trzęsły się czerwone pyski. I za każdym razem było to samo. Gdy nadchodził ten moment, sierżant czerwieniał zawczasu, równocześnie z pułkownikiem. I zawsze oczekiwano, że kiedyś któregoś z tych dwóch szlag trafi na placu.
Werble zamilkły. Odezwał się grzmot orkiestry. Jak zwiastun burzy po namolnym dniu przedburzowym. I zamilkł. Znów zaczął grzmienie i urwał z brzękiem. Garść blachy poleciała na koniec świata.
Tak zaczyna się Marsz Piechoty Alzackiej. Zaczyna się, że się nie może rozpocząć, rozsypuje się, spirala odrywa się od ziemi i blacha umiera w powietrzu.
Uderzył następny grzmot. Z myślą, że wyżyje, i znów nie wyżył, piszczałki wykonały śmiertelną pętelkę. Dzwonki pochłonęło powietrze.
Orkiestranci skośnym pólkiem skierowali się pod wiatrak. Poszły miedziane trąby, rozkołysane na wklęśniętych zadkach, po nierównym, wśród ostów, ostatni szedł kocioł na wypiętym brzuchu samobiczownika, bo kucyk nie znosił polnego wiatru i został w twierdzy.
Kompanie były już wyregulowane, zaczął się przemarsz, defilada, przemarsz bojowy. Zrównał się krok, ustały krzyki, ci, którzy byli, byli i szli, skądś wzięło się kilka drewnianych domków, u pochyłości pagórka, z krzaków skarlałych bzów, z furtką, sztachetami i garnkiem nadzianym na patyk. Z góry dwaj chłopcy biegli przez pola, żeby zdążyć. Przy płotku stała obudzona kobieta z dzieckiem, mężczyzna w niedopchniętej do spodni koszuli, blady, rozlany, z łóżka, i jeszcze nadbiegali inni, z nagłym objawieniem w twarzach, z radosną trwogą, jak na pożar; orkiestra już pod wiatrakiem wzięła motyw zasadniczy. Długi, okładany pałką. Z przewlekłą powagą, dudnieniem ziemi. Nad piachem świeciło bagatelne słońce jak bluzka na płocie. Buty szły za butami, pochód ciągnął: — „Wszystko jedno! Ech!” Talerze okładały się na przegubie ruchomej sprężyny bębna. Jak bicie po pysku, do krwi, do obłędu: — Ech, sołdaci!
Małachowski zobaczył kark Wasyla, f profil jego zielonej twarzy. Wasylowi z końca długiego nosa spływały krople potu. Z takiego wielkiego chłopa smoła powinna.
— Ej! — krzyknął Lewandowski. Okiem spod hełmu był w kontakcie z koleżką Szrubą.
— Ej! — krzyknął. — Zapnij się, ojciec! — Pokazał palcem na rozchełstanego cywila pod płotem, tamten panicznie schwytał się za spodnie.
Szrubę pod wpływem bębna rozweseliło i rozniosło. Był to łajdak, miał koleżkę Chańcę, który wpadł za niego, odsiedział, cierpiał po niewczasie i w rewanżu zaczepiał Lehmana. Kaszubi stanowili pierwsze czwórki, Poleszucy zamykali kolumnę, potężny Wasyl szedł w trzeciej. Rozłączony z serdecznym antagonistą Dymitrem. Dymitr był niedźwiedziem o ponurych uczuciach. A Lewandowski ladaco. Jak wszyscy spod Warszawy. Zaśpiewał o Madalińskim — dżokeju, który w piątej gonitwie zginął na trąca. Dbał o zdrowie, wyglądał jak trupek młodzianka. Lecz wszyscy razem byli żołnierzami. Grała orkiestra. Byli czystymi ludźmi. W mundurach o tej samej ilości guzików i szlufek. Nie byli brudni, jak czysta jest ziemia, trawa i liście. Zbliżało się centrum piekła.
Tysiące głów płynęło gęstym, rozskrzepłym strumieniem. Lecz pod wiatrakiem inne było uderzenie źródła. A inne pod lasem. Rytm rozkładał się na kilometry i tysiące. Poruszał ścierniskiem, przechylał niebo. Cała równina szła naokoło, różnie, sprzecznie i razem. Skrzydła wiatraka obracały się powolnie w przeciwną stronę.
Lewandowski pokazał na coś oczami. Omyłkowo miejsce w marszu alzackim minęło bezboleśnie. Na co pokazał?
Podporucznik dział w bucikach, o szklankach wysokości dwunastu centymetrów, szedł prawie nad ziemią, wykonał zwrot głowy w prawo, dobił dwa palce do brzegu żelaza i ramię zaraz opadło, młodzieńczy profil grał jeszcze, na skróconym pasku, żeby nie niżej, pod dolną wargą.
— Niech Przenajświętsza Panienka czuwa nad panem pułkownikiem! — krzyknął Lewandowski. Miedziane oko spod wiatraka rżnęło na całą ziemię. Ech! Łomot kompanii. Przeciwko cywilom! Kategoriantom, migaczom, dumnym ze swych obmierzłych wątrób, dychawicznym sportowcom wyreklamowanym. Którzy nie wiedzą, nie wiedzą, nie znają i nie będą znali! Którzy dziwią się, że istnieje braterstwo. Gnojkom, szczęśliwym ze swych defektów. Którym przed komisją udało się dumnie i wstydljwie pokazać przepuklinę, wypakować nieszczęście. Żeby nie spać pod gołym niebem na deszczu. Komisja machnęła ręką. Dostrzegając jeszcze inne felery, o których wstyd by już mężczyźnie mówić. Szczęściarze! Wszystko jedno! Żadnej lufy w zęby! I małpiego palucha u nogi. „Dziewczę ma jasne oczęta...” „Sukienkę lila jak bez...” Dla kretynów. Nie ma dziewcząt, nie ma lila! Melodia jak kurzawa podnosi gorzki pył z ziemi. Tylko Francuz! Pies mu mordę lizał. Dwanaście centymetrów, toż prawie kawaleria. A piasek w kolanach. Sierżant z psiej twarzy dostał twarzy Hektora. Mitologicznej paszczęki.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.