Złoty robak/Równanie matematyczne

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Równanie matematyczne,
które niczemu nie służy i znika pod ziemią

Gdy ktoś stanie się bardzo bliski, bliski poprzez wszystko, co w sobie zawiera, a zawiera to, co innym — szczęśliwym i nie obytym z nieszczęściem — wydaje się nie dość miłe i nie dość układne — gdy ten ktoś bliski nagle odejdzie — i stanie się przez to naprawdę niemiły — wtedy następuje kres wszystkiego. Następuje utrata wiary, nawet w to, co jest pozornie nieprzychylne.
Tak myślała pani Gruszka. Nazywano ją panią Gruszka, sama siebie też tak nazywała, czasem dodając z uśmiechem, który kończył się jak dym na niebie: a może Birnbaum? Wtedy wybuchano śmiechem. Śmiech kończył się oprzytomnieniem, jakby w wyobraźni zobaczono jednonogiego na ślizgawce.
Była niebiedna, wcale niebiedna, samotna, otoczona ludźmi. Godzinami siedziała w fotelu, który przybrał jej otyłe kształty, które jeszcze przybierały. Na okoliczność samotności pies nie był jej potrzebny. Pies by milczał. Gdyby w białym kołnierzyku, z muszką pod brodą, mówił, plótł i tańczył, byłoby jeszcze gorzej. Gdyby miał naiwność dziecka i trzeba by go było z tyłu zapinać, byłoby to nie do zniesienia. Codziennie doprowadzała do. stanu kipiejące ciasto swych lat i było to udręką, zarówno w określeniu: kipiejące, jak i w nietrwałości zabiegów wywołujących w końcu bliźniaczo chorobliwe wrażenie, iż czas podobny do jej czasu rozważać by trzeba w gumowych rękawiczkach. Wydawało jej się, że zostawia kruszejące ślady na szkle lustra i że na dnie koszyczka empirowego, do którego wpada pusta fiolka, jedna po drugiej, żywi się gad o białawych oczach. I że ślady te mają przewagę nad jej rzeczywistością, a meble są już bardziej nią samą aniżeli ona.
Na oparciu fotela kładła okrakiem otwartą książkę. Dla spełnienia wielkoeuropejskiego szyku na okładce było trochę lakieru, tyle, ile na struch świątecznej połysku od posmarowania białkiem. Nie tykała treści. Raził ją żargon, tchórzliwa brutalność, styl kolportera ulicznego i prostacka rzeczywistość: jeden do jednego. Prostak widzi muchę w rosole, pisze o niej, czytający też widział muchę w rosole, i śmierć muchy przyjmuje jako wstrząsającą prawdę. Przeczytała już kilkanaście książek.
Pożegnanie z Antoniną miała zapisane w dokumencie na taśmie magnetofonowej. Już jej ponad kilkadziesiąt razy wysłuchała i słuchałaby raz jeszcze. Na początku nieprzewidzianie odzywało się szczekanie psa za oknem. Przypominało zmierzch na wsi, mokrą trawę, blask księżyca nad płotami.
Antonina zjawiła się w jej domu — „cała”, ze swoim „fasonem życia i krojem duszy”. Takim krojem, który się bezustannie manifestuje — tupaniem nóg w ciężkich butach, napitym zimnym wiatrem głosem, drobiazgowością w opowiadaniu drobiazgów, które jeszcze rozdrabiała, nadawała smaku i zapachu obcych pól, roztajałego śniegu. Manifestowała się krojem, który graniczył z wrogością. Lecz wrogość codziennie była rozbrajana bezmierną uczynnością. Uczynność znów oświecona hasłem niespodziewanie odwrotnym: bądźmy przytomne. Ja wiem swoje.
I bądź tu mądry. Ale szklankę z ziołami przygotowywała starannie i z uczuciem. Za to dla samej siebie smarowała niedbale. Rano mówiła dzień dobry i już widziała wszystko, co było naokoło, pół ogórka na talerzyku także. O ogórku wiedziała więcej niż cały skład osobowy departamentu.
Przy pierwszej okazji odeszła. W gorsze; wszyscy dziś idą ku lepszemu. Do miasta, a ona wyjechała stąd na wieś, prawdopodobnie tylko dlatego, że ją tutaj znieważono. O sprawach osobistych nigdy nie mówiła, o tym powiedziała, ale odchodząc nie wykonała ani jednego gestu. Widocznie uczucie ma swój przypisany okres, jak kwitnienie zboża, a potem przemienia się w plewy, plewy unosi wiatr pierwszego podmuchu.
Była tu — jakby na miejsce kogoś, kogo już nie było — będąc bowiem zupełnie kim innym — przypominała — swą żywotnością — kogoś — kto już nie żył, kto został zamordowany — w piątym roku życia. Niepodobna — była tu słusznie, bo to, co ma przypominać, najlepiej gdy wygląda całkiem inaczej. Sobowtóry demaskują jak każde podobieństwo.
Składa się wszystko, na małym świecie, w jednym i od urodzenia tym samym mieście, które z latami maleje do wielkości mieszkania. To tutaj zdarzył się tamten dzień — przed laty dwudziestu. W dniu tamtym zaszedł ten fakt i naprawdę istniał tamten żandarm, naprawdę wykonał egzekucję, dla własnej przyjemności. I klęknął przed kratą kanalizacji.
Jak to się stało, że ona, Gruszka, jednak żyje? Jak doszło do tamtego dnia? Tłumaczyć, że pięcioletni syn w ostatniej chwili był prowadzony przez zaufaną osobę w bezpieczne miejsce? W czapce Polonusa na głowie, a la książę Pepi, i z dziecinną szabelką u boku? Czapka i szabla zostały rzucone poza sztachety ogródka i ukradkiem przynieśli je sąsiedzi. Czy opowiadać, płakać i rozśmieszać? Więc jak? Czy mówić o tym, a przemilczać, że ta zaufana osoba, żona emeryta kolejowego, nie wróciła już nigdy i nie wiadomo, gdzie została pochowana?
Ulicą przechodził wtedy jakiś człowiek. Znała go już przedtem z widzenia. Stała przy zamarzniętej szybie, wmurowana w podłogę, przeżywała sekundy. Nie zdążyła, nie zbiegła po schodach, żeby go błagać o pomoc.
Zawsze ukazywał się na ulicy, wyprostowany, suchy, w czapce narciarskiej. Żyje pewno po dziś dzień, a w tamtej chwili spojrzał nawet w okno. Lecz na pewno żyjąc nie pamięta już tego, że spojrzał.
Niewinna — wyznaczyła sobie karę. Spaliła listy, jedyne to, na czym jej teraz najbardziej zależało, zniszczyła w piecu wszystko to, do czego była przywiązana, nawet odzież. Posądzano ją o obłęd. A była wyjątkowo przytomna.

Znała wszystkie dzwonki do drzwi, wszystkich znajomych, były krótkie, ten był z naciskiem, kogoś nieprzywykłego.
Antonina wspomniała, że po śmierci ojca może ktoś do niej przyjechać. Kobiecina, która weszła do przedpokoju, była z pozoru skromna, na czarno, wygładzona, o wypukłym czole, pół-święta i zdecydowana, bo święci nie muszą grzeszyć indolencją. Przywitanie Antoniny było rzeczowe, popatrzyły na siebie jak dwa stworzenia w jedną obleczone skórę.
Nastał rumor krzeseł; sama nie wie, dlaczego włączyła wtedy magnetofon. Z całą energią nacisnęła klawisz, taśma była czysta, aparat gotowy do startu, nikt manewru nie zauważył i ona o nim zapomniała.
— ...chciałam zabrać dziecko. Serdecznie pani dziękuję za opiekę.
— ...Ja nie wiem...
— Zabrać? Więc to tak? Ona o niczym nie wie, słyszy pani?
— Czego ty nie wiesz, Antonino? Napisałaś. Jedziesz ze mną. Podziękuj. Przepraszam najmocniej, w pośpiechu nie przedstawiłam się, jestem Kwiecińska. Nazwisko moje nic pani nie powie. Jestem ciotką Antoniny, żoną brata jej zmarłego ojca.
— Bardzo mi miło, moje nazwisko rzeczywiście Gruszka. Przez cały sezon. Gdy byłam młodsza, nazywano mnie Klapsą.
— No tak, tak, tak...
— Antoninę zawsze to bardzo śmieszy. Jeszcze jak jej powiem, że jestem w wieku ulęgałki... Niezwykle do niej przywykłam. Ma skłonność do ludzi. Tak, tak, skłonność. Ale dzieckiem koniecznie bym jej nie nazywała.
— ...No tak. A czego ty nie wiesz, Antonino? Nie bardzo rozumiem, co pani ma na myśli mówiąc: skłonność? Pewnego fatalnego dnia zachowała się bardzo godnie. To ja wiem. Przyjechałam po ciebie Antonino, tak jak sobie życzyłaś.
— ...Ja nie wiem. Pomyślę. Jeszcze minutę.
— Minutę?
— Ona tak zawsze. Wprost nie wierzę, aby się zdecydowała.
— Za dużo my coś ciebie lubimy i lubimy. A ty kto? Jeszcze nikt.
— Też bym tak koniecznie nie powiedziała. Proszę mi wierzyć.
— No, no. Przyjechałam za późno, kawał drogi... W kuchni u pani pracuje?
— I przy stole siedzi. Jestem kobietą samotną. Niestety. Tak, proszę pani, od tego „niestety” musiałam zaczynać. To nie takie łatwe być samotną. Zrobiła tu kogoś na szaro. Za to ją cenię. Pozwolił sobie, a ona go zrobiła.
— Na szaro? Gdybym chwilę mogła porozmawiać z panią na osobności...
— Właśnie o tym pomyślałam... Antonino...
— ...Jestem z wykształcenia pedagogiem, proszę wybaczyć, nasza uczciwa rodzina nigdy nie była bogata. Stąd jednak... mówimy inaczej...
— Co ona by u pani robiła?
— Nauczy się kroju...
— Antonino, gdybyś była taka dobra, o właśnie, właśnie... i przyniosła... Rzeczywiście, dawno powinnam to zrobić. Gdzież moja gościnność? Może by pani coś zjadła? O właśnie, właśnie, dawno powinnam o to zapytać. (Mizdrzenie się, absolutne mizdrzenie się, zanotowane na taśmie.) (Barani głos, z uwyraźnionym „ę”);
— Serdecznie dziękuję. Nie jestem głodna.
— Antonino...
— Jestem! Jestem!
— Więc przynieś... Bądź taka dobra, wiesz już co... Dwa kieliszki.
— O, co to, to nie. Chciałabym tylko usłyszeć decyzję.
— Więc pani tak mówi, że pani tak mówi, że cała rodzina tak mówi... A ja mówię (mizdrzenie się): że na przykład chuligan jest to taki harcerzyk, który nie polubił piosenki: „Płonie ognisko”... Poszła... Nie nadaje się do hufca (śmieszek)...Antonina, prawda, że to byłoby śmieszne?
— Jak, jak?...No tak. Śmieszne?
— Jeśli pies ugryzie czasem, jest to dobry pies.
— Nie rozumiem.
— Antonina... jest to człowiek w zadatku... niezupełnie dobry. Za chwilę się o tym przekonam. A pani trochę później.
— Pani się uśmiecha? Mówiąc tak straszną insynuację?
— Przewiduję wszystko. Na wszystko się godzę. Wiem na przykład, czego ona nigdy nie zrobi.
— Czego?
— Nie zamorduje. Bo nie jest mściwa.
— Co też pani!...
— Tak, tak... Chociaż... być może zastanawia się teraz, czy pani aby wkrótce nie umrze? Albo że mnie zamkną.
— Panią mogą zamknąć?!
— Panią też.
(Cisza. W ciszy szczekanie psa. Jest coraz bardziej zajadły. Głos szczekającego psa przechodzi w głos jego pana.)
— ...a ona żyć musi. Czy mam to mieć jej za złe?
— Dziwacznie pani rozumuje. Doprawdy dziwacznie. I mając takie pojęcie, jest pani do niej przywiązana?
— A co mam woleć? Kogo?
— Nie porozumiemy się, niestety.
Zakończenie odcięła. Nie chciała słuchać. Było tam powiedziane: pani mi tego nie zrobi... Nie jestem w stanie się zgodzić i nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego się nie godzę.
Słychać było dzwonienie kieliszków na tacy, głos Antoniny, słowa jej decyzji, które przekreśliły wszystko. To wszystko, co było przecież irracjonalne, jeśli nie po prostu głupie.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.