ma przypominać, najlepiej gdy wygląda całkiem inaczej. Sobowtóry demaskują jak każde podobieństwo.
Składa się wszystko, na małym świecie, w jednym i od urodzenia tym samym mieście, które z latami maleje do wielkości mieszkania. To tutaj zdarzył się tamten dzień — przed laty dwudziestu. W dniu tamtym zaszedł ten fakt i naprawdę istniał tamten żandarm, naprawdę wykonał egzekucję, dla własnej przyjemności. I klęknął przed kratą kanalizacji.
Jak to się stało, że ona, Gruszka, jednak żyje? Jak doszło do tamtego dnia? Tłumaczyć, że pięcioletni syn w ostatniej chwili był prowadzony przez zaufaną osobę w bezpieczne miejsce? W czapce Polonusa na głowie, a la książę Pepi, i z dziecinną szabelką u boku? Czapka i szabla zostały rzucone poza sztachety ogródka i ukradkiem przynieśli je sąsiedzi. Czy opowiadać, płakać i rozśmieszać? Więc jak? Czy mówić o tym, a przemilczać, że ta zaufana osoba, żona emeryta kolejowego, nie wróciła już nigdy i nie wiadomo, gdzie została pochowana?
Ulicą przechodził wtedy jakiś człowiek. Znała go już przedtem z widzenia. Stała przy zamarzniętej szybie, wmurowna w podłogę, przeżywała sekundy. Nie zdążyła, nie zbiegła po schodach, żeby go błagać o pomoc.
Zawsze ukazywał się na ulicy, wyprostowany, suchy, w czapce narciarskiej. Żyje pewno po dziś dzień, a w tamtej chwili spojrzał nawet w okno. Lecz na pewno żyjąc nie pamięta już tego, że spojrzał.
Niewinna — wyznaczyła sobie karę. Spaliła listy, jedyne to, na czym jej teraz najbardziej zależało, zniszczyła w piecu wszystko to, do czego była przywiązana, nawet odzież. Posądzano ją o obłęd. A była wyjątkowo przytomna.
Znała wszystkie dzwonki do drzwi, wszystkich znajomych, były krótkie, ten był z naciskiem, kogoś nieprzywykłego.
Antonina wspomniała, że po śmierci ojca może ktoś do niej przyjechać. Kobiecina, która weszła do przedpokoju, była z pozoru skromna, na czarno, wygładzona, o wypukłym czole, pół-święta i zdecydowana, bo święci nie muszą grzeszyć indolencją.