Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opartą o stolik. Nie wiadomo, dlaczego wstydził się spania. Już w tym był zły początek.
— Nie spałem — powiedział.
— Dobrze.
— Ale ja naprawdę nie spałem.
— Jest tak — zaczął Paweł — nie mogę nocować w domu. Ale to drobiazg. Ulica jest obstawiona. Sam to widziałem. Coś się dzieje, nie wiem co. Nie możesz stąd uciekać.
— Zastanawiałem się dzisiaj, dlaczego ja właśnie mam uciekać? Gdyby po mnie przyszli, choć nie wiem, z jakich powodów, to wezmą ojca.
— Mnie mogą wziąć i bez tego.
— Ach to tak? I o tym pomyślałem.
— Nie czas na myślenie. A po ciebie już tutaj byli dwa razy i o tym nie wiesz. Powiedziałem, że cię nie ma i że nie wiem, gdzie jesteś. Po co mieliby przyjść dzisiaj, tego nie wiem.
— A ja wiem. Przyjdą i zatrzymają ojca tak długo, dopóki ja się nie zgłoszę. Będą torturowali. Uważają mnie za idiotę, a wszyscy idioci muszą opuścić dom. Pomyślałem o tym i postanowiłem, gdy przyjdą, zejść na dół.
Nagle w Pawła wstąpiła wściekła energia:
— Zejść, nie zejdziesz!
— Wyglądam nieprzyjemnie. Wiem o tym.
— Dosyć!
Energia w Pawle zrównała się z poczuciem jak gdyby dobrego humoru. Niechby już się toczyło.
— Jestem ubrany, jak widzisz. Pokażesz mi teraz tylko twoją szufladę.
— Piewizja?
— Tak. Nie mam zaufania do twojego myślenia. Sprawdzę, czy znowu nie masz jakiejś trucizny.
— Więc jednak rewizja — załamał ręce Józef. — Zawsze rewizja.
Paweł spojrzał na niego szybko.
Odezwały się gardłowe okrzyki i łomotanie do drzwi na dole.
W czasie skróconym wszystko odbywało się nierealnie. Byli już tutaj, otwarła im żona.
Paweł zasunął deskę i zszedł na dół. Przyszli po niego, było