Złoty robak/Hieronim I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hieronim I

W  godzinach wieczornych bulwarem kursował tłumek tragarzy portowych. O plecach oczywistych jak stół. Siła pleców wyrastała im już z gęstego tyłka. Tyłek falował radośnie. Kursował też tłumek innych wycirusów. I kolorowych dziewcząt. W masie i mroku wyglądały, lecz spojrzeć sztuka po sztuce, żadna nie była do przyjęcia, a spojrzeć jeszcze bliżej, każda była straszna, zaprawiona rozmiękłym, mydlanym wiatrem i farbką do prania. Ale z daleka, znów w masie, stanowiły rój falujących maków w mglistym polu. Usianym latarniami o porcelanowych, klinicznych kloszach, perforujących czarne niebo, głuche jak spód osmolonego garnka.
Niebo odbijało tupot butów. Drewniane buty szły po kamieniach w kołowrocie bez wyjścia. Te same twarze wracały. Kilka knajp świeciło okienkami, coraz niżej, z jednej wpadało się już wprost do wody.
Dzień i noc płynęły wodą żółte trociny z tartaku, zakwaszone białą pianką z jazu, w nocy białe, a pianka z czarnymi okami, szara.
Na ogół było tu cicho i wydawało się, że tłum idąc szemrze tajną modlitwę.
Dwa tygodnie temu wywołał ktoś zbiegowisko. Ktoś stał pośrodku gawiedzi i krzyczał, klął, bluźnił, rzecz wielka, wzywał Boga na świadka swej krzywdy. Nikt tutaj nigdy Boga nie szargał.
Benedykt przyspieszył kroku, przebił się przez tłumek i spojrzał; widział go już przedtem kilka razy, był to ślepiec, żebrak, może włóczęga, w czarnych, wciśniętych w oczodoły okularach, w szynelu, z laską o żelaznym szpikulcu.
Trafił na moment schyłkowy, występ miał się ku końcowi. Wszystko nosiło cechy występu, żebrak był pijany i rozdrażniony.
— Proszę tylko pamiętać jedno, że ja to pani powiedziałem. Zwłaszcza kiedyś, gdy oczy pani będą wciąż zimne, ale już stracą siłę zatrzymywania myśli anonimowych przechodniów.
Była to żałosna brednia, wiedział, powtarzał ją sobie tak systematycznie, że siłą wyobrażenia odbył z nią kiedyś długi imagi-nacyjny spacer. Zdumiona była jego umiarkowaniem, inteligencją, a nawet roztargnieniem, o które specjalnie się postarał. To on pożegnał ją pośpiesznie i nie umówił się więcej.
Teraz, gdy mijały długie miesiące i wciąż był w tym samym miejscu, mógł już uzasadnić, z jakich powodów. Mianowicie, gdyby nawet mógł, to i tak nie chciałby jej poznać. Dlaczego?
Raz dlatego, że było to niemożliwe, drugi, że prawdopodobnie była zupełnie inna, niż się zapowiadała, po trzecie z powodu przezornej ochrony praw własnej zarozumiałości. W jaki sposób bowiem rzeczywistość ośmieliłaby się konkurować z jego o niej wyobrażeniem?
Lepiej, gdy wyobrażenie zostaje samo ze sobą, lepiej, gdy niezwykli ludzie nie realizują się nigdy, gdy nieznajomi nie zostają znajomymi, gdy rzeczywistość otoczona jest kontrolą ciemnej zasłony domysłu. Gdy domysł wypływa z nas samych, których jedynie jesteśmy pewni.
I dlatego jeszcze, że natura daje cechę domyślności i perfidii zjawiskom pustym w rzeczywistości i bez znaczenia. Sprawiłby mu przykrość każdy, kto by przytoczył z życia Filigranowej jakikolwiek fakt realny.
Dodatkowo jeszcze bał się rozczarowania. Wiedział, że każdego stać na jeden dzień pełnej osobowości. I że w tym jednym dniu cykl każdej osobowości się zamyka. Następny dzień jest tylko powtórzeniem tego, co było wczoraj. Proszę sprawdzić.
nej laski ślepca. Patrzył, spokojnie w to miejsce, gdzie tamten powinien mieć oczy.
Starzec z laską uniesioną wysoko nagle zamarł.
Rzekomy student podszedł jeszcze krok bliżej i patrzył.
Teraz Benedykt zobaczył jego twarz wyraźnie. Była blada, ścięta w trójkąt, oczy ciemne, rozwodnione, włosy przystrzyżone krótko jak u katorżnika albo seminarzysty, robił wrażenie alumna, lecz ubrany świecko, tajemnica polegała na jego skupieniu i spokoju, może nieśmiałości, gdy nagle ukazał się uśmieszek.
Trwało to chwilę, w absolutnej ciszy.
— Co pan? — zapytał starzec, jakby niespokojnie.
Uśmieszek był życzliwy, tak, prawie życzliwy.
— Jak on wygląda? — zapytał ślepiec, opuszczając laskę.
Student przykuwał uwagę Benedykta, zachowywał się jak ten, który poskramia psa, lecz robił to prawie bezbronnie, z jakimś równoczesnym prostodusznym zaciekawieniem. Ale uśmieszek wciąż przemykał się ledwo i pulsował na twarzy ni to chorej, ni to inteligentnej, spokojnej, bez drgnienia.
Cisza przestraszyła ślepca. Przerwał występ, zaczął się zbierać do odejścia.
— No co takiego? — mamrotał. — Ludzie — zapytał trzeźwym głosem. — Czego on chce ode mnie? — Zapiął z wściekłością szynel. — Czemu on tak patrzy?
Student milczał, nagle odwrócił się i wyszedł z kręgu gapiów.
Wtedy przystąpił do niego Benedykt. Od samego początku nie mógł oderwać oczu. Jakiś lęk go przyspieszał: — teraz! — Przynaglony obawą stracenia na zawsze:
— Pan go zna? — zapytał.
— Nie — odpowiedział cicho student. Głos miał trochę skrzekliwy. Zaczął wchodzić z powrotem po stopniach w stronę ulicy Pocztowej. Benedykt szedł obok:
— Pan się nie pogniewa, kilka słów...
— Tak.
— Dlaczego pan podszedł do tego typa?
— Żeby mu sprawić przyjemność. Starszy człowiek.
— O! A czy pan wiedział, że nie uderzy?
— Wiedziałem — odpowiedział, już niechętnie — on równie dobrze chciałby mnie uściskać.
— O!
— Wtedy dopiero bym nie pozwolił.
— O! A ja go znam — próbował przedłużyć.
— Ja nie znam. Z domu wychodzę rzadko. Byłem u lekarza.
— Pan musi mieć jakąś właściwość, która powstrzymała tamtego...
— Nie mam żadnych właściwości — odburknął.
Szedł szybko.
— Znam go — zaczął Benedykt — typ bardzo dziwny...
— Tak?
Szli główną ulicą, w krótszą jej stronę, ku peryferiom.
— Znam. Od jakiegoś czasu chodzi ulicami, przystaje, nasłuchuje i wygłasza komentarze. Znam te uliczne typy, ten jest złowrogi. Wszystkim, nie widząc nikogo na oczy, wszystko ma za złe. Tak na przykład... — Minęli już Aptekę, mieli jeszcze przed sobą Porcelanę z karzełkiem o żabich udach, sklep ogrodniczy z mechanicznym sekatorem na bambusowej żerdzi. Jeszcze jedna przecznica i kamienice zrzedną, a potem rozbiegną się w domki i ogrody, będzie jakaś furtka czy brama, i koniec. — Na przykład — mówił, idąc krok w krok: — byłem kiedyś świadkiem, jak siejąc przy ziemi swą laską żgnął niechcący szpikulcem jakiegoś przechodnia, a gdy tamten krzyknął z bólu, nie przeprosił, tylko zasyczał z jadowitą satysfakcją: „a widziszszsz!...”. Jakby miało to znaczyć, że dobrze tamtemu tak, i że jest to kara za to, że on jest ślepy. Innym razem... W upalne południe wyczuł zbliżającą się burzę. Przystanął i powiedział głośno: „dobrze im tak!”. Myślę, że znaczyło to: ci, którzy widzą słońce, za karę przeżyją teraz ciemność i... I... Ale może ja pana nudzę?
— Nie.
— I zawsze... Niesłychane, gdy tylko usłyszy czyjść śmiech, 0 tym ślepcu mówię, zaraz opatruje go komentarzem, zawsze z naganą. A gdy już jest to nagły wybuch śmiechu dziewczyny idącej na przykład w towarzystwie mężczyzny, byłem świadkiem, zatrzymał się i powiedział tak, żeby wszyscy słyszeli: „ale jej dał!”. Miało to znaczenie dwuznaczne. Mianowicie, że śmiech jest odpowiedzią na jakiś gest towarzysza, gest zasłużony, dotkliwy i nieprzyzwoity. I że powinna czuć się teraz skompromitowana w oczach wszystkich przechodniów i ukarana za swe brudne erotyczne porywy.
Nieznajomy nagle zwolnił, stanęli pod bramą jakiejś kamienicy.
— Jak się zdaje, zanudziłem pana — rzekł Benedykt.
Nadeszła chwila, szansa uciekała. Czym by tu nieprzeciętnym w ostatniej chwili zjednać?
— A może pan do mnie wstąpi? — zapytał student.
— A jednak! Z największą przyjemnością! Rozumiem... nie na długo...
Benedykt przedstawił się pospiesznie, studentowi było na imię Hieronim, nazwisko kończyło się na -icz, dość długie, miało w sobie coś pszennego lub z przemijania. Znajomość została zawarta.
Przeszli bramą w podwórze, za podwórzem był ogród, z boku oficyna. W ogrodzie stał posążek, oświetloną alejką spacerował ksiądz. Weszli schodami na czwarte piętro, Hieronim wyjął klucze. Paliła się lampa gazowa, klatka schodowa należała do przedostatniej klasy, ale miała olejne malowidło na ścianie, łabędzia na obtłuczonej, sinej tafli wody i pokancerowane nenufary. Przy drzwiach była skrzynka na listy, lecz brak tabliczki z nazwiskiem, znaki żebraków wyryte paznokciem, krzyżyki, kółka, kreski z haczykiem, gmerki spod tępego ołówka.
Weszli do przedpokoju, był ciasny, przegrodzony kotarą, mroczny, pod nogami rolował się łachman chodnika jak wodorosty na dnie nieznanego strumienia, wywinął z nich buty delikatnie, prawie z pietyzmem, uderzył go zapach smażonych placków: za kotarą była kuchnia, po drodze wpółprzewrócony koszyk z jarzynami, zza koszyka młody kot chwytał łapą kartofla o białym piwnicznym pazurku. Zza kotary dochodziły głosy kobiet, jakiś mężczyzna w czerwonej kamizelce perorował. Hieronim przeszedł szybko do swego pokoju, Benedykt za nim. Mężczyzna w krwawej kamizelce wychylił się zza kotary, trzymał w ręce szklankę herbaty i zanurzoną łyżeczkę obejmował palcem. Twarz miał obrzękłą, zmęczoną, czarne wąsy w drgawkach od grymasów latających policzkami i chorobliwe błyski w czarnych oczach. Nie przerywał mówienia, nie godził się na coś, stanowczo się nie godził, za nic w świecie nie mógł się zgodzić i wypraszał sobie, i jeszcze bardziej się nie godził, gdy przechodzili. Nagle w jakiejś demonstracyjnej przekorze powiedział jeszcze głośniej do kogoś w głębi: „...ośmieliłbym się stwierdzić, madame, że człowiek ten, rzekłbym nieszczęście, impotent z urodzenia, w domu publicznym przez dziurkę od klucza obserwuje scenę i wyraża swój męski pogląd...”. I mrugnął okiem w stronę Benedykta. Czy też twarzą jego przeleciały normalne drgawki.
„Przy damach... — pomyślał Benedykt. — Typ w drgawkach... Osobliwe damy. Kot obrabia kartofla”. Za kotarą skwierczała patelnia, bił zapach smażonych placków, tłuszcz wydobywał z siebie nasilenie jak ulewna burza na blaszanym dachu.
Benedykta tknęło. Usłyszał głosy kobiet, jakby kilku naraz, ukazało się ramię w kwiaty, zobaczył skrawek kolorowego szlafroka. Wszystko nagle przypomniało mu to, co nazywa się bałaganem. Świętym, prawdziwym, pełnym nadziei, nie do podrobienia, rozgałęzionym jak pęd bluszczu na stuletnim murze. A nadzieja ta dotyczyła oddechu, swobody, z jaką można wypluwać łuski słonecznika w szczerym polu. A pole miałoby swoją szczerość. Przysiągłby, że gdy przechodził, jeden but luzem wyskoczył z załamów kotary i chciał mu zagrodzić drogę. Zapach placków przypomniał rodzinne okolice, mąkę, wodę, sól i kawałek śledzia. Zapach unosił się w „bałaganie” jak słodki opar mgły nad ciepłą od wczoraj wodą. Spod koszyka powinno wymaszerować stadko przygarbionych kuropatw i nikt by im się nie zdziwił. Słysząc tego w drgawkach po raz pierwszy w tym kraju usłyszał bezinteresowne stwierdzenia, czystą poezję, wściekłą, w warunkach, w których inny by odwrócił się twarzą do ściany i umarł.
Hieronim zdawał się niczego nie słyszeć. Wyjął z kieszeni klucz do swego pokoju.
— Zauważył pan akcent? — zapytał cicho.
— Akcent?
— Tego człowieka na ulicy. Bez wątpienia pochodził z naszych stron. Pan także. Od razu poznałem po pańskim rozwlekłym: przepraszam”. A i wygląd, pan jest, myślę, bardziej z północy, ja z Ukrainy. A tamten? Jest już po wszystkim. Mści się biedak na ludziach. Uważa, że powinien go świat kochać. Takiego, jaki jest. I jego nieszczęście. Taka natura. Gorąca, szeroka.
Benedykt w szczerym porywie już chciał rzucić mu się na szyję.
— To jest przerażające, ta nasza natura — Hieronim otwarł drzwi i zaprosił do środka. — Przerażające szafowanie czasem innych. Do takiej natury powinien żyć obok drugi człowiek, który by ją obsługiwał i żywił.
Pokoik był niewielki, pusty, jakby szpitalny. Świat inny niż w przedpokoju, były tylko trzy meble, goły stół kuchenny porysowany nożem i na wpół założony książkami, stary wiklinowy t fotel i białe metalowe łóżeczko, krótkie, z niklowymi gałkami, z białymi krochmalonymi firankami w głowie i w nogach, przykryte derką ze śladem haftu przedstawiającego koronę o pięciu pałkach. Oczom by nie wierzyć. W takiej biedzie?
— A może sprawiam kłopot?
— Nie. Bynajmniej. Mam chwilę przerwy w pracy. Proszę opowiedzieć coś o sobie...
Hieronim usiadł na łóżku, wskazał Benedyktowi fotel i zamilkł. Wypowiedział jakby wszystko, milczenie przedłużyło się, w oczach Hieronima widniał chorobliwy ognik, podobny do tego w drgawkach, patrzył na Benedykta z uwagą, prawdopodobnie życzliwą, skoro przyprowadził.
Opowiedzieć? O sobie? A któż tak zapytuje? Cisza zaczęła ciążyć. Cóż to za sposób zaprosić i milczeć. Należało znaleźć czym prędzej jakiś temat, cisza zjadała ciszę, Hieronim pochylił się do przodu w oczekiwaniu. Za jego plecami wisiał kapelusz zawieszony na gwoździu. Co mogły zawierać książki? Urywkowy i porywisty styl jego wypowiedzi w przedpokoju... Benedykt postanowił z czymś wystąpić, działać szybko, przeskoczyć konwenans, zacząć od środka, tak jakby znajomość trwała już kilka dni. Wiedział z praktyki, że wejście w sam środek lepsze robi wrażenie aniżeli... Nie należało wracać do wypadku ze ślepcem, ale go skusiło:
— To musi mieć jakąś... — rzekł — łączność, pański odważny czyn, z tym, co pan myśli w ogóle... Czytam teraz Husserla...
— Nic podobnego — przerwał Hieronim zdecydowanie. Nawet nie całkiem grzecznie.
— Wydaje mi się... — próbował Benedykt, i jak zapałkę gotów był zdmuchnąć to, co powiedział.
— Nic się nie może wydawać. To są konkretne zakresy. Jeśli idzie o myślenie. Wydawać to się może przy Dostojewskim.
— Dostojewski? — poderwało Benedykta.
— Wszyscy studenci o nim rozmawiają. Pierwszy stopień wtajemniczenia i lotu w wyżyny... Drżą łydki studentów. Ci, którzy mówili dotąd wyraźnie, seplenią i stają się pensjonarkami w przededniu pierwszej miłości. Szczęśliwie jest to i ostatnia. Kogo pan jeszcze wymieni?
— Więc pan... niestety?
— Tak.
— Więc pan nie uwielbia?
— Uwielbiam. Po to on pisał. Wzrusza nas i przeraża, jemu najbardziej na tym zależało. Chylę głowę, czy jak to się mówi? Ale to nie ma nic wspólnego z moim systemem myślenia. Z moją próbą myślenia.
Myślenia? Ktoś już mu tak mówił. Pewien kolega na uniwersytecie, który potem nagle zniknął, nie dokończył studiów i okazało się, że siedział w więzieniu.
W Benedykta uderzyła fala gorąca, nagle błysnęła zupełnie nieuzasadniona myśl, że jest to ktoś z misją, ktoś nie całkiem bezpieczny, człowiek o tajnym zadaniu, być może anarchista lub inny, zaraz, zaraz, zobaczył w myślach te tomy, nazwiska... jest to ktoś z trudnego rodzaju ludzi jednostronnych, gardzących literaturą, którym cokolwiek powiedzieć, nawet po ich myśli, zawsze jednak nie sposób dogodzić tak, by powiedzieli: oto stuprocentowa prawda. Zawsze tylko dla siebie zostawiają to super rozpoznanie rzeczywistości, które jest umieszczone wysoko. W najdalszym zakamarku ich posępnego strychu.
Plecami przeleciały mu ciarki, ogarnęła go lekka i pociągająca odraza, może strach, może szczęście bliskiej przyjaźni, opartej, być może, na jego, Benedykta wyższości, wyższości poprzez „niewinność” i przewagę nad człowiekiem o zimnym lęku i ostrożności. Oczekiwał z dreszczem tej jakiejś groźnej nowiny. Poruszył się i skrzypnął w fotelu; oto trafił, jest u kogoś, kto nie może być nikim innym, tylko „kimś” niecodziennym.
Już by żałował, gdyby okazało się inaczej, pomimo strachu.
Zwrócił twarz ku Hieronimowi, Hieronim właśnie chciał go o coś poprosić, o coś, sądząc z wyrazu oczu, niesłychanie ważnego, i zapytał:
— A co pan czyta?
— No tak — odpowiedział z ulgą Benedykt — przeczytałem wszystko. Pan ma zasadniczo rację...
Jak było do przewidzenia, Hieronim skrzywił się na myśl, że ktoś przyznaje mu rację.
— Racja w tym — podjął szybko Benedykt i wykonał równocześnie drobny przeskok w temacie, żeby skorzystać i powiedzieć swoje, to, co naszykował jeszcze wiele dni przedtem, to, o czym myślał i co było do sprzedania na taką okazję, wyjęte z ciągu najgłębszych myśli osobistych. Odpowiadając więc na jedno rekomendował się i mówił o drugim. Z przejęcia wolta zrazu nie wypadła zręcznie.
— Człowiek biedny — zaczął — z natury rzekłbym biedny, w jakiś sposób upośledzony, poczynając dajmy na to od choroby, jest zasadniczo w lepszej sytuacji. Jest w stanie żyć lepiej. Nie mając bowiem szans na życie hałaśliwe, zmuszony jest żyć głębiej, wyobrażeniami. Nie wiem czy jasno? Wyobrażenia zobowiązują...
— Jasno.
— Tak więc: zobowiązują. Gdy się ktoś komuś podoba, nie powinien obiektu dotykać ręką.
— Jasne — powiedział Hieronim z własnej woli.
— Powstaje świat niedotykalnego wyobrażenia. Taka powinna być zasada...
— Niejasne.
— Dlaczego? Wytłumaczę. Jeżeli ktoś komuś się podoba, rzecz jasna wywołuje zachwyt. Jest to stan szczególny i wysoki, pojęcie zachwytu przerasta nas, bo inaczej byśmy go nie dostrzegli. Mamy wtedy poczucie swej... jakby tu? Prosto mówiąc, nigdy bym nie zrywał kwiatów i nie polował, nie zabijał ptaków, nawet ich nie chwytał. Wystarczają mi jako pojęcia. A już najpewniej nie sidliłbym ludzi. Tych, których lubię. Nawet przezornie w praktyce zostawiam przestrzeń między mną a tym, co mi się podoba. Rozmyślną taflę z powietrza, za którą pojęcie rośnie. I wszystko, co mi się podoba, na wszelki wypadek lokuję w tym systemie. Zbieram i gromadzę pojęcia. Taka budowla może stanowić życie, myślę, wcale nie najgorsze. I zabezpieczone. Porównaniami. Wszystko bowiem podlega jedynie porównaniu, nie ma innej miary, porównania są jedynym ludzkim światłem. Wszystkie systemy myślenia, jedyne, co konkretnego, mogą się porównywać. Z porównań wynika wybór. Ja wybrałem obłok. Wiem o tym, że jestem wpółślepy, mnie to nie martwi. Wiem również, że moja ostrożność nie jest tchórzostwem.
— Nie jest?
— Nie jest.
Hieronim słuchał, umiał, jest to rzadkość, umiał słuchać, jest to umiejętność wbrew pozorom niezwykle rzadka, zdolność poddawania się cudzym słowom, zdolność przywoływania cudzej prawdy w słuchaniu, utwierdzania jej drobnymi pytaniami, które podnoszą mówiącego i dają mu prawo. Jest to talent, jeden z większych, poprzez swą bezinteresowność, skromny, wymagający wysiłku większego aniżeli mówienie. Mówić można chwilami byle co, prawdziwy słuchacz byle jak nie słucha. Kłamliwe słuchanie szybciej wychodzi na jaw niż blaga w mówieniu. Umiał także uciąć, dość bezwzględnie, grymaśnie, z posępnym wdziękiem konia, który z przybrudzonego naczynia nie wypije.
Benedykt dostrzegł dezaprobujące światełko w oczach Hieronima i wycofał się, zostawiając temat na lepszą chwilę. Trudno mu było w gorączce mówienia udowodnić, w jakim stopniu odwaga i wyobraźnia stoją w kolizji? Przerzucił się na pytanie poprzednie: co czyta? Jest to szafa samogrająca, zaczął mówić, popadł w szaleństwo mówienia, w nerwy, pośpiech, niczego nie chciał przeoczyć, o niczym nie powiedzieć zbyt pobieżnie, i już mówił, już się plątał, słyszał, jak biło mu serce — zdać z tak potężnego tematu sprawę — starczyłoby na długie miesiące — a on już czuł, jak się powtarza, banalizuje i nie może powstrzymać. Mówił o wszystkim, co go kiedykolwiek zachwyciło, czym był wstrząśnięty, szybko, z obawą, aby Hieronim go nie uprzedził, nie wyrwał jednego bodaj błyskotliwego określenia, nie dopuszczał do głosu, zostawiał tylko miejsce na drobne uwagi, których prawie nie słyszał. Pośpiech produkował banały, czuł to, myśl ścinała się w twaróg, próbował pohamować, lecz jakiś dziecinny entuzjazm kazał mu ustami pełnymi twarogu pleść z uporem i trwać w galopie, żeby tylko nie stanąć, żeby tylko nie zabrakło materiału, którego już brakowało.
Hieronim, gdy akceptował, wtedy właśnie powściągliwie nie wyrażał jasno aprobaty, gdy się nie godził, ukazywał lekutki grymas, rozświetlony błyskiem zdumienia, i wtedy był najbardziej uśmiechnięty. Czyżby złośliwość? Wtrącił kilka zdań, niekompletnych, wiszących w domyślności. Było to przy Husserlu, którego znał. Przy tym nazwisku wydał z siebie coś w rodzaju pomruku, przekąsu, jaśniejszą dezaprobatę, lecz i wspomniał jak gdyby o dyspozycjach psychicznych autora. Niejasno, ale Benedyktowi wydało się, że — znamiennie — mając w pamięci pochodzenie filozofa.
Przerwał swój tok:
— Wspomniał pan coś o Żydach — rzekł spokojnie. — Tak zrozumiałem — zastrzegł się, patrząc w oczy. — Mnie Żydzi nie lubią i nie rozumieją, uważają za prostaka, bo to, co oni wywodzą w dwie godziny, wspinając się po zawiłej ścieżce, ja mówię w minutę, podobno bez smaku. Nie mam tego abstrakcyjnego szyku myślenia, spacerów po oblodzonych szczytach, zanim dojdę do. celu, nie jestem artystą typu spekulanta umysłowego, żyję w świecie normalnych proporcji, blisko ziemi, w trawie, która mi się troi, będąc do końca tylko trawą, ale za to wiem, co jada się łyżką i jak smakuje cyna...
— A gdzież pan tych Żydów tutaj spotyka? — zdumiał się bardzo przytomnie Hieronim. — Ani mi było w myśli — sprostował,, zbyt może pośpiesznie.
— Zdawało mi się; — powiedział bez nacisku Benedykt. — Pewnym ludziom wydaje się, że, jak Pan Bóg, są wszędzie. W malutkiej trawce, wyrosłej spod kamyka, mogą być oni. To znaczy... idea... filozofia ironii, półuśmiechu.
— O! — spojrzał uważnie Hieronim. — Znaczy... — ciągnął ze skraju łóżeczka, które poruszyło się na kółkach — jest pan antysemitą?
— Powiedziałem wręcz coś przeciwnego. To bardzo dużo. Prawie wszystko. Inaczej... Tak, tak — znów się zapalił — pan wspomniał o Dostojewskim. O nienawiści. O szowinizmie. Czy tak? Miał mu pan coś za złe, tak jakby pan wolał, żeby go nie było... Jakby to był produkt szkodliwy dla zdrowia. Chciałby go pan unicestwić i umyć ręce. Pan uważa, że jeśli w jakiejkolwiek rozmowie dojdzie do Dostojewskiego, jest w tym coś żenującego, wstydliwego, i że studenci, egzaltowani studenci podniecają się tym hasłem wtedy, gdy trzeba powiedzieć coś wzniosłego, pustymi słowami, jak o złej miłości, prowadzącej, he, he, do zbrodni... Pan myśli, że Dostojewski skompromitował człowieka i że tego ludzie nie mogą mu darować, a nawet boją się do tego przyznać... — Prosiło się teraz, żeby pociągnąć temat dalej, znów ruszyć jedną z rezerw i wspomnieć o Teorii.
Była jeszcze inna rezerwa, o mniejszej wartości: Filigranowa. Chociaż Filigranową już napoczął, mówiąc o wyobrażeniach. Lecz nie zamierzał wyprzedawać się, w myśl zasady ostrzegawczej: jeden dzień osobowości.
Rezerwą nazywał pewien zapas faktów osobistych, które nie powinny być ujawniane, trzymane w rezerwie, na wielki dzwon chwili zwierzeń, w odpowiedniej chwili wywołują wrażenie. Raz powiedziane tracą wartość, w złej chwili powiedziane są lekkomyślnie stracone. Przedłużaniem przyjemności jest utrzymywanie ich w tajemnicy.
Benedykt spojrzał mu w oczy. W czarne, myślące oczy człowieka, który w najlepszej wierze zarzucił mu antysemityzm. W tej chwili najbliższy był wyznania o swym pochodzeniu. Patrząc z naciskiem, pomyślał, że jeśli istnieje intuicja, tajemnica ta już powinna być nadana. Pot wystąpił mu na skronie. Całe szczęście, że Hieronim nie czuł w ogóle dowcipu, nie słyszał wewnętrznej — poezji jego słów, dwuznacznych znaczeń, że był głuchy. Nie wyczuł także wolt, przekory, nie dostrzegł barykady, której nie kładzie się przecież w takim nawale aż tak bezinteresownie.
Benedykt poczuł przypływ szczęścia...
— Pan źle się poczuł? — zapytał Hieronim.
— Nie! — odpowiedział Benedykt wstając. — Wiem, że czas by pożegnać, ale jeszcze zostanę.
Paliła się lampa gazowa na zaśniedziałej pionowej rurce, po kątach czmychały cienie na miękkich skrzydłach, kapelusz na gwoździu omotał się czernią, jaśniała twarz Hieronima, kanciasta, jakby zmizerniała od samego słuchania.
Benedykta korciło, żeby wspomnieć o Filigranowej jako o zjawisku.
— Niech pana to nie zaskoczy — rzekł — pozornie dziwne jest to, co powiem, ale czy pan zna taki jasny, świetlisty krążek pod oczami? Może on być szerokości dwóch milimetrów, złożony jest ze światła, ukazuje się, gdy głowa przechodzi z cienia w obszar słońca. Ja taki krążek znam, proszę pana.
— Nie rozumiem — drgnął Hieronim.
— Przepraszam, jest to dodatek do tego, co mówiłem poprzednio o pojęciach. Mówiąc teraz, pomyślałem o kobiecie jako o tym właśnie pojęciu.
— A — drgnął raz jeszcze. — O kobiecie, tale, tak, nie wiem, być może, pan mówił o jakieś kobiecie?
— Nie, o pojęciu...
— Ale pan miał coś na myśli.
— Nie, nie miałem. Tylko sobie wyobraziłem.
— Coraz bardziej nie rozumiem.
— Dam temu pokój. Pojęć nie tylko nie należy dotykać, ale także im się sprzeciwiać. Nie prowokować, bo to już jest dotknięcie.
— Pan o czymś pomyślał, czego ja nie rozumiem.
Powiedział, tamten chwycił, nie było sposobu się wycofać:
— Tak, tak. Proszę zrozumieć, jest to tylko zabawa.
— Jaka?
— Powiedziałem już, że, chcąc nie chcąc, żyję wyobrażeniami. Zamiast do teatru idę ulicą, mam swoich znajomych z widzenia, towarzyszę im w myślach, znam dni i godziny, znajduję przyjemność niezaznajomienia się z nimi nigdy. Mój teatr jest prawdziwy, przynoszę do niego moje wyobrażenia i moje jest szczęście, gdy się sprawdzają. I jest wśród nich, w tym tłumie, jedna postać szczególna, poprzez swą antypatyczność, rzekłbym... może nie tak... poprzez niedostępność absolutną, ale po prawdzie nie jest ani miła, ani ludzka. I tylko... dlatego tylko mam ją na oku. To ona stanowi o złym słońcu tego miasta, o jego kiedyś wspomnieniu w przyszłości. Jest młoda, nieprzyzwoicie bogata, najkosztowniejsza osoba, jaką znam, mała i minimalna, zręczna jak sprężyna, ciemna, o błękitnych, skośnych oczach, wściekła i dlatego w sumie nazwałem ją Filigranową. Patrzę na nią i oczekuję jej dnia. Pysk jej jasny w naszym słońcu, zimny w naszym chłodnym powietrzu, skażonym mgłą, w urywku sekundy spotkania stanowi to, co stanowić powinien, siłę tego, co trwa obok nas, skamieniałe, niezależne, niejasne i wredne. Ukazuje się raz na jakiś czas, jednego dnia, w tym samym miejscu, kilka kroków za mostem, zrodzona z powietrza. Z krążkiem wrednego słońca pod niewinnymi oczami. Wredność, to, co mnie pociąga, i bezczelność istnienia. Prawdopodobnie na przegubach rąk ma pomarańczowe połyski, sypie się po niej szkło światła i jest chamska w uczuciach. Gdybyśmy poszli razem, toby pan zobaczył...
— Nie wychodzę z domu — pisnęły kółka łóżka Hieronima. — Niestety — rzekł cienkim głosem. W oczach ukazało się dobrotliwe wyrozumienie, i więcej, ciekawość. Ciekawość: o czym też ludzie myślą? I nawet wstydliwe podpalenie: niech mówi, to nie ja mówię.
— Nie uwierzy pan — rzekł Benedykt — gdy panu opowiem historię mojej dziecięcej emigracji. Jest to historia trudna do uwierzenia. Mając lat dziesięć przekroczyłem granicę i zagrałem rolę głuchoniemego. Zwyciężyłem tych głupców z dziecinną łatwością. Przeszedłem gehennę... Chodzę z gwizdkiem po torach, piszę wiersze nad głową wdowy Frankowskiej, która uważa mnie za kogoś nieprzeciętnego, bo jestem stróżem nocnym.
Można się było spodziewać, Hieronim spytał:
— Dlaczego głupców?
— Opowiem jutro. Czy można? Panu pierwszemu wszystko opowiem.
— Bardzo proszę.
Oknem napłynęły już krążki nocy, wydawało się, że tam na dole ksiądz drepcze wciąż wokół posążka i zamiata sutanną chodniczek, starannie, po księżowsku wyłożony płytami w zieleni.
Ktoś wyszedł za nim na schody i dogonił na półpiętrze. Był to ten z drgawkami, o twarzy zmęczonego prymasa kapeli cygańskiej. Zatrzymał Benedykta chwytając za rękaw:
— Pan wybaczy — poprowadził za rękę na półpiętro niżej.
— Świetny chłopiec, prawda? — zapytał znienacka.
— O tak.
— Gorące serce, uczynność niebywała. Czuły na ból, dyskretny, myślący, może nadmiernie — patrzył w oczy.
— Pan Hieronim wydaje mi się człowiekiem niezwykłym.
— Zmuszony jestem zapytać — odwrócił twarz — czy nie byłby pan łaskaw użyczyć mi pewnej kwoty w formie pożyczki do jutra, wedle uznania? Nie kładę nacisku, jeśli nie, rozstaniemy się w dyskrecji, o którą jedynie proszę.
— Ależ! — Benedykt sięgnął do kieszeni.
— Proszę bez pośpiechu — spojrzał. — Jestem recenzentem, pisuję pod pseudonimem Augiasz, żeby nie brudzić nazwiska.
— Z największą przyjemnością — zaczerwienił się Benedykt wysupłując z pularesa najpoważniejszy banknot.
— Proszę się zastanowić — ostrzegł tamten. — To pańskie prawo.
— Pan żartuje — obruszył się Benedykt. Wręczył banknot, nie patrząc na proszącego.
Nieszczęśliwie dziś po wypłacie była to prawie cała pensja.
Tamten wziął i zatrzymał w ręce jak kruche ciastko.
— Wobec tego — rzekł — przepraszam. Pan pewno pomyślał, że umyślnie wspomniałem o tej dyskrecji, żeby pana zobowiązać?
— Nie pomyślałem.
— Ale ja tak pomyślałem. Pewno uważa pan mnie za starego maniaka.
— Nie uważam.
— Jestem. Szczerze mówię, że jestem maniakiem. Był kiedyś majątek, dzisiaj herbatka i nerwy. Trochę wiedzy o życiu. Trochę! — parsknął bolesnym śmieszkiem. — Nic darmo, nauczyły mnie tego Teutony, w zamian ostrzegę pana przed Hieronimem. Jest to człowiek zacny, lecz skryty. Opętany ideą, chory, śmiertelnie chory, nad grobem. Postanowił zbawić ludzkość. Nigdy mi o tym nie powiedział, ale ja się domyślam. Myśli, przemyśliwuje, a i kontakciki... — szepnął. — Nic o tym nie wiem — rzekł głośno. — Ot, wszystko, co mogę panu powiedzieć, nie fantazjując. Reszta jest, jak wiadomo, milczeniem, o które jeszcze raz proszę. Pan oczywiście zna się na żartach — posłał drgające spojrzenie, które mogło znaczyć: wątpię. — Pan oczywiście moje dwuznaczne opowiadanie przyjął właściwie, prawda? Ot, żeby z panem kontakcik nawiązać. C’est tout.
Wycofał się, pobiegł schodami i zaraz wrócił. Trzymał banknot w ręce, był wzburzony:
— No nie, no nie! — wołał, zawczasu powiewając papierkiem. — Żadnej krzywdy! Pan się zagalopował, a może ja pana nastraszyłem? Niech mnie Bóg strzeże! Wszyscy jesteśmy ludźmi ubogimi i musimy się szanować. O bagatelną sumkę prosiłem — wetknął Benedyktowi papierek w rękę. Czekał na drobniejszy banknot. Benedykt w milczeniu wysupływał.
— O tak — skwitował tamten — teraz jest w granicach przyjacielskiej przysługi. Czy mnie pan dobrze zrozumiał? Różnie w życiu bywa. Moją specjalnością jest dobra rada. Z życia wielkiego świata. — Zaświeciła mu twarz, pąsy pogoniły po jej suchych bruzdach.
Chwycił poręcz i jak kot zniknął.
Benedykt poszedł w stronę bulwarów.
Już się przerzedziło, poruszył się wiatr, niósł pył piaskowy, pył leciał nisko przy płytach chodnika, jak zamieć, i zgrzytał pod butami. Ułożony z białych krystalicznych kamieni chodnik biegł w nieskończoność. Na zakręcie stały dźwigi portowe, a perforowane niebo załamywało się w tym miejscu i ukazywało płomień pod monstrualnym pomnikiem Bismarcka.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.