Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ! — Benedykt sięgnął do kieszeni.
— Proszę bez pośpiechu — spojrzał. — Jestem recenzentem, pisuję pod pseudonimem Augiasz, żeby nie brudzić nazwiska.
— Z największą przyjemnością — zaczerwienił się Benedykt wysupłując z pularesa najpoważniejszy banknot.
— Proszę się zastanowić — ostrzegł tamten. — To pańskie prawo.
— Pan żartuje — obruszył się Benedykt. Wręczył banknot, nie patrząc na proszącego.
Nieszczęśliwie dziś po wypłacie była to prawie cała pensja.
Tamten wziął i zatrzymał w ręce jak kruche ciastko.
— Wobec tego — rzekł — przepraszam. Pan pewno pomyślał, że umyślnie wspomniałem o tej dyskrecji, żeby pana zobowiązać?
— Nie pomyślałem.
— Ale ja tak pomyślałem. Pewno uważa pan mnie za starego maniaka.
— Nie uważam.
— Jestem. Szczerze mówię, że jestem maniakiem. Był kiedyś majątek, dzisiaj herbatka i nerwy. Trochę wiedzy o życiu. Trochę! — parsknął bolesnym śmieszkiem. — Nic darmo, nauczyły mnie tego Teutony, w zamian ostrzegę pana przed Hieronimem. Jest to człowiek zacny, lecz skryty. Opętany ideą, chory, śmiertelnie chory, nad grobem. Postanowił zbawić ludzkość. Nigdy mi o tym nie powiedział, ale ja się domyślam. Myśli, przemyśliwuje, a i kontakciki... — szepnął. — Nic o tym nie wiem — rzekł głośno. — Ot, wszystko, co mogę panu powiedzieć, nie fantazjując. Reszta jest, jak wiadomo, milczeniem, o które jeszcze raz proszę. Pan oczywiście zna się na żartach — posłał drgające spojrzenie, które mogło znaczyć: wątpię. — Pan oczywiście moje dwuznaczne opowiadanie przyjął właściwie, prawda? Ot, żeby z panem kontakcik nawiązać. C’est tout.
Wycofał się, pobiegł schodami i zaraz wrócił. Trzymał banknot w ręce, był wzburzony:
— No nie, no nie! — wołał, zawczasu powiewając papierkiem. — Żadnej krzywdy! Pan się zagalopował, a może ja pana nastraszyłem? Niech mnie Bóg strzeże! Wszyscy jesteśmy ludźmi ubogimi i musimy się szanować. O bagatelną sumkę prosiłem —