Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Hieronim I

W  godzinach wieczornych bulwarem kursował tłumek tragarzy portowych. O plecach oczywistych jak stół. Siła pleców wyrastała im już z gęstego tyłka. Tyłek falował radośnie. Kursował też tłumek innych wycirusów. I kolorowych dziewcząt. W masie i mroku wyglądały, lecz spojrzeć sztuka po sztuce, żadna nie była do przyjęcia, a spojrzeć jeszcze bliżej, każda była straszna, zaprawiona rozmiękłym, mydlanym wiatrem i farbką do prania. Ale z daleka, znów w masie, stanowiły rój falujących maków w mglistym polu. Usianym latarniami o porcelanowych, klinicznych kloszach, perforujących czarne niebo, głuche jak spód osmolonego garnka.
Niebo odbijało tupot butów. Drewniane buty szły po kamieniach w kołowrocie bez wyjścia. Te same twarze wracały. Kilka knajp świeciło okienkami, coraz niżej, z jednej wpadało się już wprost do wody.
Dzień i noc płynęły wodą żółte trociny z tartaku, zakwaszone białą pianką z jazu, w nocy białe, a pianka z czarnymi okami, szara.
Na ogół było tu cicho i wydawało się, że tłum idąc szemrze tajną modlitwę.
Dwa tygodnie temu wywołał ktoś zbiegowisko. Ktoś stał pośrodku gawiedzi i krzyczał, klął, bluźnił, rzecz wielka, wzywał Boga na świadka swej krzywdy. Nikt tutaj nigdy Boga nie szargał.
Benedykt przyspieszył kroku, przebił się przez tłumek i spojrzał; widział go już przedtem kilka razy, był to ślepiec, żebrak, może włóczęga, w czarnych, wciśniętych w oczodoły okularach, w szynelu, z laską o żelaznym szpikulcu.
Trafił na moment schyłkowy, występ miał się ku końcowi. Wszystko nosiło cechy występu, żebrak był pijany i rozdrażniony,