Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszyscy studenci o nim rozmawiają. Pierwszy stopień wtajemniczenia i lotu w wyżyny... Drżą łydki studentów. Ci, którzy mówili dotąd wyraźnie, seplenią i stają się pensjonarkami w przededniu pierwszej miłości. Szczęśliwie jest to i ostatnia. Kogo pan jeszcze wymieni?
— Więc pan... niestety?
— Tak.
— Więc pan nie uwielbia?
— Uwielbiam. Po to on pisał. Wzrusza nas i przeraża, jemu najbardziej na tym zależało. Chylę głowę, czy jak to się mówi? Ale to nie ma nic wspólnego z moim systemem myślenia. Z moją próbą myślenia.
Myślenia? Ktoś już mu tak mówił. Pewien kolega na uniwersytecie, który potem nagle zniknął, nie dokończył studiów i okazało się, że siedział w więzieniu.
W Benedykta uderzyła fala gorąca, nagle błysnęła zupełnie nieuzasadniona myśl, że jest to ktoś z misją, ktoś nie całkiem bezpieczny, człowiek o tajnym zadaniu, być może anarchista lub inny, zaraz, zaraz, zobaczył w myślach te tomy, nazwiska... jest to ktoś z trudnego rodzaju ludzi jednostronnych, gardzących literaturą, którym cokolwiek powiedzieć, nawet po ich myśli, zawsze jednak nie sposób dogodzić tak, by powiedzieli: oto stuprocentowa prawda. Zawsze tylko dla siebie zostawiają to super rozpoznanie rzeczywistości, które jest umieszczone wysoko. W najdalszym zakamarku ich posępnego strychu.
Plecami przeleciały mu ciarki, ogarnęła go lekka i pociągająca odraza, może strach, może szczęście bliskiej przyjaźni, opartej, być może, na jego, Benedykta wyższości, wyższości poprzez „niewinność” i przewagę nad człowiekiem o zimnym lęku i ostrożności. Oczekiwał z dreszczem tej jakiejś groźnej nowiny. Poruszył się i skrzypnął w fotelu; oto trafił, jest u kogoś, kto nie może być nikim innym, tylko „kimś” niecodziennym.
Już by żałował, gdyby okazało się inaczej, pomimo strachu.
Zwrócił twarz ku Hieronimowi, Hieronim właśnie chciał go o coś poprosić, o coś, sądząc z wyrazu oczu, niesłychanie ważnego, i zapytał:
— A co pan czyta?