Wykolejony

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Wykolejony
Pochodzenie Nowele
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia «Kraju»
Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Thrown Away
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wykolejony.


«And some are sulky, while some will plunge.
(So ho! Steady! Stand still, you!)
Some you, must gentle, and some you must lunge.
(There! There! Who wants to kill you?)
Some — there are losses in every trade —
Will break their hearts ere bitted and made,
Will fight like fiends as the rope cuts hard,
And die dumb-mad in the breaking-yard».
Toolungala Stockyard Chorus.












Wychować chłopca, jeśli ten chłopiec sam sobie ma torować drogę przez świat i życie, pod kloszem, jak to mówią, jest rzeczą arcy niemądrą. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto wpadnie w biedę, której mógł uniknąć, a sama nieświadomość istoty rzeczy pozbawi go równowagi i częstokroć przywiedzie do rozpaczy.
Niech szczenię gryzie mydło i liże świeżo wyszuwaksowane buty, i owszem. Gryźć będzie i lizać zanim się przekona, że mu to szkodzi i smakować przestanie. Pierwszy lepszy pies stary nauczy go niebezpieczeństwa targania uszu psom dużym i po przebytem doświadczeniu, po sześciu miesiącach, szczenię będzie wytresowane, o poskromionym apetycie. Gdybyśmy je aż do dojrzałości trzymali zdala od mydła, szuwaksu i psów starych, o wiele drożej musiałoby przypłacić spóźnioną naukę. Tak i z wychowaniem pod kloszem. Porównanie dosadne nieco lecz wierne.
Był razu pewnego chłopiec pod kloszem chowany aż do skutku, to jest aż go pedagogiczny ten system zabił na śmierć. Pod czujnem okiem rodziców pozostawał od urodzenia po dzień wejścia do Sandhurst. Prywatny piastun ćwiczył go we wszelkich dozwolonych naukach. To, czego się potem, w Sandhurst, po nad program nauczył, nie idzie w rachubę. Mydło i szuwaks pobudziły jego ciekawość i — apetyt. Skosztował ot tak, niby, trochę, troszeczkę i już do domu wrócił mniej — biały. Nastąpiła przerwa, gwałtowna scena z rodzicami, którzy mieli przecie prawo więcej od niego wymagać, zatem całoroczne rekolekcje zdala od świata i jego gorszących pokus, w zapadłej mieścinie, w garnizonie, gdzie wszyscy junkrowie byli nieletni, a władzę dzierżyły stare baby, wreszcie wyjazd do Indyj. Tu, sam już na sobie winien był w zupełności polegać.
Otóż tu, bardziej niż gdziebądź, nic nie warto brać do serca, nic — oprócz słonecznych w południu promieni. Tu praca i energja zabijają tak samo jak swawola i pijaństwo; flirt, wobec ustawicznych rozłączeń i bezpowrotnych odjazdów, mniej jeszcze niż gdzieindziej waży; praca na nic się nie zda, gdyż człek sądzony bywa z pozorów i wad swych wybitnych, gdy z cnót jego inni zbierają zasługę. Niedbałe wypełnianie obowiązków blednie przy ogólnem bardziej niedbałem tam, gdzie nieudolność raczej toruje drogi. Rozrywka sama, powtarzając się codziennie, powszednieje i wzmaga się tylko w stosunku do wygranej sumy. Choroba? Ależ tam ludzie chorują i padają jak muchy, a zanim członki zmarłego ostygną, już jego miejsce zajęte. Nie, nic tu nie waży, nic, oprócz urlopu i dodatkowej gaży — o! tym wagi dodaje nadzwyczajna ich rzadkość. Kraina to zapadła, opuszczona, kutcha. Ludzie posługują się tu przy pracy bardzo jeszcze niedokładnemi narzędziami. Pozostaje jeno, nie biorąc tu nic do serca, zmykać, gdy się tylko da, tam, gdzie rzecz każda na właściwem jest miejscu, rozrywka rozrywką i gdzie o dobre imię ubiegać się warto.
Lecz chłopak ten — historja zresztą stara jak szczyt Himalai — wszystko brał na serjo i wszystko do serca, a że był śliczny, więc go pieszczono. I to wziął na serjo, ubiegając się o względy kobiet, o które ubiegać się zbytecznem było. Swobodne życie w Indjach zachwycało go! Bawił się z całym zapałem podchorążego! Konie, wyścigi, tańce, biesiady pochłaniały go. Pożerał je, nieprzymierzając, jak szczenię mydło, tylko — zaczął zapóźno, nie znał miary i wagi, a przytem pojąć nie mógł, dlaczego nie spotyka go uznanie, uwaga, do jakich przywykł w domu? Dziwiło go to, trwożyło, dotykało, to też obrażał się na kolegów o lada co, a będąc bardzo wrażliwym, kłótnie te i obrazy brał do serca i chował w pamięci. Gry towarzyskie, gimnastyka, karty, rozrywki zdrowe po pracy, pociągały go jako nowość i jako nowość opłacał je — zadrogo.
Straty wziął do serca. Z góralskim jakimś konikiem związał więcej dumy i nadziei niż niejeden z pierwszą w Derby nagrodą. O mało nie oszalał, gdy go nadzieje zawiodły. Pochodziło to w części z braku doświadczenia, ot, poprostu, warczenie szczenięcia na cień padający od komina! Po części ze straty równowagi przy zderzeniu domowego klosza z życiem bez wędzidła. Nikt bo go nie ostrzegł o mydle i szuwaksach przeróżnych! Ojcowie wzdragają się zwykle przed ukrytemi w ostrzeżeniach samych zasadzkami. Aż żal było biedaka, tak się rozbijał i krwawił o lada przydrożne kamienie.
Gorączkowy szał trwał z pół roku, to jest przez chłodny sezon. Sądziliśmy, że upały, strata zdrowia i pieniędzy, okaleczenie stajni, uśmierzą go, jak to bywa dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto, o czem przekonać się łatwo — w Indjach zwłaszcza. Tym razem rachuba zawiodła, dzięki właśnie wrażliwości, o której mówiliśmy powyżej. Trudno nam tu orzec, jak go głęboko dotknąć mogły rzeczy w istocie swej nie tak znów ostatecznie nieodwołalne. Może tylko nadszarpnięty finansowo, fizycznie i moralnie, potrzebował nieco pobłażania i pieczołowitości. Może go uleczyć mogło jedno spokojne lato, a finansową równowagę przywrócić jedna wygrana. Nie wiem. Nie musiało mu się tak zdawać. Uważał się za zgubionego. Pułkownik, wedle swego zwyczaju, zburczał go ostro przy końcu zimy. I to, nieboże, wziął do serca!
To co nastąpi, stanowi ciekawy przyczynek, jak dalece zależymy jedni od drugich i jesteśmy wzajemnie odpowiedzialni. Jedno niebaczne, bezmyślne słówko pewnej kobiety przechyliło szalę. Było to w zwykłej rozmowie, której powtarzać nie warto. Pod słówkiem tem krew oblała mu czoło. Przez trzy dni nikt go nie widział, po trzech dniach prosił o parodniowy urlop. Wybierał się na polowanie o mil trzydzieści, w okolicy niezamieszkałego podówczas domu inżyniera wodnej komunikacji. Wieczorem, przy wspólnym oficerskim stole, weselszy był i rozmowniejszy niż kiedybądź. Opowiadał, że się wybiera na grube zwierzę i strzelać będzie celnie. Wyjechał około północy. Smieliśmy się i żartowali z niego. Kuropatwy! Piękna mi gruba zwierzyna! A wiedzieliśmy przecie, że w rzeczonej miejscowości nic nie ma prócz kuropatw.
Smieliśmy się jeszcze i żartowali, gdy nazajutrz rano jeden z majorów z krótkiego wrócił urlopu. Ale major nie śmiał się. Lubiał chłopca tego, kilkakrotnie usiłował przywieść go do porządku. Słuchając o tej wyprawie w odludną okolicę na «grube zwierzę», brwi ściągnął i natychmiast udawszy się do mieszkania nieobecnego towarzysza, całe je przetrząsnął.
Wróciwszy do klubu, mnie samego zastał w sali jadalnej.
— Wybrał się, mówicie, na polowanie — rzekł major. Potrzebneż są na polowaniu: rewolwer i przyrząd do pisania?
— Nie ma w tem sensu — rzekłem, domyślając się czegoś.
— Jest sens czy nie ma — ciągnął major — nie w tem rzecz. Niespokojny jestem i jadę wślad za nim natychmiast.
A po chwili spytał mię:
— Słuchaj — potrafiłbyś łgać?
— Wszak to mój zawód — odrzekłem.
— Więc zgoda — mówił major — będziesz mi towarzyszył. I my, rozumiesz! i my jedziemy na dzikie kozy. Spiesz się, bierz szynel i fuzję.
Znałem majora, wiedziałem, że słów na marne tracić nie lubi. Po chwili broń i zapasy były w zaprzężonym wozie.
Major odprawił stangreta. Wolał sam powozić. Przez miasto jechaliśmy zwolna, za miastem rozpuściliśmy konie. Indyjskie koniki słuchają bata i ostrogi; w trzy godziny przelecieliśmy trzydziestomilową przestrzeń[1], konie o mało nie padły.
Raz zauważyłem:
— Po co taki pospiech?
— Pomyśl — odrzekł rozważnie major — on tam sam, samusieńki, od dwóch, czterech, czternastu godzin! Straszny mię dręczy niepokój.
Niepokój udzielał się i mnie. Pomagałem majorowi gnać konie.
Przybywszy pod bramę domu, wołaliśmy na służbę. Nie było nikogo. Wchodząc, wołaliśmy głośno naszego towarzysza. Głuche milczenie!
— Eh! wyszedł na polowanie — mówiłem.
Wtem w jednem z okien dostrzegłem światło palącej się lampy. Godzina była czwarta popołudniu. Zatrzymaliśmy się na ganku, dech wstrzymując. Z wnętrza domu, jak z ula, dolatywało brzęczenie much. Major odkrył głowę, weszliśmy milcząc i ostrożnie.
Martwe zwłoki leżały zimne śród pustej, bielonej komnaty. Rewolwer rozsadził czaszkę. Fuzji nie wyjęto z futerałów, pościel była nietkniętą, na stole teka i rozrzucone fotografje... Ha! ukrył się ze śmiercią niby szczur zatruty.
Major mruczał pod wąsem: «Biedne dziecko! biedne djablątko!» — a zwrócony do mnie, rzekł:
— Liczę na twą pomoc.
Zrozumiałem w czem rzecz. Podszedłem do stołu, usiadłem, zapaliłem cygaro i zacząłem przeglądać papiery; major stał za mną i patrząc mi po przez ramię, powtarzał:
— Spóźniliśmy się! Biedne dziecko, biedne djablątko! Tak daleko od ludzi, jak szczur w norze.
Przybywszy tu, spędził zapewne resztę nocy na pisaniu listów: do pułkownika, do rodziców, do jakiegoś tam w ojczyźnie dziewczęcia. Natychmiast potem musiał się zastrzelić i leżał tak martwy od godzin kilku.
Czytałem kartę za kartą, w miarę jakem je kończył, podając majorowi.
Teraz dopiero widzieliśmy, jak dalece towarzysz nasz brał wszystko do serca i wszystko na serjo. Pisał o «hańbie, której przeżyć nie zdoła, o upadku bez powstania, o niestartej plamie, o zmarnowanem życiu». Były tam inne, jeszcze bardziej poufne zwierzenia dziecka przed rodzicami, których druk tykać nie powinien. Najbardziej rozdzierający był list do pozostałego w ojczyźnie dziewczęcia. Coś mię w gardle dusiło, gdym przedśmiertne to odczytywał pisanie. Major nie usiłował nawet łez powstrzymać, otwarcie ocierał oczy, co zresztą wzmagało mój dla niego szacunek. Listy to były zaprawdę straszne, rozdzierające, kamień poruszyć mogły. Naraz znikły nam z pamięci wady, wybryki szaleńca, a tylko leżały przed nami martwe jego zwłoki, a w ręku drgały nam zapisanego przezeń papieru ćwiartki. Możnaż było te listy wysłać pod wskazanym adresem? Przeszyłyby jak zatruta strzała ojcowskie serce i zabiły matkę, zdmuchując jedyną pozostałą jej pociechę: wiarę w syna.
Major ostatniej doczytał karty i otarł oczy.
— Niepodobna — rzekł — skalać poczciwe angielskie gniazdo. Pisanie to na nic! Co tu począć?
— Powiedzmy, że zmarł na cholerę — radziłem — żeśmy tu właśnie z nim byli. Nie ma czasu przebierać w środkach.
I rozegrała się najkomiczniej ponura scena, w jakiej kiedybądź uczestniczyłem: fabrykowaliśmy fałszywe, a na oczywistości jakoby oparte sprawozdanie z całego wypadku, aby złagodzić cios godzący w nieznaną nam rodzinę naszego towarzysza, a pamięć jego osłonić; układałem pracowicie całe szeregi kłamstw, nadając im pozór prawdopodobieństwa. Major dorzucał tu i owdzie słówko, a tymczasem zapisane przez samobójcę papiery rzucał w ogień. Wieczór zapadał ciężki, pochmurny, upalny. Lampa dogorywała. Udało mi się wreszcie z trudnego wybrnąć zadania. Dokument był gotów i stało, czarno na białem stało, jako to przedwcześnie zgasły towarzysz nasz wzorem był cnót i doskonałości wszelakich, chwałą swej chorągwi, towarzyszy ulubieńcem, jako otwartą i szczytną przed sobą miał karjerę. I czarno na białem stało, jakeśmy go w nagłej pielęgnowali chorobie i jako bez cierpień zgasł na ręku naszem. Sama myśl o tych, co dokument ten czytać mieli, przejmowała mię zimnem do szpiku kości. Musiało jednak być coś dziwacznego w tej pełnej ponurej grozy scenie, gdyż śmiech kurczył mi usta, z przebiegającemi mię dreszczami dziwnie się jakoś zlewając. Major zadecydował, że wypada się ogrzać.
Wyciągnęliśmy butelkę z whisky. Wstydzę się wyznać, ileśmy, zanim dokument ostatecznie zredagowanym został, wychylili kieliszków. Whisky nie działało jednak. Zdjęliśmy z trupa zegarek, dewizkę, pierścionki.
— Wypadałoby dodać pukiel włosów — zauważył major — kobietom zależy na tem.
Ha! Gdybyż to można było znaleźć choć jedno odpowiednie pasmo! Szczęściem i major był brunetem. Oderznąłem mu nad skronią scyzorykiem pukiel włosów. Ręka mi drżała, a śmiech mię dławił. Z majorem nie lepiej było, a obaj wiedzieliśmy, że najgorsze jeszcze nie załatwione. Opieczętowaliśmy wszystko: fotografje, zegarek, dewizkę, pierścionki, no — i pukiel włosów majora, wszystko lakiem, wyjętym z własnej teki zmarłego.
Teraz dopiero major chciwie zaczerpnął powietrza.
— Na Boga! — rzekł zdławionym głosem — wyjdźmy ztąd choć na chwilę. Zastanówmy się, co dalej począć.
Wyszliśmy i przez godzinę chodziliśmy nad kanałem. Potem, zanim się wzniósł księżyc, jedliśmy i pili... Niech mię kto spyta, jak się czują zbójcy po dokonanem morderstwie, a odpowiedzieć potrafię chyba! Ostatecznie wróciliśmy do pokoju z płonącą w nim lampą i tą drugą rzeczą. Trzeba się było wziąć do drugiej połowy naszego zadania. Szczegóły wolę przemilczeć — za okropne — dość, żeśmy zmuszeni byli spalić i łóżko i wyściełającą pokój matę, a popioły wsypać do kanału. Zanim major dokonywał reszty, pobiegłem do poblizkiej wioski po dwie motyki. Ludziśmy nie przyzwali. Kopiąc pracowicie dół, przypominaliśmy sobie z majorem wszystko, cośmy przypomnieć mogli z rytuału żałobnego. Nie wiem, o ile pamięć nas nie zawiodła w nim, że do modłów, nie tak to znów bardzo prawidłowych zapewne, dodaliśmy, w żadnym rytuale nie umieszczone, westchnienie o spokój dla tej młodej, a tak okrutnie poszarpanej duszy.
Zasypawszy dół, wróciliśmy — nie do domu, o, nie! na werandę tylko, by spocząć nieco. Upadaliśmy ze zmęczenia.
Gdy rano zbudziliśmy się, rzekł major:
— Musimy tu, widzisz, pozostać jeszcze do jutra. Trzeba mu przecie dać czas przyzwoicie umrzeć. Powiemy, że umarł dopiero dziś rano. Prawdopodobniej to będzie wyglądać.
— W takim razie — odrzekłem — zarzucić nam mogą, żeśmy jego zwłok nie odwieźli do garnizonu.
Major zastanowił się.
— Aha! Umarł na cholerę. Okoliczni mieszkańcy, wystraszeni, nie chcieli dostarczyć nam wozu.
— Prawda! Zapomnieliśmy byli o naszym, i konie, zostawione same sobie, musiały dawno zawrócić do domu.
I tak cały jeden jeszcze dzień długi, duszny, spędziliśmy w domku Spoczynku nad kanałem. Popołudniu zaszedł był jakiś indjanin. Usłyszawszy, że sahib zmarł z cholery, drapnął ile mu sił stało. O zmroku major mówił mi, że go nieraz zdejmował niepokój o naszego chłopca. Opowiadał o doszłych i niedoszłych samobójstwach historje, od których włosy na głowie powstawały. Wszak sam, w młodości, wkrótce po przybyciu do Indyj, zanim się zżył z psiem tem życiem, stawał u samych nieodwołalnych wrót, które wczoraj towarzysz nasz przekroczył. Dlatego też rozumiał, co się w jego duszy dziać mogło! I mówił, jak to młodzież zdjęta skruchą, przesadza doniosłość win spełnionych i upadków przebytych. Rozmawialiśmy tak późno w wieczór, powtarzając ustawicznie smutną historję naszego towarzysza. Skoro księżyc wszedł, zabraliśmy się z powrotem do garnizonu. Szliśmy noc całą i doszliśmy zaledwie o szóstej rano. Upadając ze zmęczenia, udaliśmy się wprost do mieszkania zmarłego, by rewolwer, z odpowiednią i kompletną ilością nabojów, jako też tekę i przybory do pisania odłożyć na miejsce. Potem składaliśmy raport pułkownikowi, przyczem doświadczaliśmy takiego wrażenia, jak gdybyśmy byli zabójcami naszego towarzysza. Teraz dopiero mogliśmy się położyć i spaliśmy jak zabici dobę całą.
W opowieść naszą uwierzono na tak długo, jak tego była potrzeba, bo po dwóch tygodniach nikt już o nieboszczyku nie myślał. Ten i ów zarzucał wprawdzie majorowi, czemu nie przywieziono zwłok do garnizonu, by uczcić je pysznym pogrzebem ze wszystkiemi oficerskiemi honorami.
Najsmutniejszem następstwem były listy jego matki do majora i do mnie. Listy, ot z takiemi wysiękami łez nad niemi przelanych. Pisała nam nieboga, że «wdzięczność» za naszą «dobroć» do grobowej przechowa deski.
Co prawda, miała za co być nam wdzięczną — nie w tym jednak, nie w tym kierunku, jak sądziła.








  1. Mile angielskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.