Wspomnienia i przygody/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom I
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


V
PODRÓŻ DO AFRYKI ZACHODNIEJ
Statek „Mayumba“. — Niepogoda. — Niebezpieczeństwo. — Hanno i jego opis podróży. — Atlantyda. — Kraina śmierci. — Żółta febra. — Dziwna ryba. — Misjonarze. — Niebezpieczeństwo zbytku. — Warjacki czyn. — Pożar okrętu. — Z powrotem w Anglji.

Jednym z moich zamiarów po otrzymaniu dyplomu była podróż na okręcie w charakterze lekarza; dawało to sposobność rozejrzenia się po świecie i zarobienia trochę grosza, bez którego trudno mi było myśleć o rozpoczęciu praktyki na własną rękę. Dwudziestokilkuletniego lekarza nikt nie bierze na serjo a chociaż wyglądałem na więcej, musiałem pomyśleć o sposobie spędzenia kilku lat najbliższych. Plany moje były bardzo ogólnikowe; gotów byłem wstąpić chwilowo do armji, do marynarki, lub do służby w Indjach, byle tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Nie spodziewałem się znaleźć miejsca na statku osobowym i niemal zapomniałem, że podałem swe nazwisko na liście kandydatów jednej kompanji okrętowej, kiedy nagle otrzymałem telegram, wzywający mnie do Liverpool, dla objęcia stanowiska lekarza na okręcie Mayumba, należącym do „African Steam Navigation Company“ i wyruszającym niezwłocznie w podróż do wybrzeża Afryki Zachodniej. W ciągu tygodnia stanąłem na miejscu wezwania a dnia 22 października 1881, ruszyliśmy w podróż.
„Mayumba“ był miłej powierzchowności mały parostatek, pojemności około 4.000 tonn; w porównaniu z 200-tonnową „Nadzieją“ wydawał się olbrzymem. Był to statek handlowy, wożący różnorodny zapas do Afryki a przywożący stamtąd olej palmowy, orzechy palmowe, kość słoniową i inne produkty tropikalne. Posiadał on miejsce dla jakichś dwudziestu do trzydziestu pasażerów, których zdrowie powierzono mej pieczy, za cenę dwunastu funtów miesięcznie. Obycie z morzem bardzo mi się przydało, gdyż wyruszyliśmy podczas okropnej burzy, która po opuszczeniu przez nas Kanału Mersey, przybrała taką gwałtowność, że na noc musieliśmy się schronić do Holyhead. Następnego dnia przy fatalnej niepogodzie puściliśmy się dalej. Mam po dziś niezbite przekonanie, że ocaliłem statek od nieszczęścia, kiedy bowiem stałem w pobliżu marynarza pełniącego straż, nagle dostrzegłem w przerwie mgły zarys latarni morskiej. Nie lubię czynić niepotrzebnego alarmu, lecz, mając przekonanie, że okręt powinien być dobrze na prawo od latarni, dotknąłem ramienia strażnika i ukazując mu mglisty zarys latarni, zapytałem: „Czy to w porządku?“ Biedak o mało nie podskoczył, gdy oko jego spoczęło na wskazanym przedmiocie; krzyknął gromko na załogę i wydzwonił sygnał do maszynisty. O ile pamiętam, latarnia nosiła nazwę Tuskar i statek nasz pędził prosto na jej skalne fundamenty, skryte w gęstej ulewie i mgle.
Do kapitanów miałem jakieś szczęście, gdyż Gordon Wallace, kapitan Mayumby był jednym z najlepszych, jakich spotkałem, tak, że utrzymywałem z nim stosunki przyjazne przez długi czas później. Pasażerowie nasi przeważnie płynęli na Maderę; było jednak kilka miłych pań, które się udawały do portów wybrzeża afrykańskiego, tudzież kilku niemiłych handlarzy murzynami, którzy jako stali pasażerowie kompanji, musieli być tolerowani. Niektórzy z tych handlarzy mieli ogromne dochody, wynoszące po kilka tysięcy funtów rocznie, będąc jednak ludźmi bez kultury, wydawali pieniądze na rozpustę, pijaństwo i niedorzeczne zbytki. Pamiętam, że jednego z nich żegnała w Liverpoolu cała gromada dam półświatka.
Burza towarzyszyła nam całą drogę w Kanale i Zatoce, co zdaje się jest rzeczą normalną w tej stronie, w tej porze roku. Wszyscy chorowali, więc nie mogłem próżnować. Lecz doczekaliśmy się pięknej pogody jeszcze przed przybyciem do Madery. Kto przez cały tydzień brodził po kostki w wodzie, ten umie ocenić przyjemność spaceru po suchym pokładzie. Podczas niepogody brakowało mi bardzo tego garnituru, który nosiłem podczas wyprawy na wieloryby, tem więcej, że, zaledwieśmy zakosztowali pogody, dopadła nas burza gorsza od poprzedniej; całe szczęście, że płynęliśmy z wiatrem; co chwila jednak zalewała nas olbrzymia grzebieniasta fala atlantycka, fosforyzująca podczas nocy, tak, że zdawało się, iż pokład zalewa ogień. To też z radością ujrzeliśmy po tygodniu takiej burzy porwane szczyty górskie Porto Sancto, leżącego nieopodal Madery i z uczuciem ulgi zarzuciliśmy kotwicę w zatoce Funchal. Było już ciemno, kiedyśmy zawinęli do portu, lecz światła domów miejskich dodawały nam otuchy. Ciemny horyzont przerzynała tęcza księżycowa, zjawisko, którego nie widziałem ani przedtem, ani później.
Następnem miejscem naszego postoju była Teneryfa, a raczej port tej wyspy Santa Cruz. W tych czasach prowadził ten port wielki handel koszenilą (cochineal), produkowaną z owadu hodowanego na kaktusach. Zasuszone, dostarczały one barwika tak cennego, że paczka tych owadów kosztowała wtedy przeciętnie 350 funtów; przypuszczam, że obecny przemysł anilinowy w Niemczech zabił ten handel tak doszczętnie, jak przemysł mineralny zabił wyprawy łowieckie na wieloryby. W dzień później stanęliśmy w Las Palmas, skąd, patrząc wstecz, można się rozkoszować widokiem słynnego szczytu Teneryfy, oddalonego o jakieś sześćdziesiąt mil. Opuściwszy Las Palmas, znaleźliśmy się w najrozkoszniejszej części oceanu, rzadko wzburzonego, lecz zawsze falującego i spienionego, z niebem stale wypogodzonem. Z dnia na dzień upał wzrastał, a kiedyśmy dotarli do wyspy De Los przy wybrzeżu Sierra Leone, zacząłem zdawać sobie sprawę z tropikalnego upału. Dość powiedzieć, że serwetka przy posiłku staje się niemożliwą, że położona na kolanie zostawia na białych spodniach wilgotną plamę, aby mieć pojęcie o przyjemnościach tej strefy.
Dziewiątego listopada dopłynęliśmy do Freetown, stolicy Sierra Leone, pierwszego naszego przystanku w porcie afrykańskiego kontynentu. Wygląd tej miejscowości jest bardzo miły, mimo, że jest to siedlisko śmiertelnych chorób. Tu pożegnaliśmy nasze miłe towarzyszki podróży; żegnaliśmy je tem smętniej, że życie białych kobiet na tem wybrzeżu jest nawet krótsze, niż białych mężczyzn. Oczywiście mówię tu o czasach malarji i żółtej febry przed czasem, w którym Ronald Ross i inni sławni lekarze podjęli olbrzymi i tak skuteczny trud ich zwalczania i zapobiegania. W ósmym dziesiątku lat ubiegłego stulecia było to miejsce istotnie okropne, tak, że rozpacz, tająca się w sercach białych mieszkańców tych stron, w dużej mierze była odpowiedzialną za pijaństwo, któremu ci sami ludzie w zdrowszej okolicy napewno by się nie oddawali. Rok pobytu był najdłuższą próbą wytrzymałości europejczyka. Pamiętam, że spotkałem tylko jednego osobnika zdrowo wyglądającego, który mi oznajmił, że bawił tam już trzy lata. Kiedy mu winszowałem odporności organizmu, potrząsnął głową i rzekł: „Jam człowiek skazany na śmierć; cierpię na rozwiniętą już chorobę Brighta“. Przychodziło mi na myśl, że niewiadomo, czy te kolonie warte są naprawdę ceny, którą za nie trzeba zapłacić.
Z Sierra Leone udaliśmy się do Monrowji, stolicy murzyńskiej republiki Liberyjskiej, która, jak sama nazwa wskazuje, została założoną głównie przez zbiegłych niewolników. O ile mogłem stwierdzić, panował w niej jaki taki ład, chociaż, jak każda mała społeczność, posiadała cechy komicznej zarozumiałości. Tak np. w czasie wojny franko-pruskiej, Liberja miała rzekomo wysłać swą jedyną łódź, pełniącą normalnie obowiązki straży celnej, lecz reprezentującą równocześnie oficjalnie marynarkę państwową, która zatrzymała brytyjski statek pocztowy, dla przesłania oświadczenia do Europy, że w toczącym się sporze nie przyjmie żadnego udziału.
Krajobraz całego pobrzeża jest bardzo jednostajny, gdyż zarówno Wybrzeże Kości Słoniowej i jak Wybrzeże Złote posiadają te same rysy zasadnicze: słońce rozpalone, wzbita spieniona fala, pas złotego piasku a dalej wzdłuż niego niskie, zielone krzewy z drzewem palmowem tu i ówdzie, Kto widział jedną milę tego krajobrazu, widział ich tysiące. W chwili kiedy piszę te słowa, te wszystkie porty, w których zatrzymywaliśmy się na postój, Grand Bassam, Cape Palmas, Accra, Cape Coast Castle, tworzą jeden i ten sam obraz w mym umyśle. Jeden tylko szczegół zachował się w mej pamięci. W jakiejś małej osadzie, której imienia nie pomnę, przybiegł do nas młody, rosły Walijczyk, krzycząc w widocznem podnieceniu, że mu się jego murzyni zbuntowali i że nastają na jego życie. „Ot, tam czekają na mnie“! wołał, ukazując na czerniejącą w oddali gromadkę. Ofiarowaliśmy mu miejsce na okręcie, lecz na to oświadczył, że nie może porzucić swego mienia; wobec tego przyrzekliśmy mu, że mu poszlemy kanonierkę z Cape Coast Castle. Często się zastanawiałem podczas ostatniej wojny, jak sobie tacy ludzie radzili, gdy Anglja musiała odwoływać swą flotę ze wszystkich niemal placówek, dla odparcia niebezpieczeństwa niemieckiego.
W nocy wybrzeże to znaczone jest ogniskami osad murzyńskich; niektóre z tych ognisk przybierają ogromne rozmiary, dzięki zwyczajowi palenia trawy. Jest rzeczą ciekawą, że Hanno, jedyny z pisarzy starożytnej Kartaginy, którego urywek dochował się do naszych czasów, wspomina także w opisie swej podróży wzdłuż tego wybrzeża o ogniskach, widzianych w nocy. Ponieważ mówi on o gorylach, jest rzeczą prawdopodobną, że dotarł on do Gaboon. W podróży swej widział on czynne wulkany, zapewne te, których szczątki można dziś oglądać w Fernando Po, która to miejscowość jest cała wulkaniczna. W czasach podróży Hanna wszystkie wzgórza okoliczne były czynnemi wulkanami, tak, że podróżnik ten nie miał odwagi wysiąść na ląd. Czasami przychodziło mi na myśl, czy ostatni kataklizm Atlantydy nie zdarzył się znacznie później, niż sądzimy. Wzmianka Platona ustala jego datę na 9.000 lat przed Chrystusem, lecz jest możliwem, że katastrofa ta odbywa się stopniowo i że ostatni jej akt był tym, o którym wspomina Hanno, gdyż wypadki przezeń opisane miały się zdarzyć w pobliżu miejsca, gdzie miał rzekomo istnieć stary ląd.
Nasze statki, płynące wzdłuż wybrzeża, są dość nieobliczalne w swych ruchach. Raz ruszyliśmy w dalszą drogę, mimo, że około stu krajowców było na pokładzie. Było rzeczą zabawną patrzeć, jak jeden przez drugiego dawali nurka i płynęli ku swym łódkom. Jeden z nich miał cylinder, parasol i wielki obraz Zbawiciela, przedmioty zakupione na statku. Lecz nawet one nie przeszkodziły mu w osiągnięciu czółna. W innym małym porcie, nie mając czasu do stracenia, wyrzucono cały zapas belek na beczki do wody, w przekonaniu, że prędzej czy później krajowcy je wyłowią. W jaki jednak sposób istotny właściciel miał je odebrać, o tem nie mam pojęcia. Czasem krajowcy odnosili korzyść w takich wypadkach.
Musiałem i ja spłacić haracz miejscowemu klimatowi, gdyż widzę, że dziennik mój urywa się na pewien czas, pod datą 18 listopada. Dotarliśmy do Lagos, gdzie zapadłem na ciężką febrę. Pamiętam, żem się dowlókł jakoś do mego leżaka, a potem wszystko się zatarło w niepamięci. Ponieważ ja byłem lekarzem, przeto nie było nikogo, ktoby się mną mógł zająć, tak, że przeleżałem kilkanaście dni, zmagając się cały czas ze śmiercią. Żem z walki tej wyszedł zwycięsko to dowodzi siły mego organizmu. Nie pamiętam żadnych przeżyć duchowych, żadnych majaczeń, żadnego strachu, nic, tylko duszącą mgłę, z której się wynurzyłem słaby jak dziecko. Atak był bardzo ciężki i jeszczem nie był siebie pewien, kiedym się dowiedział, że jeden z towarzyszów podróży, który zapadł równocześnie ze mną, padł ofiarą tej strasznej choroby.
W tydzień później znalazłem się już pełen energji, choć jeszcze rekonwalescent, na rzece zwanej Bonny River, która niema nic wspólnego z tym szkockim przymiotnikiem (bonny w gwarze szkockiej oznacza wszelki dodatni przymiot, przyp. tłum.), gdyż wygląd jej z cuchnącą wodą brunatnego koloru i szeroko rozlanemi bagniskami, nie był wcale pociągający. Krajowcy tej okolicy byli zupełnie dzikimi; składali oni ofiary ludzkie ludojadom i krokodylom. Kapitan nasz słyszał nieraz przeraźliwe krzyki ofiar, wleczonych do wody; innym razem widział on na własne oczy czaszkę ludzką, wystającą z ogromnego mrowiska. Łatwo jest naśmiewać się z misjonarzy, lecz bez ich poświęcenia nie możnaby mówić o jakimkolwiek postępie wśród tych ludzi.
Zatrzymaliśmy się w Fernando Po a następnie w przystani bardzo miłej osady, zwanej Victoria, opartej prawie o wysoki grzbiet Camerunu. Obowiązki misjonarskie pełniła tu bardzo miła młoda Szkotka, która wprawdzie nie zamieniła tubylców w aniołów, lecz cywilizowała ich naprawdę. Osada ta leży w pięknej zatoce, posianej wysepkami; dokoła niej rozciągają się lasy. Krajobraz jest tu wyjątkowo odmienny i tem milszy dla oka po długiej monotonji. Przez jakiś czas miejscowość ta należała do Niemiec, lecz obecnie wróciła w posiadanie Francuzów, którzy jako koloniści, nie są naogół zbyt pożądanymi sąsiadami. Wysiadłem w tej przystani na ląd na chwilę i dotąd nie zapomniałem wrażenia, jakie na mnie uczynił olbrzymi niebieski motyl, którego w locie uważałem za ptaka.
Dla dostania się do miejscowości Old Calabar musieliśmy płynąć jakieś sześćdziesiąt mil kanałem śródlądowym, zwanym Old Calabar River. Kanał ten był tak wąski, żeśmy mogli chwytać za gałęzie drzew rosnących na brzegu. Czatowałem na pokładzie ze strzelbą w ręku, w nadziei, że ujrzę jakiegoś aligatora, lecz choć nieraz dostrzegłem podejrzany wir w wodzie, nie miałem szczęścia. Old Calabar była to największa i najzamożniejsza miejscowość wśród tych, któreśmy odwiedzili, lecz i tu przemożna dłoń śmierci leżała na wszystkiem, tak, że życie płynęło pod hasłem: „Jedz, pij i baw się!“ I tu spotkaliśmy pełną poświęcenia młodą pionierkę cywilizacji. Oczywiście cywilizacja zyskuje, ale fakt, że te ofiary młodego życia kobiecego są konieczne, budzi dziwne uczucia.
W miejscowości tej postarałem się o czółno i udałem się w górę, do miejscowości zwanej Creektown. Po obu brzegach rzeki rozciągały się straszne, mroczne moczarzyska, o wejrzeniu grozę budzącem. Ma się wrażenie, że samo złe czai się tam dokoła. W pewnej chwili dojrzałem na odosobnionem drzewie, otoczonem wodą, węża cielistego koloru, jakichś trzech stóp długości, który wyglądał jak samo wcielenie złośliwej jadowitości. Strzeliłem i widziałem jak się osunął w wodę, martwy. Później w życiu zarzuciłem zupełnie zabijanie zwierząt, ale zabicie tego węża nigdy nie niepokoiło mego sumienia. Creektown leży na terytorium kacyka miejscowego, który przysłał rozkaz, abym się stawił z mymi towarzyszami przed jego oblicze; ponieważ czas nasz był ograniczony, a wizyta nie wróżyła nic dobrego, w odpowiedzi ujęliśmy za wiosła i rychło wróciliśmy na terytorjum wód brytyjskich.
Jednego poranku zaobserwowałem ciekawe zjawisko. W pobliżu statku ukazała się duża ryba, kształtu wstęgi długiej na jakieś cztery stopy. Ponieważ miałem strzelbę pod ręką, strzeliłem do niej. W kilka sekund po moim strzale, znacznie większa ryba wychynęła się z głębi, porwała zranioną rybę w pół i pociągnęła ją w głąb. Oto dowód, jak morderczym jest głód i jak czujnym na każdą sposobność w przyrodzie. Coś podobnego widziałem raz później w akwarjum; jedna z ryb uderzyła się tak mocno głową w szklaną ścianę basenu, że najwidoczniej osłabła; najbliższa jej sąsiadka skorzystała z tego natychmiast, pożerając ją w tej chwili. W Calabar pokazano mi dziwną rybę, zwaną torpedą elektryczną. Podają ją na małej glinianej miseczce; jest ona koloru szarego i wynosi jakichś pięć cali, wystarczy jednak dotknąć jej grzbietu, by podskoczyć na metr w górę.
Wrażenie, że Afryka to kraj śmierci, wzrastało we mnie z dnia na dzień. Czułem, że biały człowiek, ze swemi nawykami i systemem życiowym, był tu intruzem, który musiał ginąć i ginął jak komar, na tym olbrzymim, słońcem spalonym kontynencie. Zato życie na statku było wygodne i nawet zbytkowne jak dla młodego człowieka, którego czekało borykanie się z losem. Wygoda przedwczesna wyniszcza w człowieku energję. Pamiętam doskonale, że myślałem nad tem raz, stojąc na pomoście w czasie szalejącej burzy; czułem, że rok lub dwa takiego życia, pozbawiłby mnie energji, niezbędnej do zdobycia powodzenia. Myśl o sukcesie literackim nie powstała nigdy w mej głowie. Myślałem oczywiście o zawodzie lekarskim, co do którego nie miałem złudzeń, gdyż pobyt w Birmingham przekonał mnie, jak długą i żmudną jest droga dla tych, którzy nie mają ani wpływów, ani gotowego grosza. W onej to chwili przysiągłem sobie, że nie będę się już więcej włóczył po świecie; istotnie musiał to być jeden z punktów zwrotnych w mem życiu. Jeden „Wander-fahr“ pomyślałem sobie może się przydać, lecz dwa mogą człowieka wykoleić. Z notatek moich widzę, że tego samego dnia wyrzekłem się używania alkoholu. Do onej chwili napitkiem nie gardziłem, zwłaszcza, że miałem niezwykle silną głowę, lecz rozum mówił mi, że to „zalewanie robaka“ w Afryce kryje w sobie niebezpieczeństwo, więc ustałem nagle. Jest w zupełnej abstynencji pewna subtelna przyjemność; naogół mam wrażenie, że tylko zwyczaje towarzyskie czynią ją trudnem zadaniem. Gdybyśmy wszyscy byli zupełnymi abstynentami, jak prawowierni Mahometanie, kwestja ta byłaby dla nas obojętną.
W Cape Coast Castle popełniłem czyn poprostu szalony. Niewiem, czy pod wpływem zwykłej brawury, czy też lekkomyślności wskoczyłem do morza i przepłynąłem spory kawał dwukrotnie wzdłuż okrętu. Kiedym się wycierał na pokładzie po tej kąpieli, dostrzegłem tuż koło statku trójkątną płetwę wynurzającego się z głębi rekina. Kilka razy w życiu popełniłem taki nierozważny czyn i to tak niepotrzebnie, że sam sobie nie mogę wytłumaczyć tej lekkomyślności.
Najbardziej inteligentnym i wykształconym człowiekiem, którego spotkałem na wybrzeżu Afryki, był murzyn, piastujący godność konsula amerykańskiego w Monrowji. Był on pasażerem na naszym statku — w naszej drodze powrotnej. Stęskniony za literaturą i rozmową o rzeczach literackich, gawędziłem z nim z rozkoszą o aktualnych wielkościach literatury, uprzytamniając sobie od czasu do czasu fakt, że człowiek, z którym rozmawiam, jeśli sam nie był za młodu niewolnikiem, to napewno był synem niewolnika i niewolnicy. Myślał on wiele na temat zagadnienia Afryki i oświadczył, że „Jedyną drogą badania Afryki jest wędrowanie bez broni, w towarzystwie skąpego orszaku służby. Któryż Anglik patrzyłby obojętnie na gromadę obcych, uzbrojoną od stóp do głów, maszerującą przez Anglję? Krajowcy afrykańscy pod tym względem są nie mniej wrażliwi“. Było to uznanie metody Livingstone’a, w przeciwstawieniu do metody Stanley’a. Oczywiście, że pierwsza wymaga więcej odwagi i tęższego umysłu.
Ten wykształcony murzyn oddał mi wielką przysługę, gdyż mózg ludzki jako organ kształtowania własnych opinji i pojmowania opinji cudzych, wymaga ciągle karmu. Rzecz prosta, że mieliśmy bibljoteczkę na pokładzie, lecz ani zasobną, ani interesującą. Nie mam wrażenia, że podróż ta rozwinęła mnie bardzo umysłowo i duchowo, lecz bądź co bądź dała mi szereg doświadczeń, które ostatecznie w jakiś sposób przyczyniają się do utworzenia charakteru i indywidualności. Ja byłem rosłym dobrze zbudowanym, młodym człowiekiem, w którym radość życia grała aż do nadmiaru; nie było we mnie żadnej „patologicznej pobożności, lub cnoty suchotniczej“. Byłem człowiekiem wśród ludzi. Przewijałem się jak każdy wśród zasadzek i pułapek i jestem wdzięczny mym aniołom stróżom, że mnie cało przeprowadzili; stąd mam dużo współczucia dla tych, którzy nie byli tak szczęśliwymi.
Nasza podróż powrotna, podczas której przystanek w każdym porcie powiększał zasób oleju palmowego, była prawie bez przygód, gdyż dopiero po minięciu Madery spotkała nas niemiła przygoda, mianowicie pożar okrętu. Czy przyczyną jego było zatlenie się miału węglowego, to nie zostało rozstrzygniętem, lecz faktem jest, że ogień wszczął się w skrzyniach na węgiel, które od beczek z olejem były oddzielone tylko drewnianem przepierzeniem. Stąd niebezpieczeństwo było groźne. Pierwszego dnia lekceważyliśmy je, twierdząc, że się coś zatliło; drugiego i trzeciego dnia zaczęliśmy polewać miejsce, gdzie się tliło i odsuwać skrzynie z węglem jak najdalej od beczek z olejem. Lecz czwartego dnia sprawa się pogorszyła. Przytoczę tu odnośny ustęp z mego dziennika:
„Dziewiąty stycznia. Wczesnym rankiem zbudził mnie płatniczy okrętu, Tom King, który wsadziwszy głowę do kajuty, oznajmił mi lakonicznie, że okręt cały stoi w płomieniach i że cała załoga jest na dnie zajęta gaszeniem ognia. Ubrałem się szybko i udałem się na pokład, gdzie prócz gęstego wału dymu i czerwonej łuny bijącej z dołu, nic więcej dojrzeć nie mogłem. Chciałem się udać na dno, lecz powiedziano mi, że tam już niema miejsca i polecono mi budzić pasażerów. Budziłem ich kolejno i muszę przyznać, że wszyscy przyjmowali wiadomość odważnie i ze spokojem. Jeden z nich, Szwajcar, usiadł na łóżku, przetarł oczy i na moją uwagę: „okręt jest w ogniu“, odparł: „Bardzo często byłem na okręcie, który był w ogniu“. „Cudowny łgarz — ale zuch!“ pomyślałem sobie. Cały dzień walczyliśmy z ogniem, od którego żelazna ściana okrętu w jednem miejscu była rozpalona do czerwoności.
Łodzie były spuszczone i zaopatrzone w żywność; w najgorszym wypadku musielibyśmy byli płynąć na łodziach do Lizbony, gdzie siostry moje miałyby ogromną niespodziankę na mój widok. Na szczęście pożar przygasa; wieczorem świadczyły o nim tylko cienkie smużki dymu. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Dnia 14 stycznia zawinęliśmy do Liverpool. Afryka Zachodnia stała się jednym ze skrawków filmowych mej pamięci. Słyszę, że warunki i stosunki w niej poprawiły się bardzo znacznie. Mój dawny przyjaciel i kolega, Sir Frederick Guggisberg, który piastuje urząd namiestnika w Accra, zaprasza mnie do odwiedzenia tych stron w zmienionych warunkach i okolicznościach. Radbym, lecz życie krótkie a tyle jest jeszcze do zrobienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.