Wspólny przyjaciel/Część trzecia/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Wieczerza trzech chochlików.

W chwili, gdy Bella wchodziła na puste ulice City, dzielnica ta nie wyglądała zbyt świetnie. Większość wiatraków, mielących talary, czyli, inaczej mówiąc, kantorów i banków, zwinęła własne skrzydła i zawiesiła czynności. Młynarze odeszli, robotnicy odpływali tłumnie. Ulice, uliczki i chodniki, deptane krociami stóp, nosiły cechę bezgranicznego znużenia. Trzeba było dopiero długich godzin nocnych na uciszenie tej nawałnicy. Turkot kół młyńskich i zgrzyt obracanych śrub, zdawał się jeszcze grzechotać w powietrzu, a dzielnica cała robiła raczej wrażenie zmordowanego do ostatniego tchu olbrzyma, niż pracownika, nabierającego sił do jutrzejszej kampanii.
Dom Chichsey i Weneering wskazany został Belli przez starą kobietę, która, wychodząc z szynku, wycierała sobie wargi, tłómacząc się, że zabiegła tam jedynie dla dowiedzenia się, która godzina. Dom Chichsey i Weneering był właściwie drogeryą i trudnił się sprzedażą preparatów chemicznych, to też, zbliżając się do niego, Bella doznała takiego wrażenia, jakie się ma, wysuwając szuflady, przesycone aptecznymi wyziewami,
Zdaleka już poznała ojca swego, który siedział przy oknie i zabierał się właśnie do spożywania podwieczorku, składającego się z chleba i filiżanki mleka. Ujrzawszy ją, ten drogi Pa wybiegł na jej spotkanie i wprowadził do biura, uwiadamiając ją, że godziny biurowe są już skończone, z czego on korzysta dla spożycia okolicznościowego posiłku. Duszne i ciemne biuro zdało się być Belli celą więzienną, do której zamykano jej ojca.
— Nie wierzyłem własnym oczom, widząc cię na naszej ulicy o tej porze, czemu raczej nie przysłałaś po mnie kogo.
— Bo przyszłam tu sama.
— Mam nadzieję, że przyjechałaś?
— Nie, Pa
— Przyszłaś piechotą?
— Tak jest.
Był zdziwiony, a ona nie miałą odwagi objaśnić go o prawdziwym stanie rzeczy.
— Przyszłam piechotą Pa, a przytem pędziłam z całych sił, to też głodna jestem i chętnie bym zjadła z tobą podwieczorek.
Filiżanka mleka stała na oknie, a obok niej mały bocheneczek razowego chleba, leżący na arkuszu białego papieru. Bella zabierała się na dobre do objedzenia Pa z jego zapasów, ale Cherubin zawołał:
— Moje dziecko, przyniosę ci zaraz drugą filiżankę, skoczę do mleczarni o dwa kroki stąd. — Nie czekając jej pozwolenia, skoczył istotnie, przynosząc drugą filiżankę i drugi chleb, który złożył na drugiej papierowej serwetce. Wtedy dopiero zwrócił uwagę na skromny strój swej córki.
— Zdaje mi się, moje dziecko, że kobieta jak ty elegancka... czy to nowa suknia?
— Nie Fa, stara.
— Zdawało mi się też, że ją poznaję.
— Spodziewam się, skoro sam mi ją kupiłeś.
— Ale to chyba nie całkiem właściwy strój w twem obecnem położeniu?
— Jesteś niestały Pa, czy nie podobam ci się, czy mi w tej sukni nie do twarzy? Powiedz mi lepiej, czy codzień jadasz tu podwieczorek, i czy nie będzie ci zawadzało, jeśli siądę przy tobie i oprę się o twoje ramię.
— Tak i nie, mój skarbie. Nie zawadzasz mi nigdy, a co się tyczy podwieczorku, to jadam go tu niekiedy o tej godzinie. Praca w biurze bywa czasem ciężka, wypoczywam więc, patrząc przez okno na naszą uliczkę, która robi się o tej porze cicha, a w ten sposób przegradzam trudy dnia od...
— Przyjemności życia domowego — dokończyła smutnie Bella.
— Tak jest — potwierdził z całą pogodą Pa.
— Biedny mój Pa, więc to w tem więzieniu spędzasz całe życie, o ile nie jesteś w domu?
— Tak jest, moja miła, dołączywszy do tego drogę stąd do Holloway i z Holloway do biura. Czy widzisz ten pulpit, stojący w kącie?
— W tym czarnym kącie, tak daleko od okna, najstarszy z tych starych gratów?
— Prawda, że jest więcej od innych zniszczony; nie zwróciłem na to uwagi. Otóż to moje zwykłe miejsce, nazywane przez kolegów moich drabinką Rumtego.
— Jak? czyją?
— Rumtego, moja droga, tak mnie oni nazywają, a że taboret wyższy jest od innych, tak, że trzeba wchodzić na niego po dwóch schodkach, nazwali go drabinką.
— Jak oni śmią?
— Nie ma w tem nic złego, moje dziecko, zwyczajnie młodzi, lubią się pośmiać; gdyby przezwali mnie mrukiem, fafułą lub czemś innem w tym rodzaju, to by dopiero było przykre... ale Rumty? Mój Boże, nie ma się o co gniewać.
Bella nie mogła się wszakże zdobyć na przyznanie się ojcu do swego zerwania z Boffenami, a sprawienie przykrości temu anielsko-łagodnemu człowiekowi, który psuł i kochał ją od dzieciństwa, było dla niej najrudniejszem zadaniem dnia. Popijała więc mleko, przegryzając je chlebem, gładząc przytem ojca po włosach i nastawiając mu je nad czołem starym zwyczajem.
Wtem Rumty zawołał:
— Boże wielki! a to co znowu?
— Cóż takiego, Pa?
— Pan Rokesmith tu idzie!
— To nie może być, wydało ci się.
— Ależ nie, przechodzi właśnie przed oknem.
Nietylko przechodził, ale i wszedł do biura, i nietylko wszedł, ale pośpieszył do Belli i ujął ją w objęcia, mówiąc:
— Moja ty dzielna, mężna, moja ty szlachetna.
Ona zaś nietylko nie zdziwiła się, ani obraziła, lecz skłoniła główkę na piersi Rokesmitha, jakby znalazłszy wreszcie miejsce wybrane, na które dawno oczekiwała.
— Wiedziałem, że spotkam tu panią, moja ty ukochana, moja na zawsze.
— Tak — odparła Bella — jeśli mię pan uważa za godną.
Cherubin tymczasem, którego włosy stanęłyby pewno dęba nad czołem, choćby ich mu Bella nie nastawiała — powstał, potykając się pod oknem i spoglądał stamtąd na szczęśliwą parę, oczyma rozszerzonemi i zdziwionemi.
— Zapomnieliśmy o Pa — zawołała wtedy Bella, chodźmy go uwiadomić i przygotować stopniowo.
— Jużeście mnie tak dokładnie przygotowali i uwiadomili, że nie usłyszę nic nowego.
— Panie Wilfer — rzekł Rokesmith — nie mam majątku, ani stanowiska, nie mam nic, prócz pracy, którą zdobywam środki do życia, a przecież ona mię przyjęła.
— Widziałem to na własne oczy, mój drogi panie — odrzekł Cherubin Rumty.
— Nie masz pojęcia, Pa, jak byłam wpierw niedobra dla niego — mówiła Bella.
— Nie ma pan pojęcia, jakie w niej bije złote, szlachetne serce.
— Nie masz wyobrażenia, jakiem potwornem stworzeniem stałabym się, gdyby nie on, który mnie uratował.
— Gdybyś pan wiedział, jakie ofiary poniosła, ile poświęciła dla mnie.
— Moja droga Bello — rzekł Rumty tonem żałośnie patetycznym — mój drogi Johnie, jeśli pozwolisz mi się tak nazywać.
Ja ci pozwałam na to w jego imieniu, Pa, bo moja wola jest dla niego prawem, nieprawdaż Johnie?
Słowa te wyrzekła ładna miss z taką mieszaniną nieśmiałej dumy i serdecznego wdzięku, że John Rokesmith widział się zmuszony porwać ją znów w objęcia i przycisnąć do serca.
— Moi drodzy — zauważył Rumty — gdybyście zechcieli usiąść przy mnie, jedno z prawej, drugie z lewej strony, moglibyśmy pomówić z sobą trochę porządniej i jaśniej. John wspomniał przed chwilą, że nie ma wcale stanowiska.
— Bo nie ma go, Pa
— Żadnego — potwierdził Rokesmith.
— Wnoszę z tego — mówił dalej — że mu siał się rozstać z państwem Boffen.
— Tak jest, Pa, a co więcej...
— Czekaj, dziecko, pozwól mi skończyć. Zatem pan Boffen nie obszedł się z nim, jak powinien.
— Obszedł się z nim haniebnie, Pa.
— Co widząc, pewna panienka, którą obaj znamy, przekonała się, że nie jest w stanie zaprzedać za złoto wewnętrznego swego poczucia dobra zła, fałszu i prawdy, czy tak?
Odpowiedzią na to był śmiech i łzy, i pocałunek, złożony na czole Pa.
— Otóż panienka ta wyrzekła się wówczas wygód i dobrobytu, jaki jej ofiarowano, nawet sukien kosztownych i włożyła na siebie ubogą sukienkę, którą jej niegdyś kupiłem i przyszła do mnie w przekonaniu, że zrozumiem i pochwalę jej postępek. Czy się nie mylę?
Bella oparła mu tylko główkę na ramieniu w dowód bezwzględnego potwierdzenia.
— Ta panienka miała słuszność — zakończył Rumty i błogosławię z całego serca zobowiązania, które łączą ją od dziś z jej wybranym, a on zaś pozyskuje wraz z nią ubóstwo, które jest najdroższym skarbem, kupionym przez nią za cenę miłości.
Tu głos zadrżał zacnemu człowiekowi, który podał jedną rękę Rokesmithowi, a drugą swej córce, ale wzruszenie to nie trwało długo. Podniósł wnet pogodne oczy i wesoły uśmiech powrócił mu na usta.
— A teraz, droga Bello, dotrzymaj tu na chwilę towarzystwa naszemu wspólnemu przyjacielowi, a ja skoczę do mleczarni i przyniosę dla niego także filiżankę mleka i chleb razowy.
Zasiedli więc w wybornych humorach do podwieczorku, który był prawdziwą ucztą trzech chochlików, najsmaczniejszą, jaką kiedykolwiek spożywali, jak to przyznali wszyscy troje. Przedłużyli ją aż do późnego mroku i wtedy dopiero Rumty zaczął się niepokoić.
— To wszystko bardzo pięknie, moja Bello, ale czy pomyślałaś o twojej matce?
— Naturalnie Pa, ale sądzę, że najlepiej będzie powiedzieć jej, nie wchodząc w szczegóły, że pokłóciłam się z państwem Boffen i odeszłam od nich.
— Rokesmith, jako wspólny przyjaciel, zna twoją matkę, sądzę więc, że możemy mówić przy nim otwarcie. Otóż boję się, mój skarbie, że matka twoja weźmie to wszystko z najgorszej strony.
— To nic nie szkodzi, Pa.
— A przytem, moja droga, przygotuj się na to, że nasz tryb życia wyda ci się skromny, bardzo skromny, no i będziesz trochę cierpieć z początku.
— Och! Nie tyle jestem gotowa cierpieć dla mego Johna.
Słowa te, mimo, że wyrzeczone półgłosem, spowodowały znowu Johna do nowego uścisku, przyczem drobna postać Belli znikła prawie w jego objęciach. Rumty przyjął ten fakt bez zgorszenia.
Potem trzy chochliki zajęły się zatarciem śladów wieczerzy, spożytej w biurze, zmiatając okruszynki i zabierając filiżanki. Kantor Weneering i Chichsey zamknięty został na spoczynek nocny przez ludzi tak nieskończenie rozradowanych, jakich gmach ten nie oglądał z pewnością od chwili swego powstania. Dziesiąta godzina biła na miejskich zegarach, gdy stanęli wszyscy troje przed bramą rodzinnego gniazda Wilferów. John i Bella rozpoczęli seryę aktów pożegnalnych, które mogły przeciągnąć się przez całą noc, co widząc Rumty, zaproponował Rokesmithowi, by zechciał oddać mu pewną młodą miss.
— To niemożliwe, mogę ją tylko panu pożyczyć.
— A teraz Pa, — wyrzekła mężnie Bella, wynurzając się z objęć swego przyszłego — podaj mi rękę i dalej raz! dwa! trzy!
Pociągnęła go prawie biegiem pod samą furtkę.
— Mój aniołku — bełkotał Cherubin — gdyby twoja matka widziała!
— Nic się nie bój Pa, ja przy tobie.
Chwyciła go za głowę obu rękami, przytrzymując ją dla dodania mu odwagi i pociągnęła za dzwonek. Otworzyła im Lawinia, w towarzystwie nieodstępnego Jerzego Simpsona.
— Co ja widzę! — krzyknęła; a potem; — Mamo! Bella przyszła.
Usłyszawszy to, pani Wilfer ukazała się na ganku i czekała majestatycznie na ceremoniał powitania, podając swej córce do ucałowania policzek, tak sztywny, jak tabliczka, na której zapisuje się nazwiska odwiedzających gości.
— Moja córka — rzekła — jest zawsze pożądanym gościem w moim domu, jakkolwiek nie liczyłabym dziś wcale na jej przybycie. Ty również, Wilferze, jesteś tu u siebie, chociaż spóźniłeś się z powrotem. Gdzie jest służący, który odprowadził tu pannę Wilfer? — dodała głośniej w mniemaniu, że w mrokach dziedzińca znajduje się lokaj państwa Boffenów, dodany dla opieki Belli.
— Niema tu żadnego służącego, Ma — objaśniła ją Bella.
— Jakto? — spytała czcigodna dama, podczas gdy dreszcz obrażonej godności przebiegał po całej jej postaci, poczem cała rodzina skierowała się pod jej skrzydłami do znanej nam sutereny.
— Nie wiem prawdziwie, czy możemy cię zaprosić do naszego stołu, moja córko, po wykwintnych daniach, do jakich przywykłaś w domu państwa Boffenów.
— Upewniam cię Ma, że wcale mnie nie wzruszają wykwintne dania państwa Boffenów — odrzekła Bella.
W tej chwili dopiero przy świetle lampy, Lawinia przyjrzała się dokładniej siostrze.
— Ależ Bello! — zawołała z przyciskiem, na widok niezbyt świeżej, przenoszonej już trochę sukni — ależ Bello!
— Tak, tak! moja droga, jak mię widzisz — odparła tamta.
Ale wówczas nieposkromiona młodsza opatrywać zaczęła siostrę od stóp do głowy i dotykała rękami jej sukni, jakby chcąc upewnić się, że się nie myli.
— Właśnie chciałam wam wszystko powiedzieć w chwili, gdyś mi przerwała. Wyniosłam się dziś całkiem od państwa Boffenów i nigdy tam już nie wrócę.
Pani Wilfer spojrzała na córkę strasznemi oczyma, a potem wstała od stołu i usiadła w najciemniejszym kącie, tak sztywna, jak zamrożone ryby, sprzedawane na rosyjskich targach.
— Słowem — oświadczyła Bella, zdejmując swój mały kapelusik i potrząsając hardo czarnymi lokami — pokłóciłam się o pewną rzecz z panem Boffenem i kłótnia ta skończyła się zerwaniem.
— Muszę dodać — wyrzekł nieśmiało Rumty — że w tym wypadku Bella miała słuszność i postąpiła sobie, jak przystało prawej i szlachetnej dziewczynie.
Po krótkiej ciszy zabrała głos Lawy, tonem, przypominającym żywo uroczyste intonacye matki.
— Jerzy! powiedz sam, co ci mówiłam o tych Boffenach?
Jerzy Simpson, widząc wątłą swą łódkę, rzuconą na rozbujałe fale waśni rodzinnych, postanowił nie zatrzymywać się przy żadnej rafie, lecz odżeglować na pełne morze, ograniczając się do nieokreślonego „tak“, wygłoszonego zaledwo dosłyszalnym tonem.
— Mówiłam Jerzemu, co on sam przed chwilą potwierdził, że ci Boffenowie skorzystają z pierwszego, lepszego pretekstu i pokłócą się z Bellą, skoro tylko straci ona w ich oczach urok nowości. Powiedz sama Bello, czy nie tak z tobą postąpili i co myślisz teraz o twoich Boffenach?
— Nie mówmy o tem. Jestem w tak pysznym humorze, że nie mam ochoty sprzeczać się z nikim. Mam nadzieję, że nie gniewacie się na mnie z powodu, że tu przyszłam.
Uściskała matkę i siostrę i zabrała się do przyrządzania herbaty.
— Proszę cię Ma, kolacya już gotowa — zapraszała po chwili. Pani Wilfer wstała w milczeniu, a Lawy zawołała:
— Jerzy! krzesło dla Ma.
Posłuszny młodzieniec rzucił się spełnić rozkaz i niósł krzesło za panią Wilfer, a skoro je za nią postawił, majestatyczna Ma udarowała go spojrzeniem, które zniewoliło go do zwrócenia się na miejsce w największej konfuzyi.
Rumty także był tak przerażony, że nie śmiał przemówić do swej małżonki, lecz uciekał się w tym celu do pośrednictwa córek.
— Bello! — mówił — przysuń półmisek twej matce. Lawy, włóż na talerz Ma trochę sałaty.
Ma przyjmowała te usługi z twarzą skamieniałego automatu. Przełykała też w podobny sposób kąski, kładąc niekiedy nóż i widelec, jakby pytając samej siebie, co właściwie robi. Rzucała też co pewien czas współbiesiadnikom spojrzenia, które działały na nich magnetycznie, odejmując im natychmiast chęć do jadła. Lawy zato stała się naraz dziwnie uprzejma dla Jerzego Simpsona, przyczem uczuła się w obowiązku objaśnić Bellę o naturze stosunku, jaki ich teraz łączy.
— Nie mówiłam ci o tem, dopóki żyłaś w sterze towarzyskiej, od nas odległej, będąc pewna, że cię to wcale nie zajmie, ale trzeba ci wiedzieć, że Jerzy mnie kocha i jesteśmy już po słowie.
Bella powiedziała, że się ogromnie cieszy, na co Jerzy zaczerwienił się mocno i uczuł się w obowiązku objąć ramieniem kibić nadobnej Lawy, ale natrafił na szpilkę, która mu rozdarła skórę na palcu. Krzyknął więc z bólu, co zapaliło błyskawicę gniewu w oczach Ma.
— Jerzy znajduje się w tej chwili w doskonałych warunkach (trudno się było tego domyśleć), pobierzemy się więc w tych dniach. Jerzy i ja zastanawialiśmy się nieraz, czy mamy ci o tem powiedzieć, ale dopóki mieszkałaś u twoich Boffenów, uważał on również, jak ja, że będziesz patrzyła na nas z góry, a może nawet zerwiesz z nami stosunki po naszym ślubie.
— Byliście oboje w błędzie.
— Jerzy ma teraz nową posadę, zapewniającą mu świetne widoki na przyszłość. Wczoraj jeszcze nie mówiłam ci o tem, ale dziś czuję się ośmielona.
— Od kiedyż to stałaś się nieśmiała? — spytała z uśmiechem Bella.
— Tu nie chodzi o nieśmiałość, ale nie chciałam, aby małżeństwo nasze... Jerzy! bo się znów ukłujesz — nie chciałam więc narażać projektowanego małżeństwa na pośmiewisko w oczach wysoko położonej siostry. Ale dziś mogę ci już śmiało oznajmić, że jestem dumna z Jerzego.
Widząc, że nie może w żaden sposób wciągnąć Belli w sprzeczkę, nieposkromiona Lawy zwróciła się przeciw dostojnej Ma i to w bardzo ostrej formie.
— Ma! — zawołała gwałtownie — proszę mnie tak nie świdrować oczyma, bo to może człowieka do waryacyi doprowadzić. Jeśli mam sadze pod nosem, to mi o tem powiedz, jeśli nie, zechciej patrzeć gdzieindziej.
— Jak śmiesz tak mówić do matki, zarozumiała i niesforna dziewczyno!
— Co to ma do zarozumiałości, a zresztą panna w moim wieku, która już jest zaręczona, może wymagać, aby nie wpatrywano się w jej twarz, jak w cyferblat od zegara.
— Gdyby która z córek mówiła takim tonem do twej babki, to odesłanaby została niezawodnie do czarnego gabinetu.
— Przedewszystkiem babka moja nie przewiercała z pewnością ludzi oczyma w celu doprowadzenia ich do szału, a gdyby odesłała kogo w podobnych warunkach do czarnego gabinetu, toby tylko dowodziło, że sama rozum straciła.
— Milcz! — krzyknęła dostojna dama.
— Ani myślę — odparła zimno nieposkromiona — ani myślę milczeć, dopóki ktoś patrzeć będzie na mnie i na Jerzego takiemi oczyma, jakgdybyśmy to my powrócili nagle do domu, wyrzuceni przez Boffenów.
Ten ostatni pocisk miał na celu zrobienie wyłomu w obronnem dotąd stanowisku Belli, z czego też pani Wilfer skorzystała niezwłocznie.
— Córko zbuntowana — rzekła do Lawinii — czy myślisz, że gdybyś, lekceważąc uczucia twej matki, poddała się pod protekcyę takich Boffenów, po to, aby spędziwszy długi czas w tym domu niewoli...
— Niechże mama da pokój — przerwała Lawinia.
— Co mówisz, moja córko?
— Że niema żadnego sensu używać w tym wypadku takich określeń, jak dom niewoli.
— Gdybyś zatem — mówiła dalej z godnością pani Wilfer, niezrażona tą przerwą — spędziwszy dłuższy czas pod jarzmem tych ludzi, wpadła nagle bez zapowiadania się do mego domu, czy myślisz, że uczucia moje wyraziłyby się tylko spojrzeniami?
— Myślę tylko, że spojrzenia takie powinny się zwracać do tych, którzy na nie zasługują, nie zaś do mnie i do Jerzego.
— I gdybyś — ciągnęła dalej pani Wilfer — gardząc przeczuciami memi, które ostrzegały mię od razu, że zbrodnicza twarz tej Boffenowej, wróży nieszczęście, przełożyła mimo to nademnie tę kobietę, a następnie zdeptana przez nią i sponiewierana, powróciła na łono rodziny...
W tem miejscu Bella wstała, mówiąc:
— Dobranoc Pa! Jestem ogromnie zmęczona i pójdę się położyć.
Postępek ten stał się hasłem dla rozejścia się. Jerzy Simpson pożegnał także towarzystwo, a Lawinia odprowadziła go do sieni, na ganek, a następnie do furtki przez ciemny dziedziniec. Pani Wilfer, umywszy sobie ręce, jak lady Makbet, odeszła do siebie. Został więc tylko Rumty przy szczątkach kolacyi, pogrążony w smutnej zadumie.
Gdy się jednak wszystko uciszyło w domu, ktoś wszedł do jadalni i stanął przy nim, kładąc mu rękę na ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Bellę w szlafroczku, boso i z rozpuszczonemi włosami.
— Z ciebie jest naprawdę śliczna kobietka — rzekł mimowoli — dotykając jej bujnych pukli.
— Na pamiątkę mego ślubu dostaniesz odemnie, Pa, łańcuszek upleciony z moich włosów.
Czy będziesz cenił tę pamiątkę?
Biblioteka T. — 856 40 — Tak, mój skarbie. Ale ty nie będziesz się źle czuła w naszym domu, gdzie masz taki brzydki pokoik, a w dodatku towarzystwo Lawy?
— Cóż to szkodzi, Pa?
— Bo dawniej skarżyłaś się na to, a teraz jeszcze odwykłaś.
— Zniosłabym daleko gorsze rzeczy.
— Ty się jednak bardzo zmieniłaś i... poprawiłaś.
— To nie to Pa, tylko widzisz, jestem taka szczęśliwa.
Objęła go za szyję, zasypując mu twarz czarnymi zwojami swych włosów, których koniuszczki wchodziły mu w oczy, usta, nos a gdy kichał z tego powodu, zatykała mu usta rączką, a potem spoważniała nagle.
— Posłuchaj Pa, — rzekła — ten ktoś, co odprowadzał mię dziś, powiedział mi, że ma na widoku posadę, która przyniesie mu na początek 150 funtów rocznie. Ten ktoś powiedział mi także, że skoro tylko mieć będziemy własne mieszkanie, znajdzie się tam mały, wygodny, zaciszny kącik, dla pewnego pana blondyna, małego wzrostu. Jak myślisz Pa? co to będzie za pan?
— Nie wiem droga — odparł Rumty, mrugając filuternie — może służący.
— Tak, tak służący rodu Wilferów. A gdybyś wiedział Pa, jak się ładna kobietka ucieszyła, skoro jej ten ktoś to powiedział. Trzeba też, ażeby i ten blondyn małego wzrostu cieszył się także i myślał za każdym razem, kiedy go w domu po turbują: „to nic, przystań niedaleko“.
— Przystań niedaleko — powtórzył Rumty.
— Tak, ślicznie powiedziane, a teraz dobranoc ci raz jeszcze, mój ty blondynku, ojczulku najdroższy, gdybyś wiedział, jaka jestem szczęśliwa i wdzięczna, wdzięczna i szczęśliwa!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.