Przejdź do zawartości

Wspólny przyjaciel/Część trzecia/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Chór społeczny.

Sprzedaż sprzętów i wszelkich ruchomości, należących do państwa Lammie, sprzedaż z licytacyi, po zajęciu ich przez władze sądowe, ogłoszona została we właściwym czasie i miejscu, budząc zdumienie, osłupienie i zśrozę w kołach towarzyskich, do których para ta należała dotąd. Nikt wszakże nie był tak mocno zgorszony i zdumiony, jak Hamilton Weneering esquire i członek parlamentu. Zarówno on sam, jak wierna mu zawsze Anastazya, przekonali się nagle, że Alfred i Sofronia nie byli nigdy najdawniejszymi i najdroższymi ich przyjaciółmi. Nie mogli jednakże zaprzeć się niewątpliwie stwierdzonego faktu, że weselna uczta małżonków Lammie odbyła się w ich domu. Wobec tego oboje państwo Weneering uważali za niezbędne wydać obiad rehabilitacyjny dla swych pozostałych przyjaciół, skutkiem czego zaczęło rozsyłać zaprosiny. Obecność lady Tippins na takich zebraniach przeszła już w stan chroniczny, a nawet rzec można, ostro zapalny, ona pierwsza otrzymała kartę zapraszającą. Po za tem Boots i Brewer krzątali się po mieście, zbierając biesiadników. Pan Weneering zaś zaczepiał w kuluarach parlamentu wszystkich prawie swych kolegów, wysławiając wśród nich przyszłych swych gości. Ostatecznie większość zaproszonych przyrzekła stawić się w dniu uroczystym, nietyle w celu odwiedzenia Weneeringów, co dla spotkania znajomych i tworzenia małych grup, z których każda zabawiać się miała i posilać na własną rękę, nie troszcząc się wcale o gospodarzy. Wiedziano powszechnie, że Weneering wydaje obiad przy każdej sposobności i twierdzono, że musi mieć w tem przecież jakiś swój interes i ciągnie z nich zapewne znaczne korzyści.
Wielki Podsnap tylko nie pozwalał w swojej obecności na żadne lekceważące uwagi o ludziach, którzy otrzymali niejako od niego świadectwo czcigodności. Uczucia jego zdawały się wyrażać następnemi słowami: „Złote i srebrne wielbłądy, jako też cała zastawa Weneeringów jest bardzo etektowna, a skoro ja, Podsnap, nie waham się obiadować u tych ludzi i zasiadam przy ich stole, to wara komubądź szydzić z ich wielbłądów. Wprawdzie firma moja jest zbyt solidna, abym ja sam urządzał w moim domu podobną ostentacyę, ale skoro raz promień mojej świetności padł na karawanę Weneeringów, nikt nie ma prawa nie doceniać jej wartości“. Wobec tego karawana, wyjęta z kredensu, ustawiona została na stole w należytym porządku w oczekiwaniu gości. Do liczby zaproszonych należał oczywiście i Twemlow, który zażył nawet dwie pigułki, reklamowane przez ogłoszenia, jako środek zapobiegawczy dla tych, którzy zamierzają korzystać z rozkoszy gastronomicznych. Mały dżentlmen leżał na kanapie w swym pokoiku nad stajnią, w celu ułatwienia tem lepszego działania owych pigułek, gdy zapukał do niego stróż domu, oznajmiając przybycie jakiejś lady, która czeka na schodach.
Mały dżentlmen zerwał się natychmiast, a przygładziwszy na prędce włosy, oświadczył stróżowi, że gotów jest przyjąć tę panią, jeśli tylko raczy wejść.
Izdebka Twemlowa umeblowana była skromnie sprzętami, które za lepszych swych czasów służyły, jak się zdaje, klucznicy dostojnego lorda. Jedynem dziełem sztuki, zdobiącem ściany pokoju, była rycina, przedstawiająca wymienionego lorda, stojącego naprzeciw korynckiej kolumny i wpatrzonego w zwój papierów, leżących u jej podnóża. Pani Lammie obrzuciła roztargnionym wzrokiem całe to urządzenie i przyjęła ofiarowane sobie przez Twemlowa krzesło.
— Musiałeś pan słyszeć o naszem niepowodzeniu majątkowem, takie wieści rozchodzą się szybko, zwłaszcza między przyjaciółmi.
Pan Twemlow nie zaprzeczył temu.
— Dla pana, jak sądzę, ruina nasza nie jest niespodzianką, po zwierzeniu, jakie pan usłyszałeś kiedyś odemnie; pozwoliłam też sobie przyjść tutaj dla dodania małego jeszcze uzupełnienia.
— Droga pani! — zawołał mały dżentlmen, składając ręce — całe życie starałem się nie wchodzić nikomu w drogę i chciałbym, aby tak było do końca, to też błagam, aby pani nie raczyła mnie obarczać powtórnie zleceniem podobnem do tego, jakie wówczas od pani otrzymałem.
— Bądź pan spokojny, dziś żądam od pana tylko neutralności. — Zachowanie się jej było stanowcze, a głos twardy, co onieśmielało małego pana Twemlowa.
— Chodzi mi tylko o to — mówiła Sofronia zawsze tym samym tonem — abyś pan nie wyrażał o nas żadnej opinii, zwłaszcza, gdybyśmy ja i mój mąż zdobyli zaufanie pewnej rodziny, wspólnie znanej.
Słysząc to, Twemlow przesunął ręką po czole.
— Polegam na honorze pańskim i nie potrzebuję żadnych zapewnień, pańskie milczenie mi wystarczy.
Mały dżentlmen ukłonił się, zapewniając ją, że może liczyć na jego dyskrecyę.
Sofronia spojrzała na niego z pewną ulgą, zwilżając sobie spieczone wargi.
— Słówko jeszcze pani, — rzekł Twemlow — nie zaczynałbym tej sprawy, gdyby nie to, że pani ją pierwsza poruszyła. Dlaczego pani zwróciła się o pomoc do pana Fledgebyego, nie mając go za przyjaciela i po tem, co mu pani zrobiła?
— Zkądże pan wie, że go o coś prosiłam?
— Sam mi powiedział.
— Tak? a gdzieżeś go pan spotkał?
— To było całkiem przypadkowo, — zeszlisię w kantorze niejakiego pana Riah, izraelity.
— Więc i pan znasz tego żyda?
— Tak, pani.
— I znajdujesz się w jego rękach?
— Niestety pani, jedyny weksel, jaki w życiu podpisałem, znajduje się w rękach owego Riaha.
— A Fledgeby, cóż tam robił Fledgeby?
— Przyszedł tam właśnie, aby wstawić się u przedstawiciela firmy za panią, jej mężem, i przyznam się nawet pani, że doznałem z jego powodu silnych wyrzutów sumienia, bo ten uczynny młodzieniec ofiarował mi się oddać tę samą przysługę, co państwu.
— I udało mu się tak samo, jak z nami?
— Nie udało mu się tak samo, jak z państwem.
— Panie Twemlow, — rzekła wtedy Sofronia, zatapiając wzrok w twarzy małego dżentlmena, który napróżno próbował tego uniknąć, — pański weksel znajduje się w rękach Fledgebyego. Ten żyd jest podstawiony, ten żyd to jego maska. Mówię to panu, aby pana ostrzedz, a zrób pan z tego ostrzeżenia, jaki chcesz, użytek.
— To niepodobna! — zawołał Twemlow, — i skąd pani wie o tem?
— Mnóstwo okoliczności złożyło się na wytworzenie we mnie tego mniemania.
— Ależ w takim razie, pani nie ma dowodów.
— To szczególne, — rzekła zimno i pogardliwie Sofronia, — to szczególne, jak wszyscy mężczyźni są do siebie podobni w pewnych wypadkach. Trudno przecież o dwóch ludzi, tak różnych od siebie, jak pan i mój mąż, a odpowiadacie mi w tym wypadku zupełnie w ten sam sposób i temi samemi słowami.
— Bo też, — zauważył nieśmiało pan Twemlow, — pani istotnie nie ma dowodów.
— Mężczyźni są może inteligentni na swój sposób, — odparła Sofronia, — ale brak im niektórych władz umysłowych. Na 10 kobiet, 9 przyznałoby mi słuszność, nie żądając dowodów, a mój mąż, który przecież nie należy do niewiniątek, jest na punkcie tego Fledgebyego zupełnie zaślepiony. Mniejsza z tem, potrafię ja mu już znaleźć te dowody, chociażby dla ukarania tego lichwiarza za jego zdradę.
— Mam nadzieję, że interesy pana Lammie poprawią się, — rzekł jeszcze Twemlow.
— Nie wiem, może się uda znaleźć jaki ratunek, w przeciwnym razie ogłosimy bankructwo i wyjedziemy za granicę.
— Można i tam żyć bardzo przyjemnie.
— Nie wiem, czy przyjemne jest wieczne tułanie się po brudnych restauracyach, i utrzymywanie się z kart i bilardu.
Pan Twemlow, lubo urażony w swych uczuciach tym brutalnym obrazem przyszłości, próbował ją pocieszać. — W każdym razie wielkie to szczęście dla pana Lammie, że będzie miał przy sobie wierną i rozumną towarzyszkę, której wpływ zbawienny...
— Mój wpływ? ależ, mój drogi panie, trzeba przecież jeść i odziewać się i znaleźć dach nad głową. Niema zresztą z mojej strony zasługi, że zostanę przy nim. Cóż innego począć mogę w moim wieku. Musimy już dźwigać razem ten ciężar, dopóki nas śmierć nie rozdzieli.
Z temi słowy wyszła z mieszkania pana Twemlow, który powrócił na swą kanapę i, oparłszy rozpalone czoło na skórzanej poduszce, stwierdził ze smutkiem, że nieprzyjemna rozmowa nie może wpływać dodatnio na działanie spożytych pigułek. Skoro wszakże nadeszła godzina udania się do państwa Weneering, mały dżentlmen włożył swój odświętny, staroświeckiego kroju garnitur i poszedł pieszo na Dukestreet, oszczędzając sobie sześcio-pensowego wydatku na fiakra. Zastał już tam całe towarzystwo, które właśnie zasiadało do stołu. Rozkoszna lady Tippins zasypywała zalotnymi żarcikami Eugeniusza, który przyjmował te żarciki posępniej, niż zazwyczaj. Mówiono też oczywiście o bankructwie małżeństwa Lammie, tych ludzi, których miano za bogaczy, a którzy jak się okazało, nie mieli domu ni łomu.
— Wstydź się, Mortimerze — powiedziała lady Tippins, uderzając po ramieniu młodego adwokata. — Wszakże to ty byłeś drużbą tych, zapomniałam, jak się nazywają.
Wachlarz, przeznaczony dla Mortimera, spotkał po drodze innych i spadał na nich z łoskotem, przypominając taniec szkieletów. Nowe serye przyjaciół gromadziły się teraz przy stole Weneeringów, a wśród nich znajdował się niejaki Buffer, który starał się bezskutecznie robić konkurencyę Bootsowi i Brewerowi. Prócz niego znajdowało się kilka osób ze świata finansowego, przedstawiających grube cyfry. Jeden z nich zatrudniał w swych fabrykach pięćkroć sto tysięcy robotników, drugi, będąc prezesem niezliczonej ilości towarzystw akcyjnych, przejeżdżał koleją w ciągu tygodnia nie mniej, jak jakie 3.000 mil. Wszyscy ci kapłani dywidendy, przedstawieni zostali lady Tippins, która, obejrzawszy ich przez lornetkę, zapytywała z kolei Bootsa, Brewera i Buffera, czy ci wybitni mężowie nie zechcieliby jej wzbogacić, w zamian za miłość jej, którą gotowa jest ich udarować. W ogóle jednak wszyscy biesiadnicy czuli, że głównem ich zadaniem jest wyrazić dziś zdumienie swe i osłupienie, gdyż w tym celu jedynie zaproszono ich na ten obiad.
Boots, chcąc podtrzymać swą ustaloną reputacyę, otworzył chór społeczny, mówiąc:
— Wziąłem dziś dorożkę i pojechałem do hali licytacyjnej.
— Ja także — wtrącił niezwłocznie Butter.
Ale na niego nikt nie zważał, wszyscy zwrócili się do Brewersa i Bootsa, żądając wyjaśnień.
— Jakże się to odbyło? — spytał Weneering.
— Było trochę ładnych rzeczy — odparł Brewer — ale nikt nie podbił ceny.
— Tak i ja słyszałem — zauważył Lightwood.
— Pan byłeś, jak się zdaje, doradcą prawnym tych państwa.
Zwrócili się do mnie w ostatniej chwali, ale, nie widząc sposobu przeszkodzenia licytacyi, nie podjąłem się tej sprawy.
— Jakim sposobem ci ludzie doszli do tego?
— Prawdopodobnie wydawali więcej, niż mogli.
— Ależ — zawołał Weneering — jak można wydawać więcej, niż się ma, to dla mnie całkiem nie do pojęcia.
Lokaj chemik, który wnosił wino szampańskie, zrobił minę człowieka, który wybornie pojmuje takie rzeczy i mógłby o nich wiele powiedzieć.
Anastazya wypuściła z rąk widelec, a, zacisnąwszy kurczowo palce, zwróciła się do jednego z kapłanów dywidendy, tego, który robił po trzy tysiące mil na tydzień koleją, i spytała tego dygnitarza, jak spojrzeć może na niemowlę swoje kobieta, która wydaje więcej pieniędzy, niż jej mąż ma dochodu.
Tu Eugeniusz zauważył nawiasowo, że pani Lammie nie mogła popełnić tego błędu, nie mając niemowlęcia, któremuby musiała spojrzeć w oczy.
— To prawda! — odparła Anastazya — ale w każdym razie zasada pozostaje ta sama.
— Z pewnością — potwierdził Brewer.
— Naturalnie — pospieszył dodać Buffer.
Było jednak przeznaczeniem tego ostatniego szkodzić każdej sprawie, którą zamierzał poprzeć. Dopóki Brewer lub Boots stawiali jakieś twierdzenie, wszyscy się na nie zgadzali, skoro jednak Buffer potwierdził ich zdanie, całe towarzystwo zwracało się przeciw niemu. Tak się stało i teraz. Przy stole powstał szmer nagany, a chór społeczny stwierdził, że kobieta z niemowlęciem i bez niemowlęcia, to dwie różne zasady.
— Tego tylko nie rozumiem, — rzekł jeden z giełdowych dygnitarzy, który posiadał okrągłe 375.000 funtów rocznego dochodu bez żadnych szylingów i pensów, — tego tylko nie rozumiem, jakim sposobem ludzie, należący do pewnej sfery towarzyskiej... bo ci ludzie należeli do towarzystwa...
Pan Weneering nie mógł zaprzeczyć, że jadali przy jego stole.
— Otóż chcę powiedzieć, że ludzie, należący do pewnej sfery towarzyskiej, mogą ponieść dotkliwe straty, lecz nie mogą być do gruntu zrujnowani.
Na to Eugeniusz, który był dzisiaj stanowczo w czarnym nastroju, zapytał wprost owego dygnitarza, coby zrobił, gdyby nie posiadał nic, a jednak musiał coś wydawać.
Prosta rzecz, że dygnitarz, posiadający okrągłe 375.000 funtów szterlingów bez żadnych szylingów i pensów, nie podjął tak nierozwiązalnego pytania, nie podjęli go też inni biesiadnicy, przez szacunek dla siebie samych. Za to szukali wszyscy zrozumiałych przyczyn, które mogły zrujnować ludzi, należących do ich sfery.
— Karty! — rzekł jeden z kapłanów dywidendy.
— Spekulacye finansowe, prowadzone nieumiejętnie, — dodał drugi.
— Konie! — wyrzekli Boots i Brewer.
— Kobiety! — szepnęła zalotnie lady Tippins, zasłaniając usta wachlarzem.
Pan Podsnap, którego spytano o zdanie, nie wyraził żadnego przypuszczenia, a tylko wyciągnął prawe ramię i uczynił ruch, zmiatający z powierzchni ziemi niepojęte istoty, wydające więcej pieniędzy, niż miały dochodów.
— Nie mówcie mi o nich, — rzekł — to mnie obraża, to mnie oburza, nie chcę słyszeć o podobnych rzeczach.
Eugeniusz, rozparty w krześle, rzucił potężnemu potentatowi spojrzenie niedość czołobitne i miał już na ustach jakąś uwagę, którą mu przerwał widok cichej walki, jaką staczał w tej chwili właśnie lokaj chemik ze stangretem, który usiłował wtargnąć da jadalnego pokoju. Stangret trzymał w ręku tacę, z którą miał ochotę zbliżyć się do biesiadników, jak gdyby zamierzał wykwestować coś u nich na rzecz swej rodziny, ale lokaj chemik udaremnił ten zamiar, zagradzając mu drogę przy bufecie. Majestat chemika, a może i wyższa ranga, bo cóż ostatecznie znaczy stangret poza swym kozłem, sprawiły, że ten ostatni ustąpił, lokaj odebrał od niego tacę i zlustrował leżący na niej papier z miną urzędowego cenzora. Przesunął go następnie na środek tacy i, upatrzywszy stosowny moment, podał go Eugeniuszowi.
— Patrzcie tylko! — rzekła na głos rozkoszna Tippins, — lord kanclerz umarł i proponują Wrayburnowi zajęcie jego miejsca.
Eugeniusz przetarł z flegmą szkło swej lornetki, i przyłożył ją do oczu, czytając nazwisko, które poznał był i tak od pierwszego rzutu oka.
— Czy ten pan czeka? — spytał półgłosem przez ramię, lokaja chemika.
— Tak jest, panie.
Eugeniusz, usprawiedliwiwszy się paru słowami przed panią Weneering, wstał od stołu i znalazł w przyległym pokoju młodego Blighta, pomocnika Mortimera.
— Poleciłeś mi pan przyprowadzić go do pana bezzwłocznie bez względu na to, gdzie byś się pan znajdował.
— Genialny jesteś, mój chłopcze; gdzież on jest?
— W dorożce, przywiozłem go w niej, bo trzęsie się, jak galareta.
— Genialny jesteś, — powtórzył Eugeniusz, który wyszedł natychmiast na ulicę, gdzie oczekiwał na niego w dorożce niemożliwy syn modniarki lalek.
— Przebudź się panie od lalek, — zagadnął go, oparłszy się niedbale o krawędź drzwiczek dorożki, z której wnętrza buchały wyziewy alkoholiczne, jak z baryłki araku.
— Pan Wrayburne? — wybełkotał pijak.
— Masz adres:
— Mam! 15 szylingów, będę je miał — zachichotał, wyciągając rękę, w której podawał brudny, zmiętoszony papier.
Eugeniusz wziął go, a odczytawszy go uważnie, wsunął do bocznej kieszeni kamizelki. Następnie wyliczyć chciał na dłoń pijakowi przyobiecaną zapłatę, ale był to krok nierozważny, bo pieniądze podskakiwały na tej drżącej pijacko ręce i staczały się na bruk. Wobec tego Eugeniusz złożył je na przedniej ławeczce dorożki i zalecił młodemu Blight’owi, by odwiózł rozklekotaną tę ruinę człowieka do mieszkania modniarki lalek. Powróciwszy do sali jadalnej, Eugeniusz zatrzymał się w przedpokoju i usłyszał poprzez brzęk nożów i widelców falsetowy głos lady Tippins.
— Po co go wywołano? umieram z ciekawości.
— To się gotuj na śmierć, bo się niczego nie dowiesz, a ja zostanę, dzięki temu, dobroczyńcą ludzkości.
Wygłosiwszy w myśli ten monolog, Eugeniusz wziął za kapelusz i wyszedł w zamyśleniu, niedostrzeżony nawet przez lokaja chemika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.