Wspólny przyjaciel/Część trzecia/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁXI.
Następstwa.

Nazajutrz po owej przejażdżce z panią Lammie pan Boffen przyszedł do śniadania w fatalnym humorze. Nigdy jeszcze przykra zmiana, jaka zaszła w jego charakterze, nie zaznaczyła się tak dobitnie, jak tego dnia. Zachowanie się jego względem sekretarza było tak aroganckie i obrażające, że Rokesmith wstał od stołu, nie dojadłszy śniadania, i wyszedł z jadalni.
Bella czuła się za niego oburzona, tembardziej, że po wyjściu sekretarza pan Boffen pogroził mu pięścią i to zanim jeszcze tenże drzwi zamknął.
Zostawszy sama z panią Boffen, Bella spytała ją, co mogło tak rozgniewać jej męża, na co poczciwa ta dama odpowiedziała z westchnieniem, że powód tego gniewu jest jej znany, lecz, że nie wolno jej o nim mówić.
Dzień wydał się bardzo długi Belli, która czuła w powietrzu wiszącą katastrofę, mogącą i jej dotyczyć.
Istotnie, po południu, gdy schroniła się do swego pokoju, zapukał do jej drzwi lokaj, wysłany przez pana Boffen, który wzywał ją do salonu. Wszedłszy tam, zobaczyła panią Boffen, siedzącą na kanapce, spadkobierca zaś wziął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, jakśdyby zamierzał spacerować z nią po pokoju.
— Nie bój się, ślicznotko — rzekł do niej. — Już ja cię nie dam ukrzywdzić, za chwilę będziesz pomszczona.
— Pomszczona? — spytała ze zdziwieniem Bella.
— Tak jest, pieszczotko, zaraz się przekonasz.
Rzekłszy to, były śmieciarz zadzwonił na lokaja i kazał mu sprowadzić sekretarza. Rokesmith przechodził właśnie przez korytarz, to też służący spełnił natychmiast życzenie, nie potrzebując go szukać daleko.
— Zamknij pan drzwi — rzekł do niego pan Boffen surowo — bo to, co usłyszysz, nie będzie dla pana przyjemne.
— To więcej, niż prawdopodobne — odparł Rokesmith.
— Co to ma znaczyć? i co pan przez to rozumiesz?
— To tylko, że nie jest dla mnie nowością słyszeć z ust pańskich rzeczy nieprzyjemne.
— I pan myślisz, że to się zmieni?
— Spodziewam się — odparł z godnością Rokesmith.
Pomimo zmieszania, Bella zauważyła z radością, że zachowanie się sekretarza jest dziś bardzo stanowcze i pełne szlachetnej dumy.
— Panie Rokesmith! — rzekł wtedy Boffen — spójrz pan, proszę, na tę młodą osobę, która oparła się na mojem ramieniu; spójrz jej w oczy, jeśli będziesz śmiał.
Na te słowa nieprzewidziane, Bella podniosła oczy i spotkała się ze wzrokiem sekretarza, którego twarz była blada i wzruszona.
— Spojrzyj jej pan w oczy — powtórzył Boffen — spojrzyj w twarz tej młodej lady.
Bella wyczytała jakby iskierkę wyrzutu w oczach Rokesmitha, a może wyrzut ten tkwił raczej we własnem jej sumieniu.
Dorozumiała się wtedy, że ktoś zdradził przed państwem Boffen oświadczyny Rokesmitha, że ona sama zdradziła się, zwierzając się Sofronii Lammie.
— Jak pan śmiałeś w swojem położeniu sięgać po rękę tej młodej lady i narzucać jej natrętnie swoje bezczelne wyznania?
— Nie czuję się w obowiązku odpowiadania na zarzut, wyrażony w tak obrażającej formie.
— Nie czujesz się pan w obowiązku, a! doprawdy, nie czujesz się pan, w takim razie ja pana wyręczę, Jest to przedewszystkiem z pańskiej strony prosta bezczelność.
Tu Rokesmith uśmiechnął się z goryczą.
— Tak jest, mój panie, jest to z twej strony bezczelność, gdy śmiesz podnosić oczy na młodą pannę, stojącą o wiele wyżej od ciebie. Ona ma prawo do bogatego męża, a pan kim jesteś? co pan masz?
W tem miejscu Bella zrobiła ruch, jakby chcąc wysunąć rękę z pod ramienia pana Boffena, ale ten nie puścił jej, owszem, przytrzymał ją jeszcze mocniej...
— Pytam pana, kim jesteś, abyś marzyć mógł o wzięciu za żonę tej młodej lady? To, panie, drogi towar, czekający na dobrego nabywcę, który zapłaci go po należnej cenie.
— Panie! — zawołała Bella, uwalniając się z uścisku byłego śmieciarza.
— Bądź spokojna, moja mała, potrafię ja upomnieć się o ciebie — uspokajał ją Boffen.
— Ależ pan mi ubliża! — zawołała z mocą młoda dziewczyna.
— Naturalnie, że on ci ubliżył, ale potrafię ja przyprowadzić go do porządku. No, wytłómacz się pan, panie Rokesmith, a jeżeli nie chce ci się odpowiadać, to w każdym razie musisz wysłuchać tego, co ja ci powiem. Otóż postąpiłeś sobie, jak człowiek bezczelny i zarozumiały, co ci zresztą Bella sama powiedziała wtedy, gdyś się jej oświadczył.
— Ale przeprosiłam go za to — zawołała Bella — aż teraz gotowa jestem błagać go o przebaczenie za słowa, jakie słyszy z ust pańskich.
Tu pani Boffen zaszlochała głośno.
— Daj pokój, stara! — uciszał ją mąż, dość zresztą łagodnym tonem — nie masz czego mazać się, Bella ma dobre serce i to się jej chwali. Nie przestanę, mimo to, twierdzić, że Rokesmith postąpił z nią bezczelnie, co jest zresztą błahostką wobec tego, że, narzucając się jej ze swoją miłością, czyhał tylko na jej posag.
— Zaprzeczam temu stanowczo — rzekł z powagą Rokesmith.
— Zaprzeczaj sobie, bratku, ile chcesz, to przecie nic nie kosztuje, ale nikt ci nie uwierzy. Mam jeszcze, Bogu dzięki, głowę na karku i widzę dobrze co się tu święci. Oskubanoby mnie już do nitki, gdybym się nie miał na baczności. Na szczęście, wzorować się zacząłem na przykładach rozumnych ludzi, jakimi byli Daniel Dancer, Elwer Hopkins i inni.
— Ohydni skąpcy — rzekł półgłosem Rokesmith.
— Co, doprawdy? nie podobają się panu? Niema się zresztą o co spierać. Muszę tu przedewszystkiem pokazać Belli, kim pan właściwie jesteś. Uważasz, pieszczotko, to żebrak, którego wziąłem z ulicy. Czy zaprzeczysz temu, panie Rokesmith?
— Przestań pan przynajmniej powoływać się na moje świadectwo — mruknął sekretarz.
— Twoje świadectwo? Patrzcie, co mu się roi. Nikt też nie potrzebuje twego świadectwa. Powtarzam więc ci, Bello, że to był żebrak, którego podjąłem z ulicy. Narzucał mi się natrętnie, prosząc, bym go wziął na sekretarza, więc go wreszcie wziąłem, a wtedy panicz zwąchał, obeznawszy się z moimi interesami, że wyznaczyliśmy ci ładny posag. Zaraz też rozpoczął umizgi do tego złota; wcale niezła spekulacya, a któraby się nawet udała, gdybyś miała romansową główkę, jak inne dziewczęta, ale ty, na szczęście, okazałaś więcej sprytu, niż on, to też złapaliśmy go na gorącym uczynku.
— Pańska, pożałowania godna podejrzliwość... — zaczął Rokesmith,
— To nie podejrzenie, to pewność.
— Zarzuty pańskie są tego rodzaju, że nie wartoby im było zaprzeczać, gdyby nie wrodzona miłość prawdy.
— Kpiłeś sobie zawsze z prawdy.
— Ależ, Noddy! — miarkowała go pani Boffen.
— Cicho bądź, stara, i daj mi skończyć, powiadam ci, że on sobie zawsze kpił ze szczerości i prawdy.
— Nie widzę potrzeby odpowiadać panu, wobec tego, że stosunki nasze uważam za zerwane.
— Ho, ho! — odparł przebiegle pan Boffen — jeśli tak, to nie ty je zrywasz, ale ja ciebie odprawiam, rozumiesz? Oddalam cię ze służby. Nie zaskoczyłeś mnie znienacka, bratku, o nie. Patrz, mam tu przygotowane twoje świadectwo i to, co ci się należy z pensyi. Widzisz więc, że to nie ty odchodzisz, ale ja cię odprawiam.
— Wszystko mi jedno, jak pan uważa, bylem stąd odszedł.
— Ale mnie nie wszystko jedno. Inna rzecz odprawić nieuczciwego sługę, który dybie na twoją kieszeń, a inna, kiedy sługa sam odchodzi.
— Czy powiedziałeś mi pan już wszystko, coś zamierzał, czy może szukasz pan w myśli nowych słów dla mnie obelżywych, któremi mnie chcesz obrzucić?
— Zrobię to, jeśli mi się podoba, nie pytając pana o pozwolenie. Chcesz mieć ostatnie słowo, ale to ci się nie uda. Na co pan jeszcze czekasz?
— Chcę pożegnać się z panną Wilfer i z pańską zacną żoną.
— A to się żegnaj, tylko prędko, bo mam już dosyć twojej obecności.
— Posłuchaj pan jeszcze, co powiem — przerwał mu Rokesmith. — Oto, jeżeli znosiłem tak długo wszystkie przykrości mego stanowiska, to jedynie dlatego, by módz pozostawać w pobliżu panny Wilfer, a mimo, że odrzuciła mnie, obecność jej tutaj była dla mnie taką radością, że dzięki niej czułem się hojnie wynagrodzony za wszystkie trudy i dotkliwe dokuczliwości, jakich tu doznałem. Nie przypomniałem jej dotąd żadnem słówkiem, ani spojrzeniem uczuć, jakie mam dla niej, ale dziś powtarzam głośno, że jestem jej głębiej jeszcze oddany, niż poprzednio.
— To ma znaczyć — przerwał sarkastycznie złocony śmieciarz — że oddany jesteś jej funtom i szylingom.
— Kocham zawsze jednakowo pannę Wilfer — mówił dalej Rokesmith — a gdziekolwiek się udam, życie bez niej będzie dla mnie zawsze szare i bezbarwne, tam gdzie jej niema.
— Mów pan, gdzie niema jej złota, jej funtów, szylingów i pensów.
— Przekonany jestem, że panna Wilfer wie dobrze, że żadna myśl chciwa nie miesza się do moich dla niej uczuć, i gdyby mogła jednem słowem ogołocić pana z całego majątku i sobie go przyswoić, nie podniosłoby to ani na chwilę jej wartości.
— Co myślisz o tem, stara — zaśmiał się drwiąco Boffen — ogołocić mnie z majątku! słyszałaś, jak to gładko wyrecytował. To pewne, że gdyby mógł, samby mi go zabrał,
— Nie, panie — odparł Rokesmith, patrząc mu prosto w oczy.
— Nie, zapewne, że nie, bo ja na to nie pozwolę.
Bella usiadła na boku i słuchała całej tej rozmowy z twarzą ukrytą w dłoniach. Pani Boffen miała ochotę pocieszać ją, ale małżonek jej powstrzymał ją surowym gestem, któremu uległa jako posłuszna żona.
— Oto masz pan swoją pensyę — zawołał były śmieciarz, rzucając pod nogi Rokesmitha paczkę banknotów — po wszystkich podłościach, jakich się tu dopuściłeś, nie zrobi ci różnicy schylić się po złoto!
— Nie, panie, ponieważ jest to pieniądz, który zarobiłem ciężką pracą, żegnam pana!
— Czekaj! jeszcze słowo. Chcesz wmówić w nas, że uwielbiasz tę młodą lady?
— Mówię to, co jest.
— Bardzo dobrze, przypuśćmy więc, że ją naprawdę uwielbiasz, jakim sposobem mogłeś ją uważać za taką idyotkę, która poleci za tobą na biedę, aby skończyć kiedyś w przytułku.
— Gdybym miał szczęście zdobyć jej serce i zjednać sobie jej miłość.
— Zdobyć jej serce, zjednać miłość, tobyś jej dopiero dogodził, Ma ona prawo do czegoś lepszego, niż twoje serce, miłość i rozumie to, na szczęście, sama. Ona potrzebuje bogactwa, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.
— Pan jej uchybiasz.
— To pan uchybiasz jej swymi dziadowskimi amorami, swojem bzdurzeniem o zdobyciu jej serca i tym podobnemi bredniami. Wczoraj dopiero dowiedziałem się o pańskiem postępowaniu. Opowiedziała mi o niem pewna rozumna kobieta, która posiada całe zaufanie tej młodej lady.
Rokesmith nic na to nie odrzekł, lecz zwrócił się do pani Boffen i pożegnał ją w pełnych szacunku i życzliwości słowach.
— Żegnam panią, miss Wilfer — rzekł raz jeszcze i chciał odejść, gdy pan Boffen zbliżył się do Belli, mówiąc:
— No cóż, pieszczotko, pozbyliśmy się go wreszcie, możesz się teraz uspokoić.
Ale zamiast uspokoić się, pieszczotka wyrwała mu rękę, jakby dotknięcie jego sprawiało jej najwyższe obrzydzenie.
— Nie odchodź pan! — zawołała do Rokesmitha. — Och, czemuż nie jestem uboga! Powrócę do mego Pa, on jeden jest dobry, on jeden zrozumie mnie i pocieszy i kochać mnie będzie, mimo, że byłam zła, ale tu stałam się jeszcze gorsza. Nie potrzebuję pańskich pieniędzy, panie Boffen, nie cierpię ich. Schowaj je pan dla siebie, a ja odejdę stąd, powrócę do mego ojca!
Wybuch ten zakończył się głośnem łkaniem, przyczem Bella oparła główkę na ramieniu pani Boffen. Złocony śmieciarz i Rokesmith zatrzymali się, patrząc na nią w milczeniu. Skoro się wreszcie uspokoiła, pan Boffen poklepał ją przyjacielsko po ramieniu, mówiąc:
— No cóż, pieszczotko, uspokoiłaś się, a teraz wszystko już będzie dobrze.
— Co? — zawołała Bella, tupiąc nóżką — to ma być dobrze? Ja pana nienawidzę.
— Co? co? — mruknął Boffen, bardzo zdziwiony.
— Niecierpię pana, bo pan jesteś niesprawiedliwy, brutalny i niegodziwy. Nie chciałabym mówić panu przykrych rzeczy, kiedy to wszystko jest prawda, aż nadto prawda.
Mister Boffen potoczył wzrokiem na prawo i na lewo, jakby się nagle ze snu obudził.
— Wstyd mi było słuchać pana. Wstydziłam się za pana, za siebie, za wszystkich. Skoro tu przybyłam, pan byłeś jeszcze dobrym człowiekiem. Lubiłam pana, szanowałam, pokochałam nawet, ale teraz niecierpię pana, bo stał się pan niegodziwym, wstrętnym człowiekiem. Może to zresztą za ostro, ale w każdym razie stałeś się pan potworem.
Rzuciwszy ten ostatni pocisk, Bella zaśmiała się spazmatycznie. Pan Boffen stał z otwartemi usty, ogłuszony tym gradem wyrzutów, żona jego płakała zcicha.
— Słuchaj pan — zaczęła znowu Bella — prawdziwy przyjaciel powinien panu życzyć, żebyś się pan zrujnował do ostatniego szeląga. Wtedy może byłbyś pan jeszcze coś wart, inaczej staniesz się pan wcielonym szatanem.
— Nie odchodź pan, panie Rokesmith — mówiła dalej — dopóki nie usłyszysz pan wszystkiego, co powiedzieć powinnam. Przepraszam pana, o, przepraszam z głębi serca za wszystko, coś pan przezemnie wycierpiał.
Postąpiła kilka kroków, podając sekretarzowi rękę, którą ten podniósł do ust.
— Każde obelżywe słowo, które pan tu posłyszał, godziło we mnie i mnie tylko dotykało.
— Bądź błogosławiona! — wyszeptał Rokesmith, całując ją w rękę poraz drugi.
— Tak mnie, bo ja jedna zasłużyłam na zarzuty, które panu robiono. Ja to powiedziałam pewnej osobie, to, co powinno było zostać tajemnicą, ale nie robiłam tego przez złośliwość, ale tylko w przystępie dumy i szału, które mnie czasem nachodzą. Czy może mi pan to wybaczyć?
— Z całego serca — wyrzekł Rokesmith.
— Nie, nie, nie odchodź pan jeszcze. Oskarżają tu pana niegodnie, niechże się dowiedzą, że jedyną pańską winą było, żeś naraził się na niedorzeczne lekceważenie ze strony bezdusznej dziewczyny, która nie umiała pana zrozumieć, nie była w stanie podnieść się do pana i ocenić wartości wyznania, jakieś pan jej wtedy zrobił. No, ale od tego czasu ta chciwa egoistka osądziła się, jak na to zasługuje, a dziś więcej, niż kiedy ujrzała siebie w prawdziwem świetle. Muszę się przyznać, że był czas, w którym zasługiwałam na zniewagę, jaką wyrządził mi pan Boffen, występując niby w mojej obronie, ale to już minęło.
Wówczas Rokesmith pocałował ją w rękę po raz trzeci i wyszedł, nie wyrzekłszy już słowa, Bella odprowadziła go wzrokiem i powrócić chciała na swoje krzesło, lecz napotkała po drodze objęcia pani Boffen, w które rzuciła się, wołając wśród tkań:
— Niema go! odszedł, spotwarzony, oczerniony, prześladowany i to wszystko przezemnie, przezemnie!
Pan Boffen, który nie przestawał zataczać oczami przez cały ciąg tej sceny, otrząsnął się wreszcie z osłupienia. Spojrzał spokojniej, zawiązał sobie na szyi krawat, rozluźniony poprzednio, skutkiem wzruszenia, przełknął parę razy ślinę i odetchnął szeroko, jak człowiek, któremu ciężar spadł z piersi. Żona jego krzątała się tymczasem przy Belli, próbując ją pocieszyć. Rzucała też na męża pytające spojrzenia, jakby szukając u niego porady. Noddy odzyskał już humor i, usiadłszy naprzeciw obu kobiet z rękami opartemi na kolanach, oczekiwał cierpliwie oschnięcia łez, wylewanych obficie przez ładną miss. Bella przestała istotnie płakać, ale za to rzekła z wielką determinacyą:
— Bardzo jestem państwu wdzięczna za wszystko, coście dla mnie zrobili, ale nie zostanę pod waszym dachem ani minuty dłużej.
— Zastanów się, moje dziecko, — prosiła ją pani Boffen.
— Nie, — odparła Bella, — tu niema co się zastanawiać, nie chcę zostać i nie zostanę.
— Tak, tak pomyśl jeszcze trochę, zanim to zrobisz, — doradzał jej pan Boffen.
— Choćbym myślała nie wiem jak długo, nie pomyślę o panu nic dobrego, — zawołała Bella, zwracając do swego opiekuna rozpłomienioną twarzyczkę, z której każdego rysu tryskało oburzenie, nie wyjmując obu dołeczków. — Bogactwo zgubiło pana i jesteś pan dziś gorszy od Daniela Dancera, Waltera, Hopkinsa, Jonesa i tych wszystkich skąpców, o których czytałeś. Nie byłeś też pan nigdy godny obcować z takim prawdziwym dżentlmenem, jakim jest pan Rokesmit.
— Spodziewam się, miss Bello, — rzekł surowo pan Boffen, — że nie zechcesz porównywać mnie z tym sekretarzem.
— Naturalnie, że nie — odparła Bella, potrząsając hardo czarnymi lokami i prostując się w całej wysokości, która nie była znaczna. Swoją drogą wyglądała piękniej, niż kiedykolwiek w tem swojem oburzeniu. — Z pewnością, że nie! — powtórzyła, — bo pan Rokesmith jest tysiąc razy więcej wart, niż pan i tysiąc razy więcej dbam o jego szacunek, niż o pańskie poważanie, i tak już będzie zawsze, chociażby on był zamiataczem ulic, a pan jeździł złotemi karetami i obryzgiwał go błotem.
— A to dobre sobie! — oburzył się pan Boffen, otwierając szeroko oczy.
— Wiedz pan o tem, — mówiła dalej Bella — że ile razy próbowałeś pan wynosić się nad niego, poniżałeś się tylko sam w moich oczach, on był wtedy panem, a pan sługą. Od tego właśnie czasu pokochałam go i będę zawsze kochała i chlubię się z tego.
Po tym nowym wybuchu nastąpiła nowa reakcya łez, co udobruchało pana Boffen.
— Nie bój się, Bello, — mówił, — nie gniewam się wcale na ciebie za to wszystko, coś mi tu nagadała i gotów jestem zapomnieć o tych fochach panieńskich. Nie gniewam się na ciebie,
— Ale ja się gniewam, — odparła przez łzy Bella.
— Daj pokój tym dzieciństwom, zostaniesz u nas i wszystko się jakoś ułoży.
— Nigdy, miałabym sama dla siebie wstręt i pogardę, gdybym została.
— Pamiętaj, moja droga, że jeżeli wytrwasz w tem niedorzecznem postanowieniu i odejdziesz od nas, to będzie już na zawsze.
— Tak też i ja rozumiem, — odcięła Bella.
— I że ten posag, który mieliśmy ci dać...
— Czy pan sobie wyobraża, że przyjęłabym od pana choć jeden grosz? Niema na świecie siły, któraby mnie do tego zmusiła.
Ale trzeba było pożegnać się z panią Bofen, co przyszło Belli o wiele trudniej. Wrażliwa dziewczyna rzucała się z płaczem w objęcia wypróbowanej przyjaciółki, kołysząc ją to na prawo, to na lewo.
— Droga ty, kochana, miła, — powtarzała. — Bądź pewna, że nigdy o tobie nie zapomnę i będę cię zawsze kochała, jak najlepszą z kobiet. Choćbym oślepła kiedyś i ogłuchła od starości, będę zawsze widziała przed sobą twoją kochaną twarz i słyszała twój drogi głos.
Pani Boffen, niemniej wzruszona, oddawała jej uściski, nazywając ją najukochańszą córeczką. Słowa te powtarzała w nieskończoność, nie mogąc się zdobyć na żadne inne, Wreszcie Bella wypuściła ją z objęć i, ulegając jednemu z tych nagłych popędów, które dodawały jej tyle uroku, stanęła z zuchowatą miną przed panem Boffen.
— A teraz możesz się pan ze mną pożegnać.
Pan Boffen wybełkotał kilka słów pożegnania, nie dowierzając jeszcze,
— Nagadałam panu przykrych rzeczy, ale nie żałuję tego, bo pan byłeś niegodziwy dla pana Rokesmitha, ale dla mnie byłeś pan dobry i nie zapomnę o tem. Uścisnęłabym nawet panu rękę, gdybym wiedziała, która z nich uchroniła się od zarazy.
— Weź chyba lewą, — wyszeptał pan Boffen, — bo nie dusi grosza, jak tamta.
Bella chwyciła jego rękę i przycisnęła ją sobie do serca.
— Ta ręka była dla mnie niezmiernie dobrą i powinnam ją za to ucałować, ale odpycham ją za niesprawiedliwość jej względem pana Rokesmitha.
Bez względu na to orzeczenie, dziewczyna rzuciła się na szyję panu Boffen i uściskała go mocno, potem wyrwała mu się i uciekła do swego pokoju. Znalazłszy się tam, powysuwała wszystkie szuflady, rozrzucała w największym nieładzie różne rzeczy, a potem siadła na ziemi i zaczęła gorzko płakać.
Zwinęła następnie mały pakiecik z drobiazgów, które były osobistą jej własnością, odrzucając wszystko to, co dostała kiedykolwiek od państwa Boffen.
— Zostawię im wszystko. Od dziś rozpoczynam nowe życie — powtarzała sobie. Chcąc wprowadzić najściślej w czyn pomienione postanowienie, rozebrała się, zrzucając z siebie kosztowną, jedwabną suknię, którą miała na sobie, i włożyła zapomnianą już od dawna w szafie wełnianą sukienkę, w której przybyła tu z domu rodziców. Odszukała też biały kapelusik, który utwierdziła z fantazyą na swych czarnych lokach i spojrzała po raz ostatni na swój śliczny pokoik, zbytkowne gniazdko, ulepione dla niej z takiem staraniem.
— Bywaj zdrów, mój pokoiku, byłeś dla mnie zawsze dobry, bywaj zdrów.
Wyszła na korytarz, a potem do sieni, unikając spotkania z kimkolwiek z domowników. Droga prowadziła ją obok pokoju sekretarza, którego drzwi były otwarte, Zajrzała do niego przelotem, a biurko zupełnie puste objaśniło ją, że Rokesmith już odszedł. Dotknęła klamki i przymknęła drzwi, a potem pochyliła się i mimo, że to był tylko zbiór drzewa i żelaza, przycisnęła do nich usta.
— Idę do mego Pa, — powtarzała, dodając sobie odwagi, — idę do mego Pa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.