Współczesna powieść polska/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Brzozowski
Tytuł Współczesna powieść polska
Wydawca Księgarnia A. Staudacher i Spółka
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
JANUSZ KORCZAK.

Duszą działalności literackiej Janusza Korczaka, nadającą wszystkiemu, co napisał on, indywidualny ton i nieprzemijającą wartość dokumentu kultury społecznej — jest walka z litością, jest nieustannie żywe i obecne w każdym niemal wierszu usiłowanie wypalenia, wytrawienia z siebie tych specyficznie obłudnych stanów duchowych, jakie krzewią się w »sympatycznych« kołach warszawskich pod mianem altruizmu. Oczywiście walkę z litością, rozlubowaniem we własnej szlachetności, współczuciem, prowadzi na drodze swej Korczak nie w imieniu Połanieckiego zdrowego rozsądku. Jeżeli pragnie on odzyskać zdrowie i zaufanie do życia, to bynajmniej nie z tej strony Rubikonu. Altruizm, miłosierdzie znienawidził on właśnie za to, że są sentymentalną ochroną i usprawiedliwieniem sytości, tabliczką z napisem o przynależności do takiego lub innego stowarzyszenia przeciwżebraczego, zapewniającą spokojne i zdrowe trawienie w patryarchalnym zakątku domowym panom »z ciastkami na guziku«. Nie to jednak jest w altruistycznej obłudzie najniebezpieczniejsze. »Altruizm« stał się w pewnych kołach warszawskiej inteligencyi pewną postacią laickiego kapłaństwa, posiadającego własną swą obrzędowość i hierarchię, a nadewszystko prawdziwie zakrystyalne zamiłowanie drobnych intryżek, iście kleszą mierność i rzezańczą bezpłodność.
Rozkochane w samych sobie Narcyzy społecznego bólu stały się absolutnie niezdolne do czegokolwiek prócz przeglądania się w sadzawkach, przez łzy ciurkiem cieknące utworzonych.
Wszystko co chciało znaleźć dostęp do tych sfer warszawskiej umysłowości wylegitymować się musiało z kwarantanny cierpienia. W obrazach Rubensa warszawski altruistyczny esteta dopatrzyć się był zdolny włosiennicy i głębokiego taedium vitae. Powstawała najobrzydliwsza gwara: styl stękający i zająkliwy. Redakcye polecały początkującym krytykom rozpatrywać Sąd ostateczny Michała Anioła i Szekspirowski Sen nocy letniej z punktu widzenia »społecznego ukochania«. Anatol France przez trzy dni szukał napróżno na ciele swem stygmatów św. Franciszka, przeczytawszy w warszawskim postępowym tygodniku wydrukowany artykuł o sobie. Jestem przekonany, że tylko to rozjęczenie się prasy warszawskiej mogło pozwolić jej utrzymać się na tak przerażająco niskim stopniu kultury. Z każdym rokiem ujawniało się w niej coraz bardziej wzrastające ubóstwo przedmiotowej treści i wzmagała się żałosność skarg i jęków. Wszystko to razem czyniło wrażenie jakiegoś zrzeszenia zarażonych megalomanią paralityków, popisujących się na wyścigi przed sobą własną niezdarnością, nieprześcignionych w złośliwej żądzy szkalowania.
Dość było wziąć do ręki kulturalne pismo warszawskie, bezpośrednio po przeczytaniu jakiegoś europejskiego miesięcznika, aby odczuć, że się tu ma do czynienia z ludźmi, pod względem kulturalnym konsekwentnie zagłodzonymi, a obecnie podnoszącymi to wynędznienie duchowe do godności zasady.
Charakteryzowało Warszawę w ostatnich czasach to, że wszczęcie jakiejś kulturalnej sprawy wymagało specyalnego usprawiedliwienia. Typem umysłowości stawała się zrozpaczona i od lat wielu już osierocona wdowa, którą ex re długotrwałych nieszczęść nie mogło obchodzić nic z tego, co się dzieje w egoistycznym świecie, ale która z powodu tych różnych nieszczęść właśnie lubiła się wygadać długo, nudnie a żałośnie. Gdy pomimo to ktoś chciał wzbudzić w tej dostojnej wiecznie krzywej i poobwiązywanej wszelkiego rodzaju kataplazmami osobie zainteresowanie dla jakichś teoretycznych zagadnień, musiał przedewszystkiem wykazać, że mają one związek z cierpieniami jej ś. p. męża, lub że zawierają niezawodny środek na odciski, ból zęba, lub strzykanie w krzyżu. W innych wypadkach bowiem dama zatykała sobie uszy brudną watą i zasklepiała się w rozmyślaniu nad swą etyczną nieskazitelnością. Janusz Korczak ujrzał w prawdziwem świetle tę sferę warszawskiej uczuciowości dzięki temu właśnie, że ją całkowicie szczerze i niezależnie od jakichkolwiek bądź publicystycznych sugiestyi w sobie samym przeżył. Talent jego pisarski wyłonił się z gorzkiego przeświadczenia, że myśli i uczucia nie tkwiące korzeniami w glebie szczerego bezpośredniego życia, skazane są niezawodnie na zwiędnięcie. Doświadczenie wewnętrzne, upamiętnione przez Korczaka w jego objętym wspólnym tytułem: »Dziecko salonu« cyklu, coraz to bardziej przedmiotowych, coraz to bardziej od treści samej już, a nie z woli i zamierzenia autora, nabierających żaru skarg, ironicznie bolesnych zestawień i lamentacyi są potroszę historyą nas wszystkich, których młodość upływała w Warszawie w ciągu ostatniego piętnastolecia. Moje nieszczęśliwej pamięci »Wiry«, fragmenty p. Licińskiego wszystko to są w pewnej mierze karty tej samej niewesołej księgi. Temat jest jeden: bezcelowość rozpaczliwa i całkowicie świadoma własnego istnienia w obrębie danych form społecznego bytu. Stąd zainteresowanie sztuczne przybierające zależnie od charakteru danego umysłu rozmaite formy. W jednych powstawała estetyczna ciekawość dla nienormalnych stanów duchowych, w innych rodziły się rozpaczliwe systematy filozoficzne, przeciwstawiające świadomość bytowi. Ta ostatnia forma zbytnią wybujałością, zważywszy plemienną antypatyę do abstrakcyjnego myślenia, zazwyczaj się nie odznaczała. Wszystko to stanowi tło umysłowego życia ostatnich pokoleń, uzasadnienie warszawskiego tak niewinnego zresztą modernizmu, indywidualizmu etc. Nie chcę bynajmniej wzbudzać wrażenia, że całą tę sprawę lekceważę. Pomimo skromnych kulturalnie form, wsiąkło tu wiele szczerego indywidualnego życia. Tu tylko nie mogę się dłużej nad tem zastanawiać.
Żywiołowo i samorodnie spokrewniło Korczaka poczucie własnego osamotnienia ze wszystkiem, co cierpi, szamoce się, bezsilnie tęskni. Być może nie miał on czasu nawet na odczucie własnej swej duchowej, osobistej klęski.
Poprostu zaczął od przeżywania wszelkiego istnienia jako straszliwej krzywdy. Trzeba mieć własną treść życia przed sobą, jako zadanie w przyszłości, aby módz obok życia innych ludzi przechodzić z niesłabnącem męstwem aby nie słyszeć nieustannego jęku, rozlegającego się na życiowem pobojowisku. Gdy jednak wszystkie ścieżki, w przyszłość wiodące, obrywają się nad brzegiem przepaści, lub giną bez śladu wśród bagien i piasków, gdy się wczesną młodością już ujrzy przed oczyma zamiast w nieskończoności ginących widnokręgów — mur żółty monotonny i nudny schronienia inwalidów, wtedy się sączyć zaczną tysiącznemi zatruwającemi życie strugami, wszechświatowa nuda i nędza.
Dzieci, napotykane na drodze będą miały piętno czyhających na nie wielkomiejskich znieprawień, kalectw i chorób. Każdy koń dorożkarski, zmęczony i wychudły będzie nowym argumentem życiowym przeciwko jakimkolwiek w przyszłość wybiegającym nadziejom.
O takiej porze życia śnić się zaczął zapewne Korczakowi sen o samarytańskiem miłosierdziu, gojącem wszystkie rany, kojącem wszystkie smutki i udręczenia. Dusza jego wyczuliła się do jakiegoś jasnowidztwa bólu. I zarazem stał się Korczak humorystą. Nic łatwiejszego jak spojrzyć na świat i ludzi, wypadki i mniemania okiem spostrzegacza śmieszności. Nic łatwiejszego — trzeba tylko zobaczyć to wszystko okiem rozpaczy. Na jej czarnem tle zarysowuje się wszystko z błazeńską dokładnością. Rozpacz przecina drogi wszelkiemu patosowi. Powstaje sam kształt ośmieszający sam siebie swem trwaniem wobec nicości. Analiza psychologiczna wykazałaby wiele powinowactw pomiędzy Sörenem Kierkegaardem i Oskarem Wildem. Zagadka dla domorosłych psychologów i niemal przykład z Heglowskiej dyalektyki — przemiana ilości w jakość. Jest związek pomiędzy ścisłością, sztywnością rysunku — a rozpaczą, smutkiem, beznadzieją: widzi geometrycznie, jasno, zewnętrznie, ten, kto zewnętrznem okiem patrzy na świat. W momencie samobójstwa świat musi rysować się z precyzyą karykaturalną. Sylwetki Koszałek Opałek Korczaka rysowane są na tle camera obscura melancholii. Stąd związek ich z najbardziej rozełzawionymi lirycznymi fragmentami »Dziecka salonu«. Ale Korczak czuł zbyt silnie, aby mógł poprzestać na takiem ocaleniu osobistem przez rysunek (przyczynek do psychologii karykatury). Karykaturzysta ratuje się przed litością nawet szpetotą spostrzeżoną, oddaną. Ale, aby módz ten ratunek znaleźć, trzeba aby istniał choć minimalny okruch odpowiedzialności nędzy za własny swój los.
Korczakowi zaś opętała duszę nędza najbezbronniejsza: dziecięca: padł mu na duszę ze wszystkich przytułków i fabryk aniołków rozlegający się płacz dziecięcy, te zgłodniałe, wynędzniałe półtrupięta stały się jak gdyby nieustanie obecną w jego twórczości wizyą. Na wszystkie tony rozbrzmiewa na kartach jego pism, skarga, przekleństwo, złorzeczenie społeczeństwu, które przyszłość własną bezlitośnie spycha w grób, nędzę fizyczną, umysłową, kalectwo, zdziczenie, zbrodnię. Jego sprawozdania z posiedzeń towarzystwa hygienicznego, jego uwagi o szpitalnictwie Warszawy i Łodzi i t. p. stają się nieustannem j’accuse. Zbyt osobiste, własne oburzenie kipi w tych stronicach Korczaka, zbyt silnie czuje się, że uważa on tę całą wielkomiejską nędzę, to całe sztraszliwe samokaleczenie człowieczeństwa, za własną swoją krzywdę, aby mogła mu wystarczyć rola widza lub miłosiernika. Korczaka niesłychane z punktu widzenia upiżmowanej kłamstwem i obłudą — polskiej literatury: — »gówna rozwożę, panie doktorze« — jest jednym z najsymptomatyczniejszych gestów w naszem nowoczesnem życiu. Tu zabiera już głos we własnem imieniu on upośledzony, kaleczony przez całe nowoczesne życie — proletaryusz i bierze sam własną swą sprawę w ręce. I to jest rys i moment najważniejszy w działalności dotychczasowej Korczaka. Szpetotę i brzydotę życia, jego znieprawienie, odarcie z piękna i wzniosłości oddawał silniej i pełniej niż Korczak w Koszałkach Opałkach — Zygmunt Niedźwiedzki. Zrazu Niedźwiedzki był mścicielem szpetoty, sąd czynił przez to samo, że widział: czuło się w nim żywsze tętno krwi, sarkazm, oburzenie; zwolna, zwolna stawał się już tylko widzącym, tylko rysownikiem. Nauczył się wygodnie gardzić, a zarazem, władzę zyskiwała nad nim miękkość tego stanu, za nic nie odpowiadania, wszystkiego lekceważenia. Miałki zmysłowy sceptycyzm zwężał coraz bardziej widnokręgi do czterech ścian budoaru, Korczakowi ten lub ów rodzaj sceptycyzmu: — epikureizm czy litość — już nie grozi. Już się poczuł tem, czem jest — bojownikiem i mścicielem, okiem, które po to bystro widzi, aby celniej uderzało ramię. Jest jeszcze drugi pisarz tej samej, co Korczak generacyi na którym ciąży równej miary odpowiedzialność: Sz. Asz. Talent wielkiej mocy, o samoistnem i ani na jedną chwilę nie opuszczającem go — w tych nielicznych kartach jakie mamy z pod jego pióra. — dziwnie skupionem, namiętnem, groźnem spojrzeniu na świat, przyrodę. Ma Asz słowo, które dyszy burzą: czuje się w nim obecność podziemną gniewu, który wybuchnie — stworzy mściciela najnieszczęśliwszego, najbardziej wyzwolenia potrzebującego narodu. Siedlce i Białystok, Kiszyniew i Odesa nie powinny dać już nigdy — aż do sądnego dnia, w którym »sędziami będziem my« zasnąć staremu, zdychającemu światu. Sutereny i żydowskie ghetto mają w Korczaku i Aszu swych reprezentantów. Janusz Korczak i jego działalność są zapowiedzią nowego typu pisarza, wyrastającego i rozwijającego się na podstawie światopoglądu, immanentnie tkwiącego w potrzebach i dążeniach rozwojowych tych warstw, z któremi ogół inteligentny obcował dotąd przez pośrednictwo literatury — płaczki, literatury — kwestującej damy. Mamy w literaturze naszej rzeczy niezmiernie piękne tym humanitarnym duchem natchnione, że wymienię tylko Świętochowskiego, Konopnicką, ale litość i współczucie są faktami moralnej doniosłości — niewątpliwie, lecz nie etapami rozwoju i przeistoczenia społecznego. Działalność literacka Korczaka (na uwagę zasługują z tego samego punktu widzenia pisma F. Brodowskiego, o którym wiele rzeczy o Korczaku powiedzianych z równą słusznością powtórzyć by można) jest symptomatem, że samo pojęcie inteligencyi musi być poddane krytyce. Jeżeli inteligencyą nazywamy czynniki społeczne zdolne nietylko rozumieć i czuć, ale także na podstawie swego rozumienia i czucia życie celowo budować, to jest już dziś jawnem, po absolutnem bankructwie dziś w momencie historycznym wszystkich prócz proletaryatu warstw, że przodujące miejsce w społeczeństwie przypaść musi zgoła innym niż dotychczas warstwom. W każdym zaś razie te liczne, po za wszelkim przywilejem żyjące warstwy są jedyną podstawą wszelkich typowych rozstrzygnięć moralnych. Tylko na nich opierając się, a raczej w ich imieniu pozytywnie i w dalszą sięgając przyszłość pracować można dla kultury.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Brzozowski.