Wróg ludu/Akt V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Wróg ludu
Rozdział Akt V
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. En folkefiende
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT V.
Gabinet doktora Stockmanna. Wkoło ścian półki z książkami i szafy z różnemi narzędziami. W głębi drzwi do przedpokoju. Drzwi w głębi do przedpokoju, drzwi w téjże ścianie na lewo do innych pokoi. W prawéj ścianie dwa okna, w nich kilka wybitych szyb. W środku pokoju biurko pełne papierów i książek. Cały pokój w nieporządku, godzina przedpołudniowa.

SCENA PIERWSZA.
(Stockmann schylony przy jednéj z szaf i kijem coś z pod niéj dostaje. Wydobywa wreszcie kamień. Potém Joanna).

STOCKMANN (zwracając się do drzwi mieszkania). Joanno! jeszcze jeden.
JOANNA (z sąsiedniego pokoju). Znajdziesz ich pewno mnóstwo!
STOCKMANN (składa kamień na kupę innych, leżących na stole). Te kamienie chować będę jak relikwie, Fryderyk i Walter będą je codziennie oglądać, a gdy umrę, zostawię im je jako dziedzictwo (szuka na półkach pomiędzy książkami). Czy służąca nie była u szklarza?
JOANNA (wchodząc). Była, ale powiedział, że nie wié, czy będzie mógł przyjść dzisiaj.
STOCKMANN. Obaczysz. Nie będzie śmiał.
JOANNA. Służąca tak samo myślała; on lęka się swoich sąsiadów (zwracając się do drugiego pokoju). Czego chcesz, Elizo? A tak (idzie do niéj i zaraz powraca). List do ciebie, Ottonie.
STOCKMANN. Daj (otwiera i czyta). A tak.
JOANNA. Od kogo to?
STOCKMANN. Od Jana. Oddala nas.
JOANNA. Niepodobna! Taki porządny człowiek...
STOCKMANN (zaglądając do listu). Pisze, iż nie może inaczéj postąpić. Przykro mu to, ale musi — ze względu na współobywateli — na opinię publiczną — jest zależnym, musi ulegać wpływowym osobom.
JOANNA. Widzisz, Ottonie.
STOCKMANN. Tak, widzę, wszyscy razem są tchórzami. Nikt nie śmie ze względu na innych (rzuca list na stół). Ale teraz jest nam to obojętne. Udamy się do Nowego Świata.
JOANNA. Ottonie, czyś ty to dobrze rozważył? Emigracya...
STOCKMANN. Mam tu może pozostać — gdzie postawiono mnie pod pręgierzem jako wroga ludu, napiętnowano, wytłuczono szyby — i patrz, Joanno, rozdarto mi tużurek.
JOANNA. O! to twój najlepszy.
STOCKMANN. Nie trzeba nigdy kłaść najlepszych szat, kiedy się walczy za prawdę i swobodę. No, to nic nie znaczy, ale żeby motłoch śmiał w taki sposób na mnie uderzyć, jak gdyby był mnie równym, tego przenieść nie mogę.
JOANNA. Tak, obeszli się z tobą nikczemnie, ale czyż dlatego mamy ojczyznę porzucić na zawsze?
STOCKMANN. Alboż sądzisz, że w innych miastach tłum jest mądrzejszym niż tutaj? Wszędzie on wyciosany jest z jednego drzewa. Niech kundle szczekają, to jeszcze nie jest najgorszém, najgorszém jest to, że w całym kraju ludzie są niewolnikami stronnictw. Wprawdzie co do tych rzeczy, nie jest lepiéj na wolnym zachodzie. Tam także grasuje zwarta większość i liberalne pojęcia i wszystkie tym podobne dyabelstwa, ale widzisz, tam stosunki są szersze, tam mogą zamordować, ale nie będą, jak tutaj, pomału na śmierć zakłuwać szpilkami swobodnego człowieka. A wreszcie, można tam się trzymać zdaleka od spraw publicznych (przechadza się). Gdybym tylko wiedział, że tam gdzie można kupić za tanie pieniądze las dziewiczy albo maleńką, południową wysepkę.
JOANNA. Ależ chłopcy, Ottonie.
STOCKMANN (zatrzymując się). Jakaś ty dziwna, Joanno. Chcesz-że, by chłopcy wzrastali w takiém społeczeństwie jak nasze? Sama przecież widziałaś wczoraj, że połowa przynajmniéj ludności jest szaloną zupełnie, a jeśli druga połowa nie straciła rozumu, to tylko dlatego, że nie ma zgoła nic do stracenia.
JOANNA. Bo téż, Ottonie, jesteś tak nieostrożnym w mowie.
STOCKMANN. Tak! może to nieprawda, com mówił? Czy jest jedno pojęcie, któregoby nie przewrócili do góry nogami? Alboż nie mieszają sprawiedliwości i bezprawia w jednę gmatwaninę? Czy nie nazywają kłamstwem tego, co dla mnie jest prawdą? A co najszaleńsze, całe gromady dorosłych ludzi wyobrażają sobie i wmawiają w drugich, że są wolnomyślne.
JOANNA. Tak, być może, iż to jest szaleństwem.


SCENA DRUGA.
CIŻ I PETRA (wchodzi z przyległego pokoju).

JOANNA. Wracasz już ze szkoły?
PETRA. Tak. Oddalono mnie.
JOANNA. Oddalono?
STOCKMANN. I ciebie także.
PETRA. Tak, pani Busch mnie oddaliła, a ja uważałam za stosowne, odejść w téj chwili.
STOCKMANN. Słusznie, moje dziecko.
JOANNA. Któż mógł przypuścić, że pani Busch jest tak złą?
PETRA. O mamo! pani Busch złą nie jest, widziałam wyraźnie, jak jéj to było przykro; ale sama mówiła, iż nie śmiała inaczéj uczynić.
STOCKMANN (uśmiechając się zaciera ręce). Nie śmiała inaczéj. To paradne.
JOANNA. Ach! tak, po szkaradnych wypadkach wczoraj wieczorem.
PETRA. To nie tylko to. Posłuchaj, ojcze.
STOCKMANN. Cóż?
PETRA. Pani Busch pokazała mi trzy listy, które otrzymała dziś rano.
STOCKMANN. Naturalnie, wszystkie trzy bezimienne.
PETRA. Tak.
STOCKMANN. Bo nie mają odwagi podpisać się, Joanno.
PETRA. W dwóch pisano, iż jakiś pan, który często bywał u nas, opowiadał wczoraj w klubie, że ja w wielu rzeczach jestem straszliwie wolnomyślną...
STOCKMANN. I temu pewno nie zaprzeczyłaś.
PETRA. Spodziewam się. Pani Busch sama jest dość wolnomyślną, skoro tylko jesteśmy na cztery oczy, ale gdy się to o mnie rozniosło, nie śmiała mnie zatrzymać.
JOANNA. I to opowiadał ktoś, co u nas bywał! Widzisz, Ottonie, co ci przyszło z twojéj gościnności.
STOCKMANN. W takich warunkach nie możemy żyć dłużéj. Joanno, pakuj jak możesz najprędzéj. Wyjeżdżajmy. Im prędzéj, tém lepiéj.
JOANNA. Cicho... zdaje mi się, że ktoś wszedł. Wyjrzyj-no, Petro.
PETRA (otwierając drzwi). Ach! to pan, panie kapitanie. Proszę.


SCENA TRZECIA.
CIŻ I HOLSTER (wchodzi z przedpokoju).

HOLSTER. Dzień dobry! Pomyślałem sobie, że muszę pójść i zobaczyć, jak tu rzeczy stoją.
STOCKMANN (ściskając mu rękę). To pięknie z pana strony.
JOANNA. Jeszcze raz przyjm pan serdeczne dzięki, żeś nas odprowadził.
PETRA. Ale jakżeś się pan dostał z powrotem do domu?
HOLSTER. O, to się łatwo zrobiło. Nie należę do ułomków, a tutejsi ludzie potrzebują tylko cugli!
STOCKMANN. Ha! to tchórzostwo najbardziéj oburza. Chodź-no pan tutaj, mam coś do pokazania. Oto kamienie, które na nas rzucano. Patrz pan, w całéj kupie tylko dwa są porządne, reszta to zwykłe kamuszczki. A przecież klęli i wrzeszczeli na dworze, iż chcą mnie zamordować, tak, ale czyn — czyn, to zupełnie co innego. Co do czynów, stoimy źle bardzo tu w mieście.
HOLSTER. Tym razem, doktorze, to bardzo szczęśliwie, dla pana.
STOCKMANN. Rzeczywiście. A przecież to oburza, bo niechby tylko przyszło do istotnéj bójki, zniknęłaby cała opinia publiczna. Wtedy, kapitanie, zwarta większość biegłaby, jak trzoda świń do lasu, szukać bezpiecznéj kryjówki. Jest to myśl tak smutna, że gryzie jak robak... Ale u dyabła — w gruncie rzeczy, są to wszystko głupstwa. Nazwali mnie wrogiem ludu — dobrze, wiec takim będę.
JOANNA. Nigdy nim nie będziesz, Ottonie.
STOCKMANN. Nie zaręczaj za to Joanno. Niegodziwe słowo może podziałać jak ukłócie w płuca, a to przeklęte słowo — nie mogę go się pozbyć — wryło mi się w serce, leży tam i gryzie jak kwas żrący — magnezya na to nie pomoże.
PETRA. Ba! Ojcze, powinieneś śmiechem wyrzucić je z serca.
HOLSTER. Ludzie, panie doktorze, prędko zmienią zdanie.
JOANNA. Tego możesz być pewnym, Ottonie.
STOCKMANN. Być może, ale już będzie za późno. Kiedy odpływasz, kapitanie?
HOLSTER. Hm! właśnie chciałem z panem o tém pomówić.
STOCKMANN. No cóż? Czy jaki wypadek ze statkiem?
HOLSTER. Nie, ale w tém rzecz, że ja na nim nie płynę.
PETRA. Pana przecież nie wydalono?
HOLSTER (uśmiechając się). Właśnie tak się stało.
PETRA. Pana także?
JOANNA. Widzisz, Ottonie.
STOCKMANN. A wszystko dla miłości prawdy. O, gdybym to był przewidział!
HOLSTER. Nie bierz pan tego do serca. Znajdę sobie niebawem inne miejsce.
STOCKMANN. I to uczynił ten wielki przemysłowiec Wiek, człowiek bogaty, niezależny. Fi!
HOLSTER. Jest to człowiek nawskroś legalnych przekonań. Powiedział, żeby mnie chętnie zatrzymał, gdyby tylko śmiał.
STOCKMANN. Ale nie śmie, naturalnie.
HOLSTER. Rzecz jak mówił, jest taka, że kiedy kto do jakiego stronnictwa należy...
STOCKMANN. Otóż ten zacny człowiek wypowiedział słowo prawdy. Stronnictwo jest to coś nakształt ssącéj pompy, która potrosze wysysa w zupełności rozum i sumienie. Dlatego to tyle pustych głów.
JOANNA. Ależ Ottonie!
PETRA (do Holstera). Gdyby nas pan był do domu nie odprowadził, możeby rzeczy nie zaszły tak daleko.
HOLSTER. Droga pani, ja tego wcale nie żałuję.
PETRA (podając mu rękę). Jakżeśmy panu wdzięczni.
HOLSTER (do doktora). Chciałem powiedziéć, że jeśli pan rzeczywiście zamyśla wyjechać, to dałbym panu inną radę.
STOCKMANN. Ślicznie, byleśmy tylko prędko wyjechać mogli.
JOANNA. Cicho; ktoś stuka.
PETRA. Pewnie stryj.
STOCKMANN. Aha! (głośno). Proszę.
JOANNA. Drogi Ottonie, daj mi na to słowo, że...
BURMISTRZ (we drzwiach przedpokoju). Ach! jesteś zajęty! W takim razie ja...
STOCKMANN. Nie, nie, wejdź-że.
BURMISTRZ. Chciałem z tobą pomówić sam na sam.
JOANNA. To przejdziemy do innych pokoi.
HOLSTER. A ja przyjdę późniéj.
STOCKMANN. Nie, idź z niemi, kapitanie, bo chciałbym wiedziéć dokładnie...
HOLSTER. Dobrze, zaczekam (wychodzi z panią Stockmann i Petrą do dalszych pokoi).


SCENA SIÓDMA.
STOCKMANN, BURMISTRZ, późniéj JOANNA.

BURMISTRZ (nic nie mówiąc, spogląda na okna).
STOCKMANN. Nie prawdaż, że tu dziś u mnie dość przewiewnie. Włóż kapelusz.
BURMISTRZ. Jeśli pozwalasz (kładzie kapelusz). Zaziębiłem się wczoraj wieczór.
STOCKMANN. A jednak, tak było gorąco.
BURMISTRZ. Żałuję, iż nie było w mojéj mocy przeszkodzić tym nocnym krzykom.
STOCKMANN. Czy masz mi prócz tego co do powiedzenia?
BURMISTRZ (wydobywając dużą kopertę). Mam ci to wręczyć od zarządu kąpielowego.
STOCKMANN. Moję dymisyę.
BURMISTRZ. Tak, od dnia dzisiejszego (kładzie kopertę na stole ). Przykro nam to — jednak otwarcie mówiąc, nie śmieliśmy inaczéj postąpić, ze względu na opinię publiczną.
STOCKMANN (uśmiechając się). Nie śmieliście inaczéj. Zdaje mi się, żem już dzisiaj słyszał ten frazes.
BURMISTRZ. Proszę cię, spojrz jasno na swoje położenie. Na przyszłość, nie możesz tutaj wcale rachować na praktykę.
STOCKMANN. Do licha z praktyką! Ale skądże to wiész z taką pewnością?
BURMISTRZ. Stowarzyszenie właścicieli domów przesłało kurendę od domu do domu, w któréj obowiązują się wszyscy dobrze myślący obywatele twojéj pomocy nie używać. I możesz być pewny, że żaden ojciec rodziny nie odmówi swego podpisu. Poprostu nie będzie śmiał tego uczynić.
STOCKMANN. Nie wątpię o tém, ale cóż daléj?
BURMISTRZ. Gdybym śmiał ci coś radzić, to żebyś na jakiś czas stąd wyjechał.
STOCKMANN. O tém myślałem już ja także.
BURMISTRZ. Dobrze. A gdy tak po półrocznym namyśle doszedłbyś do dojrzalszych przekonań i zdobyłbyś się na parę słów żalu nad własną niesprawiedliwością...
STOCKMANN. To mógłbym może znowu moje miejsce odzyskać.
BURMISTRZ. Kto wié? Nie byłoby to niepodobieństwem.
STOCKMANN. Ale opinia publiczna? Nie śmielibyście tego uczynić ze względu na opinię publiczną.
BURMISTRZ. Opinia publiczna jest bardzo zmienną. I mówiąc szczerze, byłoby to dla nas rzeczą ważną, otrzymać od ciebie podobne wyznanie.
STOCKMANN. Co słyszę? Ależ do licha! czy nie pamiętasz, com ci wprzód mówił o podobnych intrygach?
BURMISTRZ. Byłeś wówczas w daleko lepszych warunkach; zdawało ci się wówczas, że masz za sobą całe miasto.
STOCKMANN. Które teraz zwróciło się przeciwko mnie... (otrząsając się). Nie, i gdybym miał przeciwko sobie wszystkich dyabłów całego świata... Nigdy! nigdy, powiadam.
BURMISTRZ. Ojciec rodziny nie powinien tak postępować, Ottonie.
STOCKMANN. Ja nie powinienem! Uczciwy i swobodny człowiek, jednego tylko czynić nie powinien. A wiész czego, Janie?
BURMISTRZ. Nie.
STOCKMANN. Naturalnie, jakżebyś to mógł wiedziéć? A zatem ja ci powiem. Uczciwy i swobodny człowiek nie powinien postępować jak gałgan.
BURMISTRZ. To brzmi bardzo stanowczo. I gdyby inaczéj, wyjaśnić nie można twojego uporu.
STOCKMANN. Inaczéj wyjaśnić!.. Tłómacz się wyraźniéj.
BURMISTRZ. Wiész dobrze, co mam na myśli. Jednakże radzę ci jako brat i człowiek rozsądny, radzę ci: nie rachuj zbytecznie na widoki i nadzieje, które bardzo łatwo omylić cię mogą.
STOCKMANN. O czémże właściwie chcesz mówić?
BURMISTRZ. Czy doprawdy wyobrażasz sobie, iż nie wiem, jaki był testament majstra garbarskiego Worsego?
STOCKMANN. Wiem, że tę trochę majątku, jaki posiada, przeznaczył na zakład dla podupadłych rękodzielników. Ale coż to ma do mnie?
BURMISTRZ. Naprzód nie może tu być mowy o troszce majątku; majster garbarski, Worse, jest bogatym człowiekiem.
STOCKMANN. Nigdy o tém nie słyszałem...
BURMISTRZ. Hm! — Czy doprawdy? I o tém takżeś nie słyszał, że znaczna część jego majątku przypadnie twoim dzieciom, a ty i twoja żona będziecie miéć na całe życie byt zapewniony? Czy ci tego nie mówił?
STOCKMANN. Nie, doprawdy. Wogólności narzeka on tylko zawsze na to, że jest tak strasznie opodatkowanym. Ale czy ty to wiész z pewnością, Janie?
BURMISTRZ. Wiem to przynajmniéj z pewnego źródła.
STOCKMANN. Ach! Boże, więc byt Joanny zapewniony i dzieci także. Tego nie mogę zataić! (woła). Joanno! Joanno!
BURMISTRZ (powstrzymując go). Cicho, nie mów jéj tego jeszcze.
JOANNA (otwierając drzwi). Czego chcesz, Ottonie?
STOCKMANN. Nic, nic, odejdź.
JOANNA (drzwi zamyka).
STOCKMANN (przechadzając się). Zapewniony byt... zapewniony... dla wszystkich i na całe życie, ach jakież to błogie uczucie wiedziéć, że wszyscy nasi i my sami, mają byt zapewniony.
BURMISTRZ. Pewnym tego być nie możesz. Worse w każdéj chwili ma prawo testament zmienić.
STOCKMANN. Ale on tego nie zrobi. Dobry stary cieszy się z całego serca, żem trochę poturbował ciebie i twoich przemądrych przyjaciół.
BURMISTRZ (zdziwiony patrzy mu pytająco w oczy). Aha! To wiele rzeczy tłómaczy.
STOCKMANN. Ale co?
BURMISTRZ. Więc to wszystko było tylko ułożonym manewrem! te gwałtowne, nieoględne napaści, któreś — w imieniu prawdy wypowiadał przeciwko kierownikom miasta.
STOCKMANN. Co! Co!
BURMISTRZ. To wszystko było tylko przygotowaną sposobnością, zyskania zapisu tego żądnego zemsty Nielsa Worse.
STOCKMANN (niemal bez głosu). Janie! — jesteś najpospolitszym plebejuszém, jakiego w życiu spotkałem.
BURMISTRZ. Między nami wszystko skończone! Twoja dymisya jest bezpowrotną — bo teraz mamy broń przeciw tobie (wychodzi).


SCENA PIĄTA.
STOCKMANN, potém JOANNA I PETRA a wreszcie NIELS WORSE.

STOCKMANN. Fi! fi! (woła). Joanno, wyszorować podłogę, na któréj on stąpał.
JOANNA (we drzwiach). Ależ, Ottonie! Ottonie!
PETRA (także we drzwiach). Ojcze? Dziadek przyszedł i pyta, czy może z tobą pomówić sam na sam.
STOCKMANN (we drzwiach). Proszę ojca (Niels Worse wchodzi, Stockmann drzwi za nim zamyka). No, o cóż idzie?... Niech ojciec siada.
NIELS WORSE. Nie, nie siadam (ogląda się wkoło). Ładnie tu dzisiaj u was, niéma co mówić.
STOCKMANN. Nieprawdaż?
NIELS WORSE. Ładnie... tak, macie tu świeże powietrze, nie będzie brakować tlenu, o którym wczoraj mówiłeś. Musisz miéć dziś zupełnie czyste sumienie?
STOCKMANN. To téż je mam.
NIELS WORSE. Tak sądzę (uderza się w piersi). A czy wiész, co ja mam tutaj?
STOCKMANN. Pewnie także czyste sumienie?
NIELS WORSE. Ba! Coś daleko lepszego (wyjmuje gruby pugilares, otwiera go i pokazuje mnóstwo papierów ). Akcye zakładu kąpielowego!
STOCKMANN (patrzy na niego zdziwiony). Akcye zakładu kąpielowego?
NIELS WORSE. Dziś nie trudno było je dostać.
STOCKMANN. I ojciec kupił je w mieście?
NIELS WORSE. Za całą gotówkę, jaką posiadałem.
STOCKMANN. Ależ kochany ojcze — teraz kiedy zakład tak jest zachwiany!
NIELS WORSE. Działaj jak człowiek rozsądny, a odzyska dobrą sławę.
STOCKMANN. Sam widzisz, że robię wszystko, co tylko mogę — tylko ludzie są tu tak nierozsądni.
NIELS WORSE. Mówiłeś wczoraj, że najwięcéj brudu pochodzi z mojéj garbarni. Gdyby to było prawdą, to mój dziad, mój ojciec i ja sam, przez wiele lat pracowalibyśmy tajemnie jak trzéj aniołowie niszczyciele nad zgubą miasta. Czy sądzisz, że pozwolę, by ciążyła na mnie ta hańba?
STOCKMANN. Niestety, musi ona pozostać.
NIELS WORSE. Ślicznie dziękuję. Słyszę ciągle, że ludzie nazywają mnie starym lisem. Lis jest przecież także straszném zwierzęciem. W tym względzie jednak ludzie nie mają i nie będą mieli słuszności. Żyłem zawsze jak uczciwy człowiek i takim chcę umrzeć.
STOCKMANN. A jakże to ojciec chce zrobić?
NIELS WORSE. Ty, Stockmannie, musisz mnie oczyścić!
STOCKMANN. Ja?
NIELS WORSE. Czy wiesz, za jakie pieniądze kupiłem te akcye? Za te, co Joanna, Petra i chłopcy mieli odemnie otrzymać! Bo widzisz zrobiłem trochę oszczędności.
STOCKMANN (wybuchając). I na to ojciec wyrzucił pieniądze Joanny?
NIELS WORSE. Tak, całe jéj pieniądze są w akcyach kąpielowych, a teraz obaczę, czy rzeczywiście jesteś tak zupełnie narwanym, jak mówią. Daj sobie pokój z temi szkaradnemi zwierzętami i t. p., które mają jakoby pochodzić z mojéj garbarni, bo byłoby to tak, jak gdybyś skórę żony i dzieci zaprzepaszczał. Tego przecież nie zrobił żaden porządny ojciec rodziny — naturalnie jeżeli nie jest szalonym.
STOCKMANN (chodząc po pokoju). Ale ja takim jestem, ja takim jestem!
NIELS WORSE. Nie, takim nie jesteś, gdy idzie o żonę i dzieci.
STOCKMANN (zatrzymując się przed nim). Czemu téż ojciec nie pomówił ze mną, zanim to wszystko zakupił?
NIELS WORSE. Co się stało, stało się dobrze.
STOCKMANN (niespokojnie chodząc po pokoju). Gdybym tylko nie był tak zupełnie pewnym swego, ale jestem głęboko przekonany, że mam słuszność.
NIELS WORSE (przesuwając mu przed oczyma pugilares). Jeśli zostaniesz przy swojém szaleństwie, to wszystko nie wiele będzie warte (chowa pugilares).
STOCKMANN. Cóż u dyabła, nauka musi jakiś środek wynaléźć, a przynajmniéj jakąś prezerwatywę.
NIELS WORSE. Myślisz o czémś, coby to zwierzę zabiło?
STOCKMANN. Zabiło lub uczyniło nieszkodliwém.
NIELS WORSE. A gdybyś spróbował trucizny na szczury.
STOCKMANN. Cóż znowu!.. Tymczasem ludzie mówią, że to tylko wyobrażenie. Gdyby to mogło być tylko wyobrażeniem?.. Ciemny o ciasnym umyśle tłum napiętnował mnie nazwą wroga ludu i prawie porwał na mnie szaty.
NIELS WORSE. I wybił ci okna.
STOCKMANN. A tu znowu obowiązek względem rodziny! o tém muszę pomówić z Joanną, na tym punkcie jest ona bardzo rozumna.
NIELS WORSE. Masz słuszność, to bardzo rozumna kobieta.
STOCKMANN (następując na niego). Że też ojciec także był tak szalonym, ażeby rzucić na szalę pieniądze Joanny i mnie wprowadzić w tak kłopotliwe położenie. Patrząc na ojca, zdaje mi się, że widzę wcielonego szatana.
NIELS WORSE. W takim razie wolę sobie pójść. Ale do drugiéj muszę być pewnym swego. Tak albo nie. Powiész nie, akcye oddam do zakładu dobroczynnego — i to dziś jeszcze.
STOCKMANN. Cóż w takim razie dostanie Joanna?
NIELS WORSE. Nie dostanie złamanego szeląga. (Otwierają się drzwi od przedpokoju i widać przez nie Haustada i Thomsena).


SCENA SZÓSTA.
STOCKMANN, NIELS WORSE, HAUSTAD, THOMSEN.

NIELS WORSE. Aj! aj! Czy widzisz tam tych dwóch!
STOCKMANN (patrząc na nich). Co! co! Śmiecie jeszcze mój próg przestąpić!
HAUSTAD. Zapewne.
THOMSEN. Bo widzi pan, chcemy o ważnéj rzeczy pomówić.
NIELS WORSE (szepcze). Tak, albo nie — do drugiéj.
THOMSEN (spoglądając na Haustada). Aha!
NIELS WORSE (wychodzi).
STOCKMANN. Czego panowie chcecie? Mówcie krótko.
HAUSTAD. Rozumiem, że pan jesteś na nas rozgniewany, z powodu naszego zachowania się na wczorajszém zgromadzeniu.
STOCKMANN. Więc to ma być zachowanie się. Piękne mi zachowanie, ja je nazywam nikczemnością. Tak do dyabła!
HAUSTAD. Nazywaj je pan, jak chcesz. Nie mogliśmy inaczéj postąpić.
STOCKMANN. Nie śmieliście inaczéj. Nieprawdaż?
HAUSTAD. Jeśli pan tak chce...
THOMSEN. Ale czemuż téż pan nie powiedział nam ani słówka, nie dał żadnego znaku panu Haustadowi albo mnie.
STOCKMANN. Jakiego znaku?
THOMSEN. Względem tego, co się kryło za tém wszystkiém.
STOCKMANN. Nic a nic nie rozumiem.
THOMSEN (z poufałym uśmiechem). O! doktorze! nie rozumie pan?
HAUSTAD. To się już ukryć nie może...
STOCKMANN (przyglądając im się po kolei). Ależ u dyabła!
THOMSEN. Czy mogę o jedno zapytać? Wszak prawda, że pański teść dziś skupował na mieście akcye zakładu kąpielowego.
STOCKMANN. Tak, skupował akcye... Ale?..
THOMSEN. Czyż nie byłoby lepiéj, gdyby pan był ten zakup powierzył osobie mniéj sobie blizkiéj.
HAUSTAD. A potém nie trzeba było występować we własném imieniu. Nikt nie miał potrzeby wiedziéć, że od pana wychodził napad na zakład kąpielowy. Czemuś się pan ze mną nie naradził, doktorze.
STOCKMANN (spogląda im wprost w oczy, i jakby nagłe światła błysnęło, mówi zdumiony). Czyż to możliwe?
THOMSEN (uśmiechając się). Skutki pokazały, że to możliwe. Tylko trzeba było uczynić to zręczniéj.
HAUSTAD. A potém, trzeba było działać w kilku, bo im większe konsorcyum, tém mniejsza odpowiedzialność dla jednostek.
STOCKMANN (panując nad sobą). Krótko mówiąc, moi panowie, czego żądacie?
THOMSEN. To panu lepiéj wytłómaczy pan Haustad.
HAUSTAD. Nie, powiedz lepiéj sam, Thomsenie.
THOMSEN. A więc... Teraz kiedy wiemy, jak się rzeczy składają, możemy panu otworzyć szpalty „Posła ludu”.
STOCKMANN. Możecie teraz? A opinia publiczna? Czy nie lękacie się burzy z jéj strony?
HAUSTAD. Potrafimy z całą energią oprzéć się téj burzy.
THOMSEN. Ale pan, doktorze, musisz baczyć, ażeby zwrot zręcznie wykonać. Skoro bowiem twój napad zdziałał swoje...
STOCKMANN. Chcesz pan powiedziéć, skoro mój teść zakupił akcye za tanie pieniądze i ma je w kieszeni...
HAUSTAD. Są to zapewne owe powody tyczące się kwestyj naukowych, które pana zmuszają wziąć w rękę kierunek kąpieli.
STOCKMANN. Rozumié się, tylko z powodów naukowych musiał stary lis zakupić dla mnie akcye, potém poprawimy nieco przy brzegu rury wodociągowe, w ten sposób, by miasto nie potrzebowało wydać na to ani grosza. Nieprawdaż? to się przecież uskutecznić może? Co?
HAUSTAD. Ja sądzę, skoro pan będzie miał za sobą „Posła”...
THOMSEN. W swobodném społeczeństwie, panie doktorze, prasa to potęga...
STOCKMANN. Niezawodnie i opinia publiczna także, i stowarzyszenie właścicieli domów, nieprawdaż, panie Thomsen? tych bierzesz na swoje sumienie.
THOMSEN. Tak, zarówno jak i związek wstrzemięźliwości. Może pan być zupełnie spokojny.
STOCKMANN. Ale panowie — wstyd mi prawdziwie o to zapytywać — jakiéjże żądacie zapłaty?
HAUSTAD. Właściwie najmiléj byłoby nam darmo pana podtrzymywać — jednakże „Poseł ludu” nie zbyt dobrze stoi, nie rozwija się, a znów nie chciałbym pozwolić upaść dziennikowi, kiedy jest tyle do czynienia w wielkiéj polityce.
STOCKMANN. Bardzo słusznie. Takiego przyjaciela ludu jak pan, dotyczy to zblizka (wybuchając). Ale ja, ja jestem wrogiem ludu (obchodzi pokój wkoło). Gdzie moja laska? Gdzież u dyabła moja laska!
HAUSTAD. Cóż to znaczy?
THOMSEN. Pan nie zamierzasz przecież...
STOCKMANN (zatrzymując się). A gdybym wam nie dał grosza z mego całego zysku? Wiecie, że bogaci ludzie zwykle ściskają worek.
HAUSTAD. Pamiętaj pan, że tę całą historyę z akcyami można z dwojakiéj strony przedstawić!
STOCKMANN. Tak, pan to potrafi. Jeżeli więc nie zbratam się z „Posłem”, rzecz przedstawi się z krzywéj strony. Będziesz mnie pan szczuł, gonił, dławił, jak pies zająca.
HAUSTAD. To tylko prawo natury. Każde zwierzę szuka pożywienia.
THOMSEN (uśmiechając się). Bierze się pokarm, skąd można.
STOCKMANN. A więc patrzcież dobrze, czy go tam za drzwiami nie znajdziecie (przebiega pokój wkoło). Bo doprawdy, pokażę wam teraz (znajduje parasol i wstrząsa nim). Ha, patrzcie.
HAUSTAD. Pan przecież nas nie chcesz...
THOMSEN. Proszę, uważaj pan z tym parasolem...
STOCKMANN. Precz! panie Haustad!
HAUSTAD (we drzwiach przedpokoju). Czyś pan zupełnie oszalał?
STOCKMANN. Precz! panie Thomsen! precz! mówię.
THOMSEN (biegając wkoło biurka). Z umiarkowaniem, panie doktorze, jestem człowiekiem słabych sił, wielu rzeczy znosić nie mogę (krzyczy). Ratunku! ratunku!


SCENA SIÓDMA.
STOCKMANN, HAUSTAD, THOMSEN, JOANNA, PETRA, HOLSTER, (wchodzą pośpiesznie z dalszych pokoi) potém WALTER I FRYDERYK.

JOANNA. Boże! Cóż się tu dzieje, Ottonie!
STOCKMANN (wstrząsając parasolem). Precz, mówię!
HAUSTAD. Napad na bezbronnych ludzi! Wzywam pana na świadka, panie kapitanie (wybiega szybko przez przedpokój).
THOMSEN (bezradnie). Tak! gdybym tu znał rozkład mieszkania (ucieka do dalszych pokojów).
JOANNA (przytrzymując męża). Miarkujże się, Ottonie.
STOCKMANN (rzucając parasol). Do dyabła, uciekli mi.
JOANNA. Ale czegóż od ciebie chcieli?
STOCKMANN. O tém późniéj. Teraz mam inne sprawy na głowie (idzie do biurka i pisze na bilecie wizytowym). Patrzno, Joanno. Co tu jest?
JOANNA. Trzy razy nie, wielkiemi literami. Cóż to znaczy?
STOCKMANN. I o tém dowiész się późniéj (biorąc kartę). Petro, niech służąca zaniesie to do starego lisa i niech biegnie jak może najszybciéj. Prędko, prędko!
PETRA (wychodzi z biletem przez przedpokój).
STOCKMANN. Jeżeli dziś dyabeł nie przysłał mi wszystkich swoich posłanników, to już nie wiem, jak ich nazwać. No! ale teraz ja będę ich smagał piórem, maczając je w occie i żółci.
JOANNA. Tak, ale wyjeżdżamy przecież, Ottonie.
PETRA (wraca).
STOCKMANN. I cóż?
PETRA. Posłałam.
STOCKMANN. Dobrze. Wyjeżdżamy, mówisz? Otóż nie, nie, zostajemy tu, Joanno.
PETRA. Zostajemy!
JOANNA. Tu! w tém mieście?
STOCKMANN. Tak, tutaj na polu walki. Tu ma być bitwa stoczoną; tu chcę zwyciężyć. Skoro tylko moje palto będzie naprawione, pójdę szukać mieszkania; bo musimy przecież miéć dach nad głową.
HOLSTER. Ja go mogę ofiarować.
STOCKMANN. Pan?
HOLSTER. Ja. W moim domu jest miejsca podostatkiem; a przytém mnie nigdy prawie w niém niéma.
JOANNA. Ach, jak to ładnie z pańskiéj strony, panie kapitanie.
PETRA. Serdeczne dzięki (ściska go za rękę).
STOCKMANN (wstrząsając jego ręką). Dziękuję, dziękuję. Niéma więc już kłopotu i dziś jeszcze biorę się do roboty. Och! Joanno, tu jest tyle do zrobienia. Jak to dobrze, iż będę mógł teraz rozporządzać całym moim czasem, bo patrz, mam tu dymisyę z posady lekarza kąpielowego.
JOANNA (wzdychając). Ach! to było do przewidzenia.
STOCKMANN. Chcą mi jeszcze odebrać praktykę. Mogą to uczynić! ale w każdym razie będę miał ubogich — tych, którzy nie płacą; o mój Boże, ci potrzebują mnie najwięcéj. Teraz wszyscy oni usłyszą o mnie, dzień i noc będę im prawił kazania.
JOANNA. Zdaje mi się, Ottonie, żeś sam już widział, na co się kazania zdadzą.
STOCKMANN. Zabawną jesteś Joanno. Myślisz, że się dam pobić przez opinię publiczną, zwartą większość i tym podobne dyabelstwa? O nie. Przytém to, czego chcę, jest tak jasne i zrozumiałe. Chcę nierozwikłanym głowom wytłómaczyć, że liberały są najgorszemi wrogami każdego swobodnego człowieka — że programy stronnicze zabijają wszystkie młode, żywotne prawdy — że te wieczne względy i względziki wydają przewrotną moralność i sprawiedliwość, które w końcu z życia czynią prawdziwe piekło. Jak sądzisz, kapitanie, czy tego nie można uczynić zrozumiałém dla ludu?
HOLSTER. Być może. Ja się na tém nie znam.
STOCKMANN. Bo widzisz pan, przedewszystkiém należy obalić naczelników stronnictw. Taki naczelnik podobnym jest do wilka, do zgłodniałego wilka — ażeby istniéć, potrzebuje on rocznie pewnéj liczby drobnych bydląt. Patrz na Haustada i Thomsena, ileż oni rujnują drobnych bydląt. Albo ich pożrą, albo wykierują na to, że staną się jedynie właścicielami domów i prenumeratorami „Posła ludu”, (siada na brzegu stołu). Chodźże tutaj, Joanno, patrz, jak dziś ślicznie słońce świeci, jak rozkoszne świeże, wiosenne powietrze tu napływa.
JOANNA. Ach! Ottonie, gdybyśmy żyć mogli promieniami słońca i wiosenném powietrzem.
STOCKMANN. No, będziem się oszczędzać i ścieśniać — i jakoś to pójdzie. To moja najmniejsza troska, gryzie mnie to tylko, że nie znam swobodnego, wykształconego, zdolnego człowieka, któryby daléj moję walkę przeciw kłamstwu prowadził.
PETRA. Ojcze, masz jeszcze tyle czasu przed sobą... A zresztą przecież są chłopcy. (Fryderyk i Walter wchodzą z dalszych pokojów).
JOANNA. Czy to dziś rekreacya?
FRYDERYK. Nie, ale koledzy zbili nas w czasie pauzy.
WALTER. Nieprawda! to myśmy ich zbili.
FRYDERYK. I nauczyciel powiedział, żebyśmy lepiéj przez parę dni zostali w domu.
STOCKMANN (zeskakując ze stołu). A więc mam, czegom szukał. Żaden z was nie postanie więcéj w szkole.
CHŁOPCY. Nie pójdziemy już do szkoły!
JOANNA. Ależ, Ottonie.
STOCKMANN. Nigdy. Ja sam was będę uczył — to znaczy naturalnie, uczył, ale nie tego całego szkolnego kramu.
WALTER. Wiwat!
STOCKMANN. Uczynię z was wykształconych ludzi... a ty, Petro, będziesz mi w tém pomagać.
PETRA. Z całego serca, ojcze.
STOCKMANN. A szkołę urządzimy w sali, w któréj nazwano mnie wrogiem ludu. Ale moi wychowańcy — muszę ich miéć przynajmniéj dwunastu.
JOANNA. Nie znajdziesz ich tu w mieście.
STOCKMANN. Obaczymy (do chłopców). Czy nie znacie jakich uliczników, porządnie obdartych?
WALTER. Ojcze, znamy ich mnóstwo.
STOCKMANN. Znakomicie. Przyprowadźcie mi parę takich egzemplarzy. Raz przecież eksperymentować chcę z prostakami, czasem mogą się między niemi znaleźć znakomite głowy.
WALTER. A co będzie daléj, gdy wyrobimy się na swobodnych, wykształconych ludzi?
STOCKMANN. Wówczas wygnacie na daleki wschód naczelników stronnictw, tych zgłodniałych wilków (Fryderyk zamyśla się, Walter skacze do góry i woła wiwat!).
JOANNA. Ach! Ottonie, byle te głodne wilki ciebie nie wygoniły.
STOCKMANN. Wstydź się, Joanno! Mnie wygonić, mnie, teraz gdy jestem najsilniejszym człowiekiem w mieście?..
JOANNA. Najsilniejszym, teraz?
STOCKMANN. Tak, mogę to teraz wypowiedziéć. Jestem teraz najsilniejszym człowiekiem na świecie.
WALTER. Ależ, ojcze.
STOCKMANN (ciszéj). Cyt! nie śmiem jeszcze mówić tego głośno, ale zrobiłem znowu wielkie odkrycie.
JOANNA. Znowu!
STOCKMANN. Tak jest (zbiera wszystkich koło siebie i mówi). Widzicie, rzecz jest taka. Najsilniejszym człowiekiem na świecie jest ten, który stoi samotny.
JOANNA (wstrząsa głową z uśmiechem). O! o! drogi Ottonie.
PETRA (z zaufaniem chwyta jego ręce). Ojcze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.